Schwytany w światła - Tomasz Kołodziejczak - Recenzja

Tomaszowi Kołodziejczakowi po raz kolejny udało się schwytać mnie w sidła wyobraźni, a sztandary nad moją czytelniczą fortecą niezmiennie pozostaną utrzymane w barwach Gladiusa. Druga część przygód tanatora i buntownika, Daniela Bondaree, po raz kolejny udowodnia sceptykom, kto jest niezaprzeczalnym władcą polskiej fantastyki. Królem nie do obalenia. Zanim miałam okazję oddać się lekturze książek tego autora, uważałam, że żaden twórca nie jest już w stanie mnie zaskoczyć, zachwycić absolutnie i bezapelacyjnie. Na szczęście Tomasz Kołodziejczak, swoim minimalistycznym talentem i niepodrabialnym stylem udowodnił, jak mało słów jeszcze widziałam. To niewątpliwie najwspanialsza pomyłka, jaka mogła mi się przytrafić. Gwarantuję każdemu, że podróż, w jaką autor „Kolorów sztandarów” zabiera czytelnika, będzie bardziej niezapomniana, niż wszystkie dotychczasowe. Kolorowe rafy, morskie błękity i gwiezdne srebra to w najlepszym wypadku odcienie szarości, jeśli porównać je z barwnością świata, jaki odnajdujemy w kontynuacji historii Dominium Solarnego.

Początek powieści jest jak nagłe zapadnięcie w sen. Powrót do koszmaru po chwilowym przebudzeniu. Czytelnik bez ostrzeżenia zostaje rzucony w sam środek politycznego i społecznego huraganu, jaki właśnie szaleje już nie tylko na Gladiusie, a na wszystkich, do niedawna wolnych planetach. Korgardzi nadal pozostają poza zasięgiem sił militarnych, jakimi dysponują ludzie, wszystko wskazuje na to, że buntownicy zostali zgładzeni, coraz mniej światła nadziei dociera do tych, którzy po cichu sprzyjali wolności. Daniel Bondaree po piętnastu latach ciężkiego więzienia, osłabiony i pozbawiony sztucznych ulepszeń, wciąż pozostaje cennym łupem dla sił wroga. Jedyne, co może go uratować, to ucieczka.

Na nieszczęście fanek Daniela, w drugiej części „Kolorów sztandarów” pojawia się bardziej rozbudowany wątek romansowy, poprowadzony jednak z takim wyczuciem, w piękny, nienachalny sposób, że o dziwo jego obecność przemawia na korzyść całości. Subtelna, pozbawiona wszystkich właściwych romansidłom fajerwerków historia uczucia Daniela i Diny jest potrzebnym przeciwieństwem dla zdominowanego przez „wirtual” świata. Kołodziejczak zrezygnował z wplatania w fabułę krzykliwych w swojej wymowie dowodów miłości, zdecydowanie odciął się od zbędnego dramatyzmu i sztucznego patosu. Wszystkie emocje, jakie opowiedziana przez niego historia wywołuje w czytelniku, pojawiają się niejako w sposób naturalny, są następstwem oddziaływania bodźców, „przekazów podprogowych”, tego, co ukryte między wierszami, nie zaś usilnego wyciskania łez plastikowym tragizmem. Niewątpliwie Daniel i Dina to współcześni „Romeo i Julia”, na tę chwilę zdecydowanie bardziej przekonywujący niż Ci Szekspirowscy.

 

Tomasz Kołodziejczak jest pierwszym pisarzem, u którego zachwyciła mnie oszczędność stylu. Nigdy wcześniej nie podobało mi się niwelowanie metafor, stosowanie na swój sposób sterylnego, suchego stylu wypowiedzi, zarówno tych należących do narratora, jak i bohaterów. Cykl o Dominium solarnym jest jak na razie jedynym, w którym nie raził brak rozbudowanych poetycko opisów, i co najważniejsze, prawie całkowity brak oceny, opisującej straszną przecież rzeczywistość, osoby snującej historię. Autor świetnie połączył doskonale przemyślany świat przedstawiony z dobrze dobranymi i skonstruowanymi postaciami, które dopiero teraz, w drugiej części, „rozwijają skrzydła” i ukazują się czytelnikowi z pełnej krasie. Zarówno Daniel, jak i Dina nabierają bardziej ludzkich rysów, dowiadujemy się nieco więcej o nich samych, poznajemy przeszłość i na reszcie mamy okazję zagłębić się w wewnętrzne przeżycia.

To samo tyczy się również świata przedstawionego, który w pierwszej części cyklu był intrygujący i ciekawy, ale jednak dość niejasny, tajemniczy. W „Schwytanym w światła” czytelnik ma okazję dowiedzieć się więcej na temat historii planet, na których rozgrywa się akcja powieści. Nieco bardziej rozwinięte zostały także kwestie dotyczące samych korgardów, którzy w „Kolorach sztandarów” byli niemal całkowitym znakiem zapytania. Nieco światła autor rzuca również na zależności społeczne i polityczne panujące na Gladiusie, wiele poruszonych w poprzedniej odsłonie spraw znajduje tutaj swoje wytłumaczenie. Wszystko, o czym wcześniej wspomniałam przedstawia się tak zaskakująco i nowatorsko, że żaden z moich domysłów, jakie snułam po przeczytaniu „Kolorów…”,nie okazał się trafny.

„Schwytany w światła” to powieść bezsprzecznie świetna, zarówno pod względem pomysłu, jak i wykonania. Tomasz Kołodziejczak przeszedł samego siebie, stworzył książkę jeszcze lepszą, niż „Kolory sztandarów”, chociaż nie wydawało mi się to możliwe. Każde słowo zawarte w powieści kończącej cykl o Dominium Solarnym, chłonie się jak narkotyk, z coraz większą zachłannością pragnąc niesionych przez przyswajanie doznań. Emocji i wrażeń, jakich doświadczyłam podczas czytania, nie zamieniłabym na żaden, nawet najbardziej kolorowy trip. Dawki twórczości Kołodziejczaka mogą być nieskończone, z dwóch tomów powieści można stworzyć nieskończoną ilość działek, z których każda przeniesie w świat niezwykły pełen tajemnic.


Rude


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.