Upiór Południa. Pamięć Umarłych - Maja Lidia Kossakowska - Recenzja

„Pamięć umarłych” to druga z czterech mini powieść Kossakowskiej, z których każda obsadzona jest w miejscach, gdzie upał panuje niemal przez cały rok. Tym razem jednak przenosimy się wraz z bohaterami na Dziki Zachód, a więc bardzo daleko od afrykańskich bezdroży znanych z „Czerni”. Muszę przyznać, że mój apetyt po przeczytaniu pierwszego tomu był iście wilczy, dlatego istniała pewna niepożądana możliwość, że nie zostanie on zaspokojony – w końcu każda kolejna część nie może zachwycać bardziej, niż poprzednia – chyba że czyta się Sapkowskiego, a tego niestety nie sposób robić cały czas.
Niemniej Kossakowska bardzo mnie rozochociła, szaleństwa reportera osadzone w realiach Czarnego Lądu przemówiły do mnie w cudowny sposób, oczywistym jest więc, że oczekiwałam tego samego, lub nawet więcej, po kolejnej książce – niestety był to błąd.

Pierwszym i niewybaczalnym dla mnie grzechem, jaki popełniła autorka, jest wybór miejsca akcji. Dziki Zachód i kowboje to coś, czego szczerze nienawidzę. Być może wielbiciele westernów i facetów w pióropuszach będą zachwyceni, niestety ja do nich nie należę i od głoszenia peanów na cześć „Pamięci umarłych” jestem odległa o całe lata świetlne. Zdaję sobie sprawę, że upalnych krajów nadających się na takie, w których można rozegrać dzieje bohaterów nie jest na tyle dużo, by móc bez końca wybierać te możliwie najbardziej się od siebie różniące. Kossakowska w „Pamięci umarłych” wybitnie trafiła kulą w płot. Przeraziły mnie już pierwsze zdania, które dały do zrozumienia w jakich okolicznościach będzie zamykać się fabuła. Oto samotny wędrowiec, silny, choć stary, wykonuje zlecenie, jakich wiele otrzymał w swoim długim życiu. Niestety nie wszystko idzie tak, jak by sobie tego życzył… Tutaj zaczyna się najstraszniejsze:

Zdruzgotany, zmęczony życiem szeryf małego miasteczka nie może pogodzić się ze śmiercią ukochanej żony. Nie jest w stanie ponieść na swych barkach wychowania swojej córeczki. Dodatkowych zmartwień przysparza stan zdrowia – mała Mary choruje bowiem na to samo, na co jej niedawno zmarła matka.

 

Duch powraca z samego dna piekieł, by zemścić się na tych, którzy za życia nie obeszli się z nim po ludzku. Znów szamańskie obrzędy, znów żądne krwi upiory – czyli „Zemsta umarłych” w pełnej krasie.

Zanim przejdę do właściwej fabuły, muszę na chwilę zatrzymać się przy pierwszych kartach książki – zwróciliście uwagę, skąd zaczerpnięto te dwa cytaty? William Faulkner – amerykański noblista, jeden z modernistycznych geniuszy, słynący z „głębokiego”, psychologicznego stylu. Jego sposób pisania był charakterystyczny, stosował zabieg polegający na wprowadzaniu do powieści kilku narratorów. Ponadto zazwyczaj budował długie, rozległe zdania złożone… Nie wiem, w jakim celu autorka umieściła te fragmenty na początku „Pamięci umarłych”, ale jeśli ma to coś wspólnego z próbą naśladowania wspomnianego sposobu tworzenia, to nie był to wybór zbyt szczęśliwy. Rzeczywiście, da się zauważyć tę samą manierę, zdania ciągnące się przez ź strony, ale na tym podobieństwa się kończą. Chciałabym, żeby moje domysły były błędne i żeby jedynym wspólnym mianownikiem okazał się motyw miesiąca sierpnia. Język niczym szczególnym się nie wyróżnia, gdzieś zniknęły inteligentne porównania znane z „Czerni”, umilkły sarkastyczne komentarze. To inna książka, odrębna część – niestety, równa w dół.

Fabularnie więc kolejna część cyklu mocno kuleje – nie pamiętam ani jednego momentu, który by mnie zaskoczył, żadna z sytuacji nie zrobiła na mnie emocjonalnego wrażenia, co w „Czerni” zdarzało się na co drugiej stronie. Kossakowska powieliła kolejny schemat, prosty jak napisanie recenzji – stawia zupełnie nieprzygotowanego bohatera w sytuacji, której ten nie może podołać – siłą rzeczy więc w przeważającej ilości słów przezeń wypowiadanych znajdujemy użalanie się nad sobą lub skamlenie zbitego psa. Jeśli dodać do tego pojawienie się przestępcy poszukiwanego w czterech stanach, który niespodziewanie burzy poukładane życie mieszkańców sennego miasteczka, otrzymujemy całość więcej, niż sztampową. Przykro mi to stwierdzać po tym powiewie świeżości, jaki znalazłam w „Czerni”.

Czarę goryczy przelewają bohaterowie, o których co prawda wspomniałam wcześniej, teraz jednak opowiem o nich nieco szerzej. Szeryf Joseph Barlow nie jest Clintem Eastwoodem, zważywszy na to, że boi się własnego cienia i jak sam mówi „od roku nie strzelał do żywego celu”. Kolejny życiowy wykolejeniec, płaczący nad sobą i swoim losem z powodu rodzinnych tragedii, jakie go nawiedziły. Postać charakterologicznie tak kanciasta, jakby wyciosana była z kamienia. A przecież Kossakowska udowodniła, że potrafi tworzyć wspaniałych, silnych, chociaż również doświadczonych przez los bohaterów. Całość ratuje jedynie bandyta Hitchcomb, honorowa szuja - on jako jedyny przypadł mi do gustu. Złoczyńca z rodzaju tych z „zasadami”, jednocześnie drań i potwór z samego dna piekieł – czyli coś, co lubię najbardziej, poezja sprzeczności.
Najgorszym, co uczyniła Kossakowska w tej książce, jest zakończenie, które można zaliczyć do jednego z najnudniejszych, z jakimi się spotkałam.

Otwierająca cykl „Czerń” postawiła poprzeczkę tak wysoko, że żaden z kolejnych tomów nie zdołał zbliżyć się do niej choćby na kilka centymetrów. Przykro mi o tym mówić, ponieważ spodziewałam się po „upalnej” serii bardzo wiele, miałam nadzieję na kilka najlepiej napisanych powieści, których autorkami jest kobieta. Fakt, że marzenia o czterech wspaniałych książkach okazały się płonne, dał mi do myślenia i utwierdził w przekonaniu, że talent i wena nie są w żadnym wypadku wartościami stałymi.


Rude


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.