Prawo do życia - Denis Szabałow - recenzja przedpremierowa

Całkiem niedawno przy okazji tekstu o najnowszym Skaldzie napisałem, że ocenianie kolejnej części znanej serii to w dużej mierze sztuka dla sztuki, bo każdy potencjalnie zainteresowany wie już mniej więcej czego się spodziewać po danym autorze. Życie to wyjątkowo wredna przechodka, więc bardzo szybko udowodniło mi, że czasem chrzanię straszne głupoty.

W Prawie do użycia siły Szabałow postawił przede wszystkim na realizm i zaprezentowanie specyfiki działania oddziałów specjalnych w warunkach bojowych. Akcja toczyła się raczej ślamazarnie, ale skala przywiązania do detali robiła bardzo pozytywne wrażenie, a każdy miłośnik militariów piał z zachwytu nad bogactwem arsenału, jaki przewijał się przez ręce bohaterów. To, co wyrabia się w Prawie do życia każe się zastanowić, czy ktoś przypadkiem nie podszył się pod pana Denisa i nie opublikował swoich wypocin pod jego nazwiskiem.

Zacznijmy jednak od początku. Jak zapewne pamiętacie, poprzedni tom zakończył się w momencie, gdy Daniła wraz z kumplami dołączył do karawany Bractwa i wyruszył na północ w celu złupienia Rosrezerwy – ogromnego składu żywności, broni, narzędzi i wszelkiego innego dobra, które znacząco poprawiłoby coraz gorszą sytuację Schronu. Kontynuacja koncentruje się na przygodach, jakie spotkały stalkerów podczas tej właśnie wyprawy. Z pozoru nie ma tragedii, prawda? Problem w tym, że autor zmarginalizował realizm i zastąpił go standardową, postapokaliptyczną młoćką. Zamiast pasjonujących starć z inteligentnymi, stosującymi zaawansowaną taktykę żołnierzami, bohaterowie mierzą się ze stadami bezmyślnych, krwiożerczych mutantów. Charakterystyczne podchody i dywersje siłą rzeczy zmieniły się więc w znacznie bardziej oklepane otwarte starcia z wiadrami amunicji i wiązkami granatów w rolach głównych. Dobrze chociaż, że projekty części stworów potrafią zaciekawić i nieco ubogacają postnuklerany bestariusz, bo kolejnych watah napromieniowanych kundli chyba bym już nie zdzierżył.

Druga kwestia to liczne wątki paranormalne. Jeśli grywasz czasem na komputerze, to na pewno wiesz czego się spodziewać: niepokojące wizje, duchy, majaki i podobne atrakcje kryją się niemal w co drugim rozdziale. Mogło by to być nawet całkiem ciekawe, gdyby Szabałow pokusił się o odrobinę innowacji, zamiast powielać wielokrotnie zgrane schematy. Nawiedzone przedszkole, sympatyczna aż do zemdlenia wioska, której mieszkańcy wcale nie są tak słodcy, jak mogłoby się wydawać i tak dalej. Kiedy pisarz uraczył mnie jeszcze wyświechtanym (acz w sumie prawdziwym) frazesem „ludzie to najgorsze monstra”, a potem poprawił przydługim wpisem z dziennika dźwiękowego i sporą dawką mętnych dywagacji na temat czasoprzestrzeni, miałem ochotę rzucić książkę na dno szuflady i jak najszybciej o niej zapomnieć.

Fantastyka - w tym złym znaczeniu - zakradła się nawet do zadbanego do tej pory arsenału. Jeden z bohaterów hasa bowiem w ultranowoczesnym wdzianku godnym bohatera Crysisa. Zgoda, prace nad podobnymi pancerzami faktyczne trwają, ale są dopiero w powijakach, a według logiki autora ukończono je już po wojnie nuklearnej. Mimo najszczerszych chęci naprawdę tego nie kupuję. Trudno mi uwierzyć, że jakaś społeczność, nawet jeśli przetrwała w jednej z wolnych od skażenia stref, miałaby w nowym świecie tyle środków, by samodzielnie prowadzić tak zaawansowane badania, pomijając już fakt, że najpewniej skupiłaby się raczej na pilniejszych problemach. 

Pozostaje jeszcze kwestia głównego wątku fabularnego. Nie chcę zdradzać zbyt wiele, ale skoro Szabałow wyłożył się przy nim jak wymuskany laluś na więziennym mydle, to nie powinien się dziwić, że ktoś skorzysta z okazji i dobierze mu się do rzyci. Ostatnie zdania Prawa do użycia siły i prolog kontynuacji z powodzeniem wystarczą, by uważny czytelnik bez większego trudu domyślił się głównego twistu fabularnego, a przez to do samego końca przysypiał z nudów. Kiedy rzeczone wydarzenie w końcu następuje i Daniła orientuje się w sytuacji, nie szepczesz z niedowierzaniem pożądanego „o kurczę, serio?!” tylko cedzisz pełne politowania „no brawo, matołku, nareszcie”. 

Jadę po tej książce jak banda wojujących feministek po Donaldzie Trumpie, ale to nie do końca tak, że jest kompletnie do niczego. Jako Standardowa Powieść Postapokaliptyczna nr. 2658 sprawdza się całkiem znośnie i można ją nawet przeczytać z umiarkowaną przyjemnością, ale po bardzo udanym debiucie spodziewałem się po Szabałowie znacznie więcej. Otrzymałem zaś dziełko, które mogę polecić wyłącznie najwierniejszym fanom Uniwersum.


Murky


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.