Upiór Południa. Czerń - Maja Lidia Kossakowska - Recenzja

Czy strach kojarzy wam się z ciemnością? Z odrapanymi, opuszczonymi budynkami, przesiąkniętą krwią podłogą? Jeśli tak, to mini powieść Kossakowskiej bardzo was zaskoczy, a strach w afrykańskim wydaniu stanie się o wiele bardziej realny, niż wilkołaki i potwory z szafy.

Po lekturze ostatnich dzieł stworzonych przez autorkę obu tomów „Zakonu Krańca Świata”, z niechęcią zabierałam się za kolejny cykl napisany przez Kossakowską. Nie pocieszał mnie nawet fakt, że teksty są stosunkowo krótkie, mają około 200 stron – więc w najgorszym wypadku męka nie byłaby zbyt długa. Wszystko wyszło jednak jak zwykle całkowicie na opak – mógł się tego spodziewać ktoś taki, jak ja – jestem jedną z tych, na których los upodobał sobie wypróbowywać swoje ironiczne zagrywki. Niestety zdarza się to nawet w przypadku zgłębiania literatury – Upiór Południa, książka, której przeczytanie miało być złem koniecznym, okazała się niebywale udanym i oryginalnym studium psychodelicznych przeżyć bohatera, czyli czymś, od czego nie sposób się oderwać.

„Upiór…” jest częścią czterotomowego cyklu mini powieści, których motywem przewodnim jest upał. Od pierwszych zdań zaskakuje pierwszoosobowa narracja, której zastosowanie nie jest czymś powszechnym w literaturze w ogóle, więc fantastyka nie stanowi w tej kwestii wyjątku. Chwilę później uderza czytelnika sposób prowadzenia fabuły – większość jej aspektów ubrana jest w krótkie, urywane zdania, przypominające wystrzały z karabinu maszynowego, albo szczekanie wściekłego psa. Przelane na papier strzępki myśli są wewnętrznym pamiętnikiem rozchwianego psychicznie bohatera. Większość dialogów prowadzi on ze swoim alter-ego, z demonami, Bogiem i kto wie kim jeszcze, jednak znaczną część całości stanowi monolog wewnętrzny.

 

Język nie odbiega od przyjętej konwencji, jest charakterystyczny dla tego typu narracji – pojawiają się słowa, konstrukcje, które mogłyby być niezrozumiałe lub niezaakceptowane przez słuchacza, dlatego w większości rozbrzmiewają tylko w wewnętrznej tyradzie, jaką bohater wygłasza w swojej głowie. W tekście pojawia się stosunkowo niewielka ilość przekleństw, co jest zjawiskiem jednak dość rzadko spotykanym w fantastyce. Ten zabieg stanowi kolejny dowód na to, że strach i ponury klimat wcale nie musi iść w parze z wulgarnymi zwrotami pojawiającymi się w co drugim zdaniu. Wilczyński nie używa słów niecenzuralnych jako przecinków, pojawiają się one jedynie wtedy, kiedy sytuacja naprawdę tego wymaga.
Niemal wszechobecne są odwołania do masowej kultury współczesności, rękawice „Nieodzownego Alfreda”, czy tytuły prasowe przytaczane przez Wilczyńskiego w gorzkich komentarzach, przypominają tonem te, które na co dzień czytamy na pierwszych stronach brukowców, czy jakże „opiniotwórczych” portali.

Takie refleksje są uzasadnione, bowiem Jack Wilczynski (jak nazywają go cudzoziemcy), jest korespondentem wojennym – był wszędzie tam, gdzie ludzkie okrucieństwo zbierało swoje żniwo. Najbliższym i jednocześnie najbardziej dla niego przełomowym miejscem była Afryka – rozpalona nieubłaganym słońcem, ze swoimi wyblakłymi kolorami, niebezpieczna i piękna. Reporter doświadczony traumatycznymi przeżyciami nie potrafi dopasować się do spokojnej egzystencji, jaką wiodą mieszkańcy paryskich przedmieść, dlatego opuszcza narzeczoną i wraca do źródła swoich problemów – na Czarny Ląd. Morderstwa, opętanie, czarownicy, ludowe wierzenia i legendy to wszystko, co można znaleźć w tej arcyklimatycznej mini powieści. Obraz jak z wyblakłej fotografii.

Znów spotykamy się w prozie Kossakowskiej z inspiracjami zaczerpniętymi z kultur odległych ludów – tym razem jednak nie tych syberyjskich, a afrykańskich. Trzeba powiedzieć, że o ile pierwszy zabieg nie był zbyt udany, to drugi wynagradza czytelnikowi wcześniejszy zawód. Szamańskie obrzędy, talizmany ze zwierzęcych czaszek czy tańce wokół ogniska wcale nie wydają się śmieszne, wręcz przeciwnie, budzą trudną do wytłumaczenia grozę i wypadają bardziej mrocznie i autentycznie, niż cała armia upiorów z zakrwawionymi zębami.

Ogromną zaletą tego utworu jest jego budowa, sposób prowadzenia historii, psychodeliczne przemyślenia, które w najważniejszych momentach przypominają brednie wykrzykiwane w gorączce, mądrości szaleńca. Chory, skołatany umysł Wilczyńskiego nie jest w stanie poradzić sobie z sytuacją, której stał się mimowolnym uczestnikiem, co dodatkowo dodaje całości jakże pożądanego dramatyzmu. Tym, co bardzo podoba mi się w „Czerni”, jest wszechobecna ironia i swoisty żal wobec świata, rzeczywistości, Boga. Bezlitosna refleksja nad życiem i współczesnym światem podana w bardzo ciężkostrawnej formie, co w tym wypadku jest dla mnie ogromną zaletą tego tytułu. Przyznam się, że po przeczytaniu 50 stron musiałam wrócić do początku i zacząć od nowa, żeby nie pogubić się w gąszczu myśli, jakie serwuje Kossakowska.

Ten zabieg w dużej mierze tworzy i określa głównego bohatera, który dzięki temu natłokowi chorych obrazów stał się dla mnie szaleńcem idealnym, postacią zupełnie oryginalną, chociaż przed nim wielu było takich, którzy z różnych powodów postradali zmysły. Wilczyński był jednak dla mnie na tyle prawdziwy, że przejęłam się jego losem, jakbym czytała prywatny pamiętnik skrzywdzonego człowieka, czułam jego panikę, jego strach. Nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy - byłam przekonana, że książka napisana przez kobietę nie może wywrzeć na mnie takiego wrażenia.
Świetne jest to, jak Wilczyński operuje słowami, jak wygłasza w swojej głowie sarkastyczne komentarze, porównania w stylu „Jestem odległy jak krzyż na Giewoncie”, to w tej oprawie naprawdę mistrzostwo.

Co ciekawe, to nie same wydarzenia są na pierwszym planie, nie one zaskakują czytelnika, nie one powodują, że książka wrzyna się w mózg jak wiertło udarowe. Trudno mi odgadnąć, co tak do niej przyciąga, a nawet jeśli powód, który da się wyartykułować, naprawdę istnieje, to jest tak niejednoznaczny, że pozna go dopiero ten, kto tę pozycję przeczyta i dołączy do szamańskiego tańca. Wspominałam o klimacie, o nieco oryginalnej budowie, jednak to ciągle nie oddaje najważniejszego. „Upiór południa” ma to nieuchwytne „coś”, które przesądza o jego wielkiej wartości, i pozwala mu świecić wśród innych tomów jak złotu wśród błota.


Rude


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.