Angele Dei - Dariusz Domagalski - recenzja

Do tej pory miałem okazję dwukrotnie zapoznać się z prozą Dariusza Domagalskiego. Zarówno Cherem jak i – zwłaszcza – Vlad Dracula przypadły mi do gustu, więc chętnie podjąłem się lektury jego najnowszego dzieła, Angele Dei. Nie była to najmądrzejsza decyzja w moim życiu.

Fabuła książki opowiada o konflikcie pośród aniołów. Zgodnie z najnowszą modą niebiańskie istoty mają niewiele wspólnego ze skrzydlatymi świętoszkami z powszechnych wyobrażeń. To mściwe, ambitne indywidua, gotowe do popełnienia największych zbrodni i okrucieństw, byleby tylko nagiąć rzeczywistość do swojej woli. Ostatnio odwieczna wojna rozgorzała na nowo, bowiem niespodziewanie pojawił się kolejny Strażnik – śmiertelnik posiadający silną więź z potężnym artefaktem, którego moc może odmienić dotychczasowy porządek. Autor snuje opowieść za pośrednictwem trzech przeplatających się wątków. Pierwszy toczy się w czasach biblijnych i traktuje o inwazji wojsk Nabuchodonozora na Jerozolimę. Drugi skupią się na okresie wypraw krzyżowych, a główną rolę odgrywają w nim zakony rycerskie Templariuszy i Krzyżaków. Ostatni dotyczy natomiast czasów współczesnych i jest klasyczną opowieścią o Typowym Gościu, który z dnia na dzień daje się wplątać w Wielką Kabałę.

Pierwsze kilkadziesiąt stron powieści było dla mnie torturą, gdyż Angele Dei przypominało mi nieprzesadnie udaną kopię twórczości Dana Browna. Co ciekawe Domagalski zdaje się mieć świadomość podobieństwa, bo w pewnym momencie nazwisko autora Kodu Leonarda da Vinci nawet się tutaj pojawia. Dalej nad książką zaczyna się z kolei unosić zapach serii Assassin’s Creed. Sami powiedzcie: wielki konflikt dwóch potężnych stronnictw, które od wieków konkurują o potężne przedmioty, po drodze bezlitośnie się wyrzynając i snując wielowarstwowe intrygi - czy to nie brzmi znajomo? Kiedy na scenie pojawił się Starzec z Gór byłem niemal pewien, że za chwilę ze stogu siana wyskoczy Altair, zaciuka kogoś ukrytym ostrzem, a potem wygłosi nad jego trupem przydługi wykład. Nie wyskoczył. W sumie to nawet szkoda, po zastępujący go Hasan jest kompletnie pozbawiony osobowości.

W drugiej połowie książki nieznacznie poprawił mi się humor, bowiem okazało się, że anielska wojna wcale nie jest tak czarno-biała jak mogłoby się wydawać, co dodało historii nieco pikanterii. Skoro już jestem przy pierzastych, to pozwolę sobie pochwalić autora za wnikliwość, z jaką zgłębił mity judeochrześcijańskie. Przyznam, że nie miałem pojęcia, że ludzkość wymyśliła aż tak wielu aniołów, przyporządkowując im przy okazji rozmaite cechy i dziedziny, których nie powstydziliby się nawet bogowie greccy czy nordycy. Za to akurat należy się mu spory plus.

Cały optymizm diabli wzieli, gdy dotelepałem się wreszcie do końca. Zwieńczenie powieści jest po prostu tragiczne. O ile wcześniej tempo było raczej nieśpieszne, to najistotniejsze wydarzenia upchnięto raptem na kilku stronach. Wrażenie jest takie, jakby w telewizyjnych wiadomościach prezenterka nawijała przez pół godziny o Trybunale Konstytucyjnym, Dobrej Zmianie i nieodzownych o tej porze roku narzekaniach na upał, a pod koniec beztroskim tonem rzuciła, że w Rosji wybuchła bomba atomowa i Kreml zdecydował się na uderzenie odwetowe. Do tego dochodzi jeszcze grubo ciosany morał, którego nie zdzierżyłaby chyba nawet wytwórnia Disneya. Jest źle. Naprawdę.

Uwagę zwraca jeszcze fakt, że autor nie zadał sobie trudu dostosowania języka do czasów, o których pisze. Nieważne, czy właśnie rozmawiają ze sobą starożytni prorocy, czy współcześni biznesmeni – ich słownictwo będzie niemal identyczne. No i jeszcze dialogi. Pominę to, że aniołowie mają niepokojące ciągoty do teatralnych wynurzeń i strzelają zdaniami wielokrotnie złożonymi nawet wówczas, gdy okoliczności ewidentnie skłaniają do pośpiechu. Niech będzie, że to element stylizacji, który ma podkreślić ich obcość i żelazne nerwy. Co jednak powiecie na takie dictum: dwóch facetów ucieka z potężnym artefaktem przed najeźdźczą armią. Jeśli dadzą się złapać, świat diabli wezmą (dosłownie). W pewnym momencie jeden doznaje poważnej kontuzji i naraża całe przedsięwzięcia na szwank. Niewesoło. Tymczasem czytelnik natrafia na taki oto fragment: „złamałem nogę – wydukał starzec. – Źle stanąłem, stopa osunęła mi się na stopniu i nieszczęście gotowe.” Taka sytuacja. Ma facet nerwy, prawda?

Naprawdę nie jestem jednym z tych gości, którzy czerpią niezdrową przyjemność z mieszania pisarzy z błotem, tym bardziej że dotychczasowe dzieła Domagalskiego bardzo mi się podobały. Z przykrością muszę jednak stwierdzić, że Angele Dei po prostu mu nie wyszło. Radzę trzymać się od tego potworka z daleka, ale z czystym sumieniem polecam wspomnianego Vlada Draculę. To nieporównywalnie lepsza książka. 


Murky


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.