Polaroidy z zagłady - Paweł Paliński - recenzja prapremierowa!

Nie da się ukryć, że moda na powieści osadzone w realiach postapokaliptycznych coraz bardziej przybiera na sile. Ulegli jej już między innymi Michał Gołkowski, Bartek Biedrzycki czy Paweł Majka. Niedawno do tego grona dołączył również znany z 4 Pór Mroku Paweł Paliński.

Akcja Polaroidów z zagłady toczy się w niewielkim miasteczku o wdzięcznej nazwie S.. Położona gdzieś w województwie podkarpackim miejscowość padła ofiarą bliżej niezidentyfikowanej katastrofy, w wyniku której jego populacja niemal całkowicie wyginęła bądź zamieniła się w pogrążonych w lunatycznym transie Biernych.

Jedyną ocalałą jest Teresa Szulc. Sześćdziesięciokilkuletnia była wuefistka musi samodzielnie mierzyć się z problemami dnia codziennego. W realiach, w których większość osiągnięć współczesnej cywilizacji obróciło się w niwecz, nawet najprostsze zadania, takie jak znalezienie pożywienia, wody i schronienia, urosły do rangi prawdziwe heroicznych wyczynów. Tym bardziej, że protagonistka nie jest samowystarczalna. W przeciwieństwie do innych powieści tego typu nie mamy przecież do czynienia z wyszkolonym komandosem, lecz zwykłą, nieporadną staruszką. Niemal każda czynność stanowi dla niej poligon prób i błędów, często bolesnych i śmiertelnie niebezpiecznych.

Największym przeciwnikiem bohaterki nie jest jednak głód czy zimno, lecz wszechogarniająca samotność. Świadomość tego, że najprawdopodobniej jest jedyną istotą ludzką w mieście, a najpewniej również w Polsce i na świecie, doprowadza ją do rozpaczy. Czytelnik staje się świadkiem upadku Teresy i jej powolnego osuwania się w ramiona szaleństwa.

Pierwszy kontakt z Polaroidami z zagłady to rewelacyjne przeżycie. Wyjątkowa, prowadzona w drugiej osobie narracja sprawia, że zanika naturalna granica pomiędzy pisarzem, a jego odbiorcą. Pomysł na osadzenie w głównej roli zwykłej kobiety również zdaje się strzałem w dziesiątkę. Perypetie Teresy stają się dowodem na to, jak słabą, zależną od innych istotą stał się dzisiejszy człowiek. Czynności, które dla naszych przodków były czymś oczywistym, dziś urosły do miana umiejętności niemalże elitarnych. Ilu z nas potrafiłoby samodzielnie założyć wnyki? Któż rozpaliłby ognisko lub wyleczył najprostsze nawet schorzenie?

Niestety szybko okazuje się, że to, co stanowi o największej sile powieści, jest również jej największą wadą. Po kilkudziesięciu stronach, gdy czytelnik zdąży się już oswoić z nietypową formą przekazu, a efekt fabularnej świeżości nieco spowszednieje, wychodzi na jaw, że Polaroidy z zagłady to tak naprawdę książka jednej sztuczki. Akcja potwornie się ślimaczy, a w dodatku prowadzi w zasadzie do nikąd. Pod koniec znużenie jest już tak wielkie, że przy lekturze trzyma wyłącznie poczucie obowiązku.

Szkoda, że Paweł Paliński nie zdecydował się na krótszą formę literacką, na przykład opowiadanie. Gdyby historia Teresy skończyła się na rewelacyjnej scenie przy fontannie miejskiej, otrzymalibyśmy byśmy dzieło, które na trwałe zapisałoby się na kartach historii polskiej fantastyki. W obecnej formie książka pozostawia niesmak i poczucie zmarnowanego potencjału. To wyborny dowód na to, że więcej nie zawsze znaczy lepiej.


Murky


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.