Kolory sztandarów - Tomasz Kołodziejczak - Recenzja

Kiedy została wydana czwarta z kolei książka Tomasza Kołodziejczaka, „Kolory sztandarów”, akurat zaczęłam naukę czytania z pierwszego elementarza. Nie zdawałam sobie wtedy sprawy, że rok 1996 będzie z powodu publikacji historii Dominium Solarnego kluczowy dla rozwoju polskiej literatury fantastycznej. Postać tego niewątpliwie utalentowanego pisarza, jakim jest twórca "Kolorów...", w moim odczuciu została nieco zapomniana przez fantastyczny światek. Nie wiem, czy jest to wynikiem faktu, że sam zainteresowany nie zabiegał o rozgłos, czy też odbiorcy i członkowie fandomu, z niewyjaśnionych dla mnie przyczyn, zepchnęli go na dalszy plan w gąszczu swoich zainteresowań. Taki stan rzeczy był być może, związany ze zniknięciem autora „Kolorów…” ze „sceny” literackiej na blisko 10 lat. Uhonorowany nagrodą Zajdla pisarz powrócił do gry dopiero w tym roku, ze świetną powieścią "Czarny horyzont". Chociaż obie wspomniane pozycje zasadniczo się od siebie różnią, to niewątpliwie warte są uwagi.

„Kolory sztandarów” od początku do końca są książką niesamowitą i aby dobrze ją ocenić i omówić, trzeba stworzyć dla niej osobne kryteria. Kołodziejczak swoim talentem wyznacza bowiem całkowicie nową jakość, o której granicę otarło się stosunkowo niewielu twórców z rodzimego podwórka. Najlepszym dowodem na to jest fakt, że tekst szalenie mi się podobał, chociaż nie jestem wielbicielką science-fiction. Ten gatunek dotychczas nie kojarzył mi się specjalnie dobrze, a podboje wszechświata w wielu przypadkach były pozbawione pożądanej głębi. Wielkie było moje zdziwienie, kiedy utwór Kołodziejczaka okazał się tak poważny, cudownie mroczny i zaskakujący, że nie mogłam zaprzestać lektury przed poznaniem zakończenia. Pomimo całkowicie oderwanego od jakichkolwiek dotychczasowych wyobrażeń o kosmosie świata przedstawionego, książka miała w sobie takie pokłady ponurego realizmu, że śmiało można by przenieść ją w czasy bliższe rzeczywistości, i wcale nie straciłaby na aktualności. "Kolory sztandarów" są bardzo udanym połączeniem problemów egzystencjalnych, polityki i wątków fabularnych. Dla tych, którzy potrafią patrzeć, jest to powieść wybitnie ku przestrodze, "Rok 1984" setki lat później.

Wizja świata przyszłości według Kołodziejczaka jest dla mnie bardziej przerażająca, niż większość horrorów. Rzeczy i sprawy, których ludzie pragnęli i do których dążyli przez setki lat, ostatecznie czynią z nich niewolników skrajnych, bo w większości przypadków nieświadomych. Modyfikatory warunków fizycznych, narzędzia teoretycznie ułatwiające życie, praktycznie stały się łańcuchami trzymającymi w ryzach społeczeństwo. Niewyobrażalnie rozwinięta technologia zamiast zbawieniem, okazała się wilkiem w owczej skórze, pożerającym powoli wszystko, co ludzkie. Elektroniczny totalitaryzm chce pochłonąć również jedyny bastion demokracji - Gladiusa. Ta ostatnia niepodległa kolonia stanęła przed śmiertelnym niebezpieczeństwem ze strony silniejszego i okrutnego przeciwnika. Co więcej, przedstawiciele nieznanej i bardziej rozwiniętej rasy, stanowią zagrożenie nie tylko dla wolności, ale także dla życia jego mieszkańców. Pomysł stary jak świat stał się w rękach Kołodziejczaka prawdziwą żyłą złota – na nowo ożył, pokazał się w barwach nieznanych i ciekawych.

 

Pisarze SF, mimo że ich twórczość nie do końca do mnie trafiała, zawsze imponowali mi tymi nieskończonymi pokładami wyobraźni, jakimi wykazywali się przy tworzeniu realiów od początku do końca nowych. Ci, którzy piszą choćby horrory, mają zadanie w moim mniemaniu ułatwione – spora część publikacji dzieje się współcześnie, w świecie znanym zza szyby - uniwersum przerysowują więc ze znanej wszystkim codzienności. Tymczasem Tomasz Kołodziejczak zbudował Dominium Solarne od początku do końca po swojemu – takie pisarskie wyżyny to prawie jak zabawa w Boga – jeden ruch pióra i istnieją nieodkryte planety, przymknięcie powiek, a na nowych globach tworzą się kontynenty, westchnienie, uderzenie palcami o kartkę, lądy zaludniają się. Posiadanie takiego talentu to cenny dar, nawet jeśli wszystko, w co fantazja tchnęła ulotne, literackie życie, istnieje tylko na kartach powieści.

To, czego dokonał autor „Kolorów…” jest dla mnie czymś zupełnie niesamowitym – wszystko, co zaserwował czytelnikom w swoim dziele, jest dla odbiorcy trudne do ogarnięcia, jeśli nie czyta bardzo uważnie. Lektura wymaga niepodzielnej uwagi i ciągłego skupienia. Choćby to dowodzi, jak wielkim wysiłkiem było wymyślenie od początku do końca tak złożonej historii. Sposób, w jaki spleciona jest fabuła, to dla przeciętnego człowieka tak duża abstrakcja, że po pierwszym przeczytaniu wszystkie postaci, ich złożoność i wielowymiarowość wydaje się niewiarygodna. Mimo, że Kołodziejczak na początku swojej kariery był nieco bardziej oszczędny w słowach, niż po 10 latach w „Czarnym Horyzoncie”, opisy przeżyć postaci nie zostały pozbawione emocji, mimo pozornej suchości. Główny bohater, Tanator, Sędzia, na pierwszy rzut oka wydaje się pół-człowiekiem, pół-maszyną. Pozbawionym uczuć, introwertycznym niewolnikiem wspomagaczy, mikroczipów, wiszących nad ulicami wagoników kolejek. Po głębszym zastanowieniu postać tragiczna, lecz absolutnie nie łzawa. Żaden fantastyczny Werter, którego rozpacz widać byłoby nawet z najdalszych zakątków kosmosu – pozornie zimny jak lśniąca tafla szkła, tchnący spokojem i pogodzony z losem, momentami ludzki i emocjonalny. Na szczęście dla odbioru całości, nie jest herosem w skafandrze, komandorem Shepardem literatury – daleko mu do legendy wszystkich galaktyk, odczuwa strach i ból, litość i żal. Niewątpliwie mój ulubiony typ.

Kołodziejczak zdecydował się na zastosowanie w swojej powieści zabiegów dość konwencjonalnych, o czym dowodzi choćby główny wątek fabularny (walka ze złym najeźdźcą), to książka wcale nie jest sztampowa. Przyjemnie mieć świadomość, że wciąż istnieją ludzie potrafiący z cytryny, z której pozostała już tylko zeschnięta skórka, zrobić iście wyborny napój. „Kolory sztandarów” były i są zapachem egzotycznej krainy w umierającym, jesiennym kraju.

Język, jakim posługuje się autor, brzmi dla mnie – niezwyczajnej do czytania tego typu literatury –chwilami jak zupełnie obcy dialekt. Nazewnictwo, opisy skomplikowanych technologii, układów, planet i zwyczajów prezentują się naprawdę imponująco, dla niewprawnego odbiorcy początkowo stanowią jednak pewną trudność. Oszczędny, wyróżniający się raczej urywanymi zdaniami, przypominającymi trochę reporterską relację styl, nieco ułatwia sprawę – gdyby przy tym zagęszczeniu nazw własnych autor posługiwał się rozbudowaną i kwiecistą formą wypowiedzi, zrozumienie wszystkiego byłoby naprawdę utrudnione.

Chociaż od pierwszego opublikowania „Kolorów… ” minęło 14 lat, książka w żadnym razie nie straciła na aktualności, ponieważ na polskim rynku literackim w ciągu ostatnich kilku lat nie pojawiło się wiele pozycji o podobnej tematyce, które dorównywałyby dziełu Kołodziejczaka. Tekst jest napisany tak, że nie sposób przejść obok niego obojętnie – chwilami podczas czytania jeżą się włosy na karku, kiedy autor o sprawach strasznych pisze z takim beznamiętnym spokojem, że przedstawiona sytuacja uderza w odbiorcę ze zdwojoną siłą. Dla mnie ten pisarz jest absolutnym geniuszem w swojej klasie, polskie science-fiction straciło bardzo wiele z powodu jego tak długiej nieobecności na scenie fantastycznej.


Rude


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.