Z twórczością Anthony’ego Ryana pierwszy raz styczność miałem przy okazji recenzowanego przeze mnie jakiś czas temu Pariasa. Wspominam go jako powieść dość konserwatywną w formule, niemniej wciągającą i wartą uwagi. Co zabawne, choć w umyśle pozostały mi jeszcze niektóre sceny, nazwisko autora zdążyłem kompletnie zapomnieć. Do Pieśni krwi zasiadłem więc ze świeżym umysłem, bez oczekiwań czy wymagań. Po kilkudziesięciu stronach pomyślałem sobie nawet coś w rodzaju: „cholera, niezłe, przypomina mi książkę o tym młodym bandycie, jakże jej tam było… mhm… o, Parias chyba! No dobra, a jak nazywał się gość, który ją napisał? Czekaj…”. Tak to mniej więcej wyglądało, słowo daję!
Dla przyzwoitości wypadałoby pewnie podkreślić, że Pieśń krwi (jak i cała Trylogia Kruczy Cień) nie jest żadną nowością i obecnie mamy do czynienia jedynie z jej reedycją. Kto czytał o przygodach Vaelina przed laty, nie ma zatem większego powodu, by ponownie sięgać do portfela. Co innego podobni mi spóźnialscy.
Książka nie ma bezpośrednich powiązań fabularnych ze wspominanym na wstępie Pariasem, choć trudno nie dostrzec cech charakterystycznych dla pióra Ryana. Podobnie jak tam, mamy do czynienia z opowieścią względnie ponurą i przyziemną. Bohaterowie stanowią bandę pozbawionych złudzeń cyników, a jeśli któryś z nich w przypływie szaleństwa postanowi zachowywać się przywozicie, sam pcha się kłopoty. Czystych rączek i tak nie zdoła zresztą zachować na długo. W Pariasie głównym bohaterem był młody złodziejaszek, stawiający raczej na inteligencję i spryt, ponieważ w otwartej walce radził sobie co najwyżej nieźle. Vaelin z Pieśni krwi to niemalże jego przeciwieństwo. Nie sugeruję oczywiście, że brakuje mu oleju w głowie, młodzieniec jest po prostu istną maszyną do zabijania. Wszystko dzięki szkoleniu w tzw. Szóstym Zakonie, będącym czymś na kształt Templariuszy bądź innego spośród zakonów rycerskich. Choć bohater i jego koledzy pełnią formalnie rolę zbrojnego ramienia Wiary (tak właśnie nazywanej i dość mętnie opisanej), daleko im do paladynów ze świata Zapomnianych Krain. Wpajane im od najmłodszych lat szkolenie kładzie nacisk na wierność i skuteczność – środek do celu jest mniej ważny niż jego realizacja.
Anthony Ryan ponownie zadziwia umiejętnością stworzenia dobrej historii z niemożliwie zgranych, potwornie zużytych elementów. Gdybym powiedział wam, że przez dobre 300 z 760 stron będziecie czytali o dorastaniu Vaelina, jego szkoleniu i problemach z dostosowaniem się do życia w Zakonie, najpewniej przewrócilibyście oczami. Szczerze mówiąc na waszym miejscu zrobiłbym pewnie podobnie, bo ileż można. Co gorsza później wcale nie jest lepiej, gdyż pojawia się oczywiście Ważna Misja, Wredny Zdrajca i inne nieśmiertelne kalki. Sęk w tym, że o ile od początku wiadomo, w jakim kierunku potoczy się fabuła, ścieżka, jaką tam dotrze nie zawsze jest już tak oczywista. Pisarz potrafi też zainteresować stworzonymi przez siebie postaciami oraz dobrze radzi sobie dialogami. Mówiąc krótko: niby to samo, co wszędzie, ale warsztatowo co najmniej o poziom lepiej. Z jednym wyjątkiem. W drugiej połowie powieści pisarz nadużywa gwałtownych przeskoków w kwestii czasu i miejsca akcji, zupełnie jakby zorientował się, że „natrzaskał” już kilkaset stron, a ma jeszcze sporo ciekawego do przekazania. Fabuła nie traci przez to co prawda spójności logicznej, ale nieco się rozmywa, co nie każdemu musi przypaść do gustu.
Wątpliwości budzą także nadmiernie wymyślne nazwy własne. Ja wiem, że to poniekąd znak rozpoznawczy fantastyki, ale na bogów, kto jest w stanie zapamiętać miana tutejszych narodów czy mniej ważnych postaci na dłużej niż kwadrans od odłożenia książki, może sobie pogratulować. Pomyślcie o elfickich imionach z powieści sprzed 20-30 lat. Naprawdę niewiele do nich brakuje. Ryan wymyślił sobie nawet specjalne nazwy dla miesięcy i dni tygodnia, bo w fikcyjnym świecie najwyraźniej nie może istnieć po prostu „piątek”, kto to słyszał! Mówicie, że takie rozwiązanie byłoby mało realistyczne? Możliwe, ale to przecież nieistotny detal. Moim zdaniem czasem warto pójść na kompromisy dla przejrzystości przekazu. W fantastyce chodzi wszak o przygody i bohaterów. Nazwy własne są tylko nośnikiem informacji. Im łatwiej je zapamiętać, tym lepiej.
Nie zmienia to jednak faktu, że Pieśń krwi należy znać za całkiem udaną powieść i niezłą propozycję dla tych, którzy mają ochotę na odrobinę fantastyki w klasycznym, a przy tym względnie przyziemnym wydaniu, ze śladowym jedynie wpływem magii.
Komentarze
Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!