Zabawne, że człowiek chce niby czegoś nowego, lecz kiedy podtykają mu to pod nos, zawsze w ostatniej chwili się zawaha. Spodobała mi się koncepcja lekkiej, humorystycznej fantastyki, ale prawie zdezerterowałem, czytając w zapowiedziach coś o „fenomenie TikToka” i rekomendacjach ze strony osób, których nazwiska absolutnie nic nie mówią. Tym bardziej, gdy szybka konsultacja z internetową „szukaczką” wyjawiła, że przynajmniej część z nich zdaje się być zaangażowana w ten przeklęty globalny spór światopoglądowy, a ja mam już po dziurki w nosie umoralniania – nieważne, która ze stron się go dopuszcza. Obawy okazały się na szczęście bezpodstawne: Legendy i latte są dowcipne, ale nie infantylne, a nadmiernego politykowania dopatrzą się w nich chyba tylko najbardziej przeczuleni.
Jako że powyżej padło złowróżbne ostatnimi czasy słowo „dowcipne”, w wielu sercach zrodził się zapewne zrozumiały lęk, wynikający z tego, że współczesność zdaje się przyjmować je za synonim obciachu i sztuczności. Pojmą to zwłaszcza ci, którym bliskie są gry komputerowe. Weźmy choćby zeszłoroczne Saints Row czy New Tales from the Borderlands: obie produkcje miały stanowić kontynuacje uznanych, zwariowanych marek, ale próbowały śmieszyć w sposób tak nieudolny, że budziły raczej dojmujące zażenowanie niż rozbawienie. Odwołanie do świata gier nie jest zresztą w żadnym razie przypadkowe, bowiem Travis Baldree poświęcił tej dziedzinie rozrywki sporą część swego życia, współtworząc między innymi Torchlighta. Ten ostatni jest zresztą całkiem niezłym skojarzeniem, jeśli chodzi o klimat Legend i latte – w obu przepadkach mamy do czynienia z dość klasyczną fantastyką, ale podaną z przymrużeniem oka. Co najważniejsze pisarzowi udało się zachować sensowny balans: dowcipkuje, ale nie topi całej historii w morzu wymuszonych, nachalnych gagów.
Główną bohaterką powieści jest orczyca, która po długich latach awanturniczego żywota, postanowiła porzucić karierę poszukiwaczki przygód, póki ma jeszcze wszystkie kończyny i co nieco w sakiewce. Zamiast obijać się na przedwczesnej emeryturze i zapijać gdzieś wspomnienia o dawnej chwale, postanawia zrealizować swoje wielkie marzenie – osiąść na stale w jakimś mieście i założyć własny lokal. Nie, nie, nie jakąś tak ordynarną tawernę z tanim piwskiem i ledwie strawnym żarciem, to byłoby przecież banalne. Viv postanowiła ukazać lokalnej społeczności rozkosze spożywania… kawy. Tylko jak, u diabła, sprzedać ludziom coś, o czego istnieniu nigdy nie słyszeli? I jak zamienić rozsypującą się stajnię w przybytek z prawdziwego zdarzenia? Nie samemu, rzecz jasna – przyda się całe stadko wiernych, choć dziwacznych przyjaciół. No i trochę magii.
Choć w Legendach i latte próżno szukać epickich batalii, zbawiania świata i tym podobnych, całość jest niesamowicie przyjemna: ciepła, rodzinna i więcej niż odrobinę naiwna. Nie w ten nudny, bezpłciowy sposób rodem z przesłodzonych okołoświątecznych reklam, lecz z godnością. Faktycznie jest coś w stwierdzeniu, że powieść Baldree’a przypomina relaks w wygodnym fotelu pod mięciutkim kocykiem i z kubkiem pysznej – nomen omen – kawy w ręku. By posłużyć się nieco mniej abstrakcyjnym porównaniem: ogólne wrażenia przypominają te, jakie towarzyszyły mi podczas lektury pierwszego tomu WoW: Traveler (swoja drogą straciłem już nadzieję, że Insignis wyda u nas kiedykolwiek resztę…) z tą różnicą, że tutaj trafia się kilka wulgaryzmów. Niezbyt wielkiego kalibru, ale jednak. Słowem: książka dla starych i młodych.
Legendy i latte to świetna propozycja zwłaszcza dla kogoś, kto chciałby na chwilę odpocząć od ratowania świata i doświadczyć czegoś nowego, zafundować sobie lekkostrawny przerywnik. Kiedy to piszę, uśmiecham się z zadowoleniem, bo choć stary ze mnie cynik i zrzęda, to dzieło Baldree’a ma w sobie coś, co tchnęło szczyptę optymizmu nawet we mnie.
Komentarze
Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!