
Antykwariat pod Salamandrą wywołał we mnie mieszane uczucia. Oryginalny, ciekawy świat wzbudził spory entuzjazm, niestety autor dość szybko roztrwonił go niekonsekwencją w trzymaniu się własnych zasad, tworząc coraz to bardziej absurdalne wyjątki dla głównego bohatera. W efekcie cierpiała wiarygodność, dobijana dodatkowo nadużywaniem motywu metaforycznej odsieczy kawaleryjskiej, raz po raz ratującej Janusza ze śmiertelnej zdawałoby się opresji. Podchodząc do “dwójki”, miałem nadzieję, że coś się w tej sprawie zmieni.
Jak to zwykle bywa, okazała się ona płonna. Szczęśliwie zarówno z niedostatkami żywota, jak i cudzej literatury można się z czasem pogodzić i do pewnego stopnia je polubić. Mroczne drogi kopiują wszelkie wady i zalety pierwszej części cyklu o mistycznej Zielonej Górze. Na pierwszy plan ponownie wychodzą zatem nietuzinkowe realia. Dla przypomnienia Przechrzta założył, że we współczesnej Polsce (i nie tylko) istnieją magowie, ich wpływ jest jednak niewidoczny dla zwykłych “mugoli”. Większość egzystencji czarokletów toczy się bowiem w tzw. Głębokim Świecie, czyli alternatywnej rzeczywistości pełnej demonów i wszelkich niebezpieczeństw. Społeczeństwo zorganizowane jest z kolei w sposób luźno inspirowany Starożytnym Rzymem - istnieją więc legiony, senat i tak dalej.
Janusz, jako niemała szycha w magicznej konfraterni, został tym razem posłany z ważną misją do Miasta Tysiąca Luster. Miejsce to działa na zupełnie innych zasadach niż znane do tej pory, stanowiąc arenę nieustannych intryg pomiędzy wpływowymi domami szlacheckimi. Naturalnie zielonogórski czarokleta pakuje się w sam ich środek. Podobnie jak w Antykwariacie pod Salamandrą autor dość osobliwie podchodzi do ustalanych przez samego siebie ograniczeń. Od tysięcy lat istnieją określone prawa i reguły, obowiązujące lokalną społeczność, ale kiedy tylko Janusz dociera na miejsce, wszystko odmienia się jak za dotknięciem - nomen omen - czarodziejskiej różdżki. Lokalni magowie (w teorii o wiele starsi, mądrzejsi i potężniejsi niż on) przez wieki nie potrafili uruchomić jakiegoś portalu? Pyk, dzielny Polak rozwiązuje problem w trymiga dzięki boskiej interwencji. Między domami istniał kruchy pokój, oparty na sile ukrytego bractwa asasynów? Cóż za problem, facet znikąd raz dwa dorobi się własnej armii i zacznie rozstawiać miejscowych po kątach, ci zaś będą się sprawie bezczynnie przyglądać. No, ewentualnie nieudolnie zaplanują jakiś odwet, który rozbije się o kolejną cudem odkrytą moc głównego bohatera.
Nie bardzo rozumiem, dlaczego Przechrzta postępuje w ten sposób. Jego wyobraźnia potrafi miejscami zaimponować, jak choćby w kwestii wyspecjalizowanych warstw społecznych, zamieszkujących Miasto Tysiąca Luster. Po co jednak czytelnik miałby się tym wszystkim przejmować, skoro wie, że za chwilę i tak wszystko stanie na głowie, bo Janusz będzie robił, co mu się żywnie podoba i nigdy się na tym porządnie nie sparzy. Ewentualne konsekwencje zneutralizuje zaś za sprawą korzystnego zbiegu okoliczności.
Kolejnym problemem powieści jest rzucająca się w oczy powierzchowność poszczególnych wątków. Recenzowane przeze mnie chwilę wcześniej Przygody Gotreka i Felixa również prześlizgiwały się przez mniej ekscytujące tematy, ale świat Warhammera to przecież potęga i czytelnik karmiony dziesiątkami gier komputerowych czy książek (nie wspominając już papierowych rpg-ach), może sobie wiele rzeczy po prostu dośpiewać na podstawie wcześniejszych doświadczeń. Tutaj pogoń za nieustanną akcją nie zawsze wychodzi pisarzowi na dobre, bo sprawia wrażenie, jakby powieść powstawała od przypadku do przypadku i autor nie planował konkretnego przebiegu fabuły, a wrzucał w nią to, co danego poranka przyszło mu do głowy. Przechrzta ma nieuleczalną tendencję do skakania z kwiatka na kwiatek, rozpoczynania jednego tematu, kończenia go po dwóch stronach i brania się za kolejny. Janusz podejmuje trening lokalnych sztuk walki, stosując pewne pierścienie, tup-tup, zostaje ciężko ranny i zatruty, traci część mocy i musi nauczyć się jej na nowo, tup-tup, zyskuje inną, tup-tup, spotyka się z Ważną Osobą i znów zaczyna od zera, gdzieś po drodze zakłada kolejną podległą mu organizację… na bogów, trochę wolniej! Mniej grzybów w tym barszczu poproszę.
Wyrzuciłem przed chwilą z siebie całą masę niezbyt pochlebnych słów, ale być może w całym tym szaleństwie jest jednak metoda. Nie mogę bowiem zaprzeczyć, że czyta się to wszystko bardzo lekko, a kolejne strony znikają w iście imponującym tempie. Jeśli więc szukacie książki na weekend, która nie wymęczy was zanadto intelektualnie, a przy tym zaintryguje niezłymi pomysłami, to jest to znośna propozycja. Po prostu pod żadnym pozorem nie zastanawiajcie się, czy to wszystko ma sens, bo za cholerę go nie ma. Pytanie tylko, czy koniecznie musi.
Komentarze
Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!