Pożeglować do Bizancjum - recenzja pierwszego tomu Skalda. Wężowego Języka

Przygoda życia Ainara Skalda wciąż trwa. Po przebojach w swoim rodzinnym Noregu i na Wyspie Irów, wiking postanowił zwiedzić kraje wschodniej Słowiańszczyzny i Azji Środkowej, lecz i tam nie zagrzał długo miejsca. Sprawny w strof składaniu dreng obrał tym razem kierunek południowy, kierując się oczywiście do Bizancjum. W literaturze fantastycznej nie jest to zbyt często eksplorowany kierunek, stąd zawarte w tytule tekstu odniesienie do twórczości Guya Gavriela Kaya nie jest bynajmniej przypadkowe.

Na wstępie trzeba jednak przypomnieć, że w przeciwieństwie do Kanadyjczyka, "ojciec" Ainara, czyli Łukasz Malinowski, nie buduje swoich światów - on jest raczej rekonstruuje z otchłani zapomnienia. Skald, Ali Czarny Berserk oraz ich vaerińscy sprzymierzeńcy przybywają zatem do prawdziwego Konstantynopola - takiego, jaki znamy z opisów średniowiecznych kronik. Oficjalnym celem podróży Skalda, który teraz tytułuje się "konungiem kłopotliwym", jest oczywiście złupienie jednego z najbogatszych wówczas miast świata. Prawdziwym powodem podróży Ainara są jednak jego sny, o których czytelnicy poprzednich tomów Skalda powinni doskonale pamiętać, lecz nie będę ich tu przytaczać, by nie zostać posądzonym o nadmierne "spojlerowanie".

W Konstantynopolu dzieje się naprawdę wiele, choć Malinowski w swoim zwyczaju przeplata dynamiczną akcję z momentami spokojniejszymi, pełnymi historycznej refleksji oraz bardzo przyjemnej dydaktyki. Muszę przyznać, że jestem pod wielkim wrażeniem warsztatu Malinowskiego. I nie chodzi tutaj tylko o sposób prezentowania swojej wiedzy, który w ogóle nie męczy, ale również jej zasób. Warto przypomnieć, że pisarz jest z zawodu historykiem specjalizującym się, mówiąc z grubsza, w sprawach wczesnośredniowiecznych Skandynawii. Nikogo zatem nie mogło dziwić, że tak znakomicie wplótł język, kulturę i obyczaje ludów Północy w Karmicielu kruków. W Kowalu słów wszedł na znacznie bardziej grząski grunt. Skąpa liczba źródeł historycznych pozwala rozwinąć wyobraźnię, lecz ułatwia również popełnienie katastrofalnych pomyłek logicznych, które jednak pisarzowi się nie przytrafiły. Bizancjum to jednak pod względem zasobności dostępnych przekazów zupełnie inny świat, a i tu Malinowski zdaje się uchodzić za eksperta. Trudno bowiem znaleźć dziedzinę życia, której pisarz nie próbowałby w Wężowym języku poruszyć. Wraz ze Skaldem dokładnie poznajemy bogaty bizantyjski ceremoniał dworski, strukturę społeczną, militarystykę, a nawet tak rzadko wspominany w literaturze temat wyścigów na hipodromie! Wszystko to przyprawione jest specyficznym językiem, pełnym greckich i staroskandynawskich wtrąceń, co znacząco ożywia dialogi. Zagubionym w meandrach lingwistyki jak zawsze służy słowniczek na końcu książki, choć miłośnikom prozy Malinowskiego raczej nie trzeba już tłumaczyć takich terminów jak tign czy blamad. Wężowy język to kolejna wspaniała lekcja historii, której nawet przez chwilę nie można nazwać nudną!

Oczywiście wszystko to stanowi jedynie tło dla właściwej opowieści. Pod tym względem każdy miłośnik Skalda będzie czuł się jak w domu. Ainar i przyjaciele jak zwykle wpadają w poważne tarapaty, z których próbują się wykpić na wiele różnych sposobów. W efekcie poznajemy lepiej postać Alego, którego przedstawia sie nam z zupełnie innej, uczonej strony. Na znaczeniu zyskuje również Magnolf Krwawa Siekiera - wojownik występujący w poprzedniej dylogii epizodycznie, obecnie będący zastępcą pieśniarza. Malinowski więcej miejsca poświęcił także hamramirom, zwierzęcym wojownikom, którzy przypłynęli do Konstantynopola wraz ze swym nowym konungiem. W książce zapoznajemy się m.in. z ich rytuałami, co jest bardzo interesującym smaczkiem. Żywię nadzieję, że w drugim tomie Wężowego języka pisarz jeszcze rozwinie tę kwestię. Niezmienna jest za to ilość humoru i poziom jego niepoprawności politycznej. Pod tym względem jest znakomicie!

Jeśli szukać w książce wad, to należałoby wspomnieć o nowych bohaterach. Ani Konstantyn Porfirogeneta ani jego dworzanie nie lśnią nawet w połowie takim blaskiem, jak bizantyjskie pałace. Być może w kolejnym tomie opowieści zyskają nieco głębii, bowiem w pierwszej odsłonie Wężowego języka są ukazani bardzo powierzchownie. Trochę lepiej na ich tle prezentują się "rzezańcy", czyli eunuchowie, którzy są traktowani jako osobna grupa społeczna. Dwóch z nich, Slavomirusa i Gyrgira, autor wysuwa na pierwszy plan, jednakże pod względem kreacji postaci wciąż daleko im do innych bohaterów cyklu.

Podsumowując: waregowie żłopią miód, złoto brzęczy, krew się leje, Kowal Słów zapoznaje grikkmadzkie kobiety z północną ars amandi, a wszystko to z bizantyjskimi pejzażami w tle. Ale czy ktokolwiek mógłby spodziewać się czegoś innego? Nie mam wątpliwości, że czytelnikom znającym dotychczasową twórczość Malinowskiego nie muszę już dłużej rekomendować lektury najnowszej powieści pisarza - o ile w ogóle nie porzucili już tej recenzji dla zatopienia się w nową historię konunga kłopotliwego. Pozostałym mogę z czystym sumieniem polecić lekturę całego cyklu - naprawdę warto.


Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.