Dziwnych czasów dożyliśmy. W 2021 roku, żeby przeczytać coś nowego, najwyraźniej trzeba sięgać do przeszłości. Niejednokrotnie nie mogę się pozbyć wrażenia, że oceniając książki z ostatniej dekady, zdecydowanie zbyt często klepię te same zdania i tezy. Jakże tu się jednak nie powtarzać, skoro można odnieść wrażenie, że autorzy co rusz serwują nam znane powieści, ograniczając się co najwyżej do podmiany imion? Nudne, wałkowane po milion razy światy oraz leniwa, obiektywna narracja, w wyniku której bohaterowie wydają się pochodzić spod jednej sztancy - patrzą na wydarzenia przez identyczny filtr, wysławiają się w bliźniaczy sposób: istny atak klonów. Kilkanaście lat temu Peter V. Brett zdołał jakoś ominąć choć część z tych problemów - dlaczego dziś jest inaczej? Któż to może wiedzieć.
Pierwsze wydanie Malowanego Człowieka (wówczas rozbite na dwa tomy, teraz scalone w jeden) wywołało niemałe poruszenie, zapewniając sobie zaskakująco zgodne uznanie czytelników. Mnie ówczesny fenomen jakimś cudem ominął, więc nie do końca wiedziałem, czy cały ten szum należy traktować poważnie czy też wywołano go nieco na wyrost. Dziś wiem już, że choć to bardzo dobra książka, do ekstraklasy odrobinę jej jednak brakuje.
Zacznijmy od mniej przychylnych wiadomości. Świat zrodzony w umyśle pisarza nie zaskoczy nikogo, kto miał do czynienia z fantastyką dłużej niż kilka miesięcy. Mamy więc typowe “umagicznione” średniowiecze i ludzkość, toczącą nierówną walkę z przeważającymi siłami demonów. O ile za dnia życie biegnie względnie normalnymi torami i niebezpieczeństwo w zasadzie nie istnieje, noc należy do nieśmiertelnych potworów, przed którymi chronią tylko runiczne bariery. Rzecz jasna do czasu, gdy ktoś lub coś zatrze choć jeden ze znaków - w takim wypadku wioski zaczynają płonąć, kobiety płakać, a żołnierze bohatersko umierać - znacie tę bajkę. Co więcej, gdyby na zimno przyjrzeć się fabule, przez jakieś 500 stron (z 800) ciężko byłoby wskazać przełomowy punkt, motyw czy wyraźny kierunek, w jakim to wszystko zmierza. W rozumieniu tradycyjnej “heroicznej” fantastyki dzieje się tu zaskakująco niewiele… tylko co z tego, skoro nie można oderwać się od lektury?
Proza Bretta cechuje się wyśmienitym, plastycznym stylem i już po chwili poszczególne sceny nie tyle się czyta, co się nimi żyje. Wynika to z kilku różnych kwestii, chociażby faktu, że pisarz świetnie radzi sobie z dobieraniem balansu pomiędzy stroną opisową, przybliżającą warunki, w jakich znaleźli się bohaterowie, a dialogami. Wymiana informacji między poszczególnymi osobami przebiega w sposób naturalny, jest rzeczowa i rzadko kiedy zbacza na tematy oczywiste dla osób żyjących w określonych warunkach. Przykładowo nikt nie tłumaczy tutaj innym, dlaczego właściwe należy malować runy ochronne, podobnie jak nam nikt nie musi mówić, że samotne przechadzanie się ciemnymi alejkami w piątkowy wieczór to kiepski pomysł. Czytelnik, jako nieznający zwyczajów “intruz”, dowiaduje się o tym przy innych, sensowniejszych okazjach. Oczywistość - wydawałoby się - a jednak rzadkość.
Drugą cechą, którą należy pochwalić i wskazać innym jako wzór, jest różnorodność postaci. Każdy z trojga głównych bohaterów (i w pewnym stopniu także mniej istotnych osób) jest zupełnie inny, ma własne marzenia i dążenia, co przejawia się nie tylko w suchych informacjach w rodzaju “Arlen chce zostać Posłańcem, a Leesha Zielarką”, ale także wyraźnie nakreślonych motywacjach, ściśle wynikających z dotychczasowych przeżyć i stanowiących integralną część ich osobowości. To nie jest jedna z książek, w których zawiązanie fabuły można sprowadzić do nieśmiertelnego “demony spaliły mi wioskę, więc chwytam za stary miecz ojca i idę zbawić świat - wrócę za tydzień”. Ewolucja bohaterów jest wyraźna, stopniowa, a oni sami nie są od samego początku mitycznymi herosami, bez których zwykli śmiertelnicy nie znaleźliby nawet drogi do wychodka.
Wszystko to czyni Malowanego Człowieka wiarygodnym i wciągającym - czytelnik nie musi się co chwila zatrzymywać, z dezorientacją drapać po głowie i zadawać sobie pytania: “no dobrze, ale DLACZEGO to się właściwie stało?”. Ta rzadka umiejętność pozwoliła Brettowi skutecznie zamaskować wtórny świat, gdyż w tracie lektury zwyczajnie się o tym nie myśli. Wszystko, co wychodzi w wyniku późniejszej analizy na chłodno, nie jest już tak istotne. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak szybko przeczytałem tak grubą powieść i miałem ochotę na dokładkę.
Komentarze
Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!