Wywiad z polskim pisarzem Jakubem Małeckim (maj 2009)

Z Jakubem Małecki rozmawiał Tomasz "Sir Jedi" Wojnowski.

Tomasz „Sir Jedi” Wojnowski: Zacznijmy może od "Błędów". Jest to książka bardzo nowatorska. Motta z hip-hopowych piosenek, Poznań i bohaterowie, którzy są kwintesencją polskiej młodzieży, czyli blokersami. Ponadto w książce czuć ducha Bułhakowa. Gratuluję niezwykłego pomysłu. Skąd czerpałeś inspiracje i dlaczego Poznań, a nie np. małe miasteczko w stanie Maine?

Jakub Małecki: Dziękuję. Inspirować próbowałem się życiem, ale widocznie podparłem się też wieloma innymi rzeczami – kilka osób, tak jak i ty, dostrzegło w “Błędach” ducha Bułhakowa, ktoś zwrócił uwagę na podobny, jak u Orbitowskiego, storytellingowy język itp. W człowieku zostaje jakiś osad z książek, które przeczytał, filmów, które obejrzał i zdarzeń, które mu się przytrafiły. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że to ostatnie jest w książce najbardziej widoczne. Poznańska sceneria znalazła się w powieści z dwóch powodów: mieszkam w Poznaniu i zwyczajnie jest mi łatwiej o nim pisać, nie potrzebuję siedzieć nad mapkami i planami, a poza tym wydawało mi się, że będzie to takie swojskie, polskie. Mocniej oddziałuje na polskiego czytelnika jakieś skrzywienie jego świata, tego za oknem, poznańskiego właśnie, warszawskiego czy krakowskiego, niż skrzywienie świata w Maine. Zresztą, King zaludnił Maine taką ilością potworów, że ciężko byłoby mi upchnąć tam coś jeszcze. Postawiłbym tam mojego Dziadka i kto wie, jakby się jego losy potoczyły, gdyby na swojej drodze spotkał łysego małego doktorka albo klauna Pennywise’a. Inna rzecz, że z Poznaniem na razie zrywam – następna powieść jest od tej scenerii kompletnie oderwana.

 

EN: Ile jest Jakuba Małeckiego w Iksie?

JM: Jest w nim trochę Małeckiego, faktycznie – “Błędy” to moja pierwsza opublikowana powieść i wsadziłem tam trochę siebie. Siedziałem przez lata na ławce, czytałem mnóstwo książek, robiąc jednocześnie różne dziwne rzeczy. Do tego siłownia, kumple i młodzieńcza fascynacja Pudzianowskim. Nie wiem, czy to dobrze; pewnie trochę tak, bo jest tam jakaś szczerość, i trochę nie, bo przecież pisarz nie do końca od tego jest, by pisać o sobie.

EN: Kiedy robię zakupy w "Piotrze i Pawle", w poznańskim Starym Browarze, korci mnie, żeby zajrzeć do pralni, którą wymieniłeś w "Opowiedz mi swoje życie". Czy mógłbyś opowiedzieć historię tego opowiadania?

JM: Pomysł na to opowiadanie powstał, kiedy odbierałem z tamtej pralni garnitur. Wziąłem go do ręki, a to, co znajdowało się pod ochronną folią, przez chwilę wydawało mi się jakieś takie inne, nie moje. Pomyślałem sobie wtedy: a może to nie jest mój garnitur? I tak się zaczęło. Dalej były hipotetyczne myśli w stylu: jeśli to nie mój garnitur, to może ktoś podłożył mi go celowo? Co się stanie, kiedy go założę? Co się stanie, kiedy założę go w nocy? Dalej samo popłynęło.

EN: W swoich książkach straszysz, ale też nakłaniasz do refleksji. “Błędy” oraz “Przemytnik cudu” niosą głębokie przesłanie, które mimo wszystko rzadko występuje w literaturze grozy.

 

JM: Rzeczywiście, chyba tak jest, że rzadko w literaturze grozy napotyka się powieści, które na celu miałyby pokrzepiać serca, dodawać otuchy czy umacniać wiarę. Trochę mi tego brakuje, ja sam bardzo lubię czytać rzeczy pozytywnie nastrajające psychikę. Stąd pomysł, aby moje horrory prócz flaków, mroku i absudru, niosły też jakąś pozytywną myśl przewodnią. By po zamknięciu książki miało się świadomość, że przecież nie jest aż tak źle ze światem i z nami wszystkimi.

EN: “Przemytnik cudu” jest oparty na starej poznańskiej legendzie. Czy wykorzystywanie starych podań i tradycji jest lepsze niż pisanie o wilkołakach i wampirach? A może to kwestia świetnego pomysłu, którego nie chciałeś zmarnować.

JM: Wątpię, by wilkołak lub wampir zdołał dziś porządnie przestraszyć człowieka, który trochę tej literatury grozy liznął. Straszą dziś rzeczy inne, inne też będą przerażać za lat dziesięć i dwadzieścia. Coraz bardziej trzeba się skupiać na człowieku, to on jest przerażający, a nie kudłate monstrum na tle pełnego księżyca.
Oczywiście nie chcę tu uogólniać – na pewno da się napisać historię o jakimś tam, dajmy na to, wampirze. Uważam natomiast, że to już odchodzi, że coraz częściej tego typu opowieści będą wywoływać uśmiech na twarzy niż wielkie ze strachu oczy.
Odnośnie samej legendy to faktycznie mnie ona zafascynowała i fascynuje chyba do dziś. Książka Tretera, o której pisałem, istnieje, miałem ją w rękach i gdzieś mam nawet kserokopię. To wszystko jest bardzo ciekawe, a na dodatek rusza człowieka gdzieś tam w środku - szczególnie takiego wierzącego. Pomysł więc wpadł i – jak mówisz – nie chciałem go zmarnować.

EN: Ostatnio lansuje się zupełnie nowy wizerunek wampira: nastolatka, który pije zwierzęcą krew i jest nieszczęśliwie zakochany. Dodatkowo w filmie “Otto, czyli niech żyją umarlaki” główny bohater jest homoseksualnym żywym trupem, a w popularnej serii “Underworld” wilkołaki to tępi niewolnicy wampirów. Czy uważasz, że to zmierzch ery potworów w kulturze masowej? A może to ewolucja?

JM: Zmierzch pewnie jeszcze nie, prędzej próba uczłowieczenia takiej postaci. Kto powiedział, że wampir musi być heteroseksualny, stary i na dodatek jeszcze zły? Jeśli te postaci mają w literaturze przeżyć, funkcjonować dalej z jakimś tam powodzeniem, to upatrywałbym ich szansy właśnie w odmiennych próbach przedstawiania tego szablonu. Powieść o strzydze lesbijce, uzależnionych od amfetaminy czartach, o demonie chorym na raka i tak dalej.

EN: W antologii “Nowe idzie” można znaleźć twoje opowiadanie “Każdy umiera za siebie”. Jest ono dosyć nietypowe jak dla ciebie, ponieważ jest pozbawione groteskowej otoczki. Niemniej jednak jest świetne. Nie myślałeś nigdy o pisaniu horrorów bardziej ‘realistycznych’?

JM: Myślałem, myślę ciągle i na dodatek staram się je pisać. Nie tyle nawet horrory, co po prostu powieści realistyczne, obyczajowe. Nie zawsze to wychodzi, bo właśnie kończę zbiór opowiadań będący typowym horrorem. Mam natomiast już jakiś czas temu ukończoną powieść pod tytułem “Dżozef” - obyczajową historię z domieszką fantastyki.

EN: Czy mógłbyś naszym czytelnikom szerzej opowiedzieć o „Dżozefie”? Ile będzie w niej fantastyki i typowej dla ciebie groteski?

JM: Jak już wspomniałem, “Dżozef” to powieść obyczajowa, w której znaleźć można “delikatne” elementy fantastyki/horroru. Jeden z pacjentów na oddziale laryngologicznym zaczyna wierzyć w nocy, że jest Josephem Conradem. Faceta trawi gorączka, trzęsą mu się ręce i jest wykończony, dlatego prosi chłopaka z łóżka obok, aby spisał jego ostatnią powieść. Powieść tę czytelnik poznaje wspólnie z innymi pacjentami, którzy podczas opowieści Dżozefa, zauważają, że w szpitalu zaczyna się dziać coś dziwnego.
Fantastyki jest niewiele (to właśnie to, co dzieje się w szpitalu), groteski też niedużo. Bohaterem książki dyktowanej przez schorowanego człowieka jest Stasio, chłopiec żyjący na wsi i posiadający niezwykły talent rzeźbiarski. Pewnego dnia rzeźbi wielkiego kozła, który staje się jednym z bohaterów całej książki. Jeśli już jest tam jakaś groteska, to właśnie w wypowiedziach Kozła Drewniaka; więcej jednak nie zdradzę.

EN: W wyżej wymienionej antologii („Nowe idzie”), wspominasz o projekcie bardzo ciekawie napisanego zbioru opowiadań. Czy mógłbyś uchylić nam rąbka tajemnicy i opowiedzieć nieco o tym projekcie?

JM: Zbiór jest w zasadzie gotowy. Kończę teraz ostatnie opowiadanie. Książka składa się z 16 tekstów, z czego 12 to rzeczy wcześniej nigdzie niepublikowane. Trochę zmienił mi się ogólny zamysł, nie będzie to jednak historia jednego faceta czytającego pliki na komputerze – w pewnym momencie wydało mi się to nieco naciągane. Będą więc teksty osobne, ale w jakiś sposób ze sobą połączone. Staram się pisać je tak, żeby się wszystko ze sobą zgrywało w jedną całość. Wiesz, pierwszy tekst jest pierwszy, otwiera całość i tak dalej, a ostatni pisany z myślą o końcówce książki. Chcę, żeby to było przemyślane, żeby to nie był zbiór tekstów całkowicie przypadkowych i ze sobą niepowiązanych.

EN: Opowiadania będzie zespajał ich główny bohater, czy raczej wspólny motyw?

JM: Wspólny klimat.

EN: Kiedy możemy spodziewać się „Dżozefa” i twojej antologii? Kto wyda obie książki?

JM: Zbiór opowiadań powinien ukazać się w październiku tego roku, natomiast „Dżozef” w 2010. Póki nie podpisałem jeszcze umów, nie mogę nic konkretnego powiedzieć o wydawcy żadnej z tych książek. Jak tylko będzie coś wiadomo, dam znać na swojej stronie www.jakubmalecki.pl.

EN: Może się wydawać, ze za wszelką cenę unikasz rozgłosu. Nie ma cię na Wikipedii, unikasz spotkań z fanami, a na Pyrkonie byłeś tylko na spotkaniu z Łukaszem Orbitowskim. Nie śpieszno ci do sławy, czy wolisz się skupić na pisaniu, niż na lansowaniu się podczas konwentów?

JM: Fakt - wolałbym czas i energię pożytkować na pisanie niż na udzielanie się gdzieś publicznie. Z drugiej strony, konwenty to świetna sprawa i fantastyczni ludzie, dlatego na pewno na niektóre będę uczęszczał, ale prędzej w charakterze słuchacza, nie mówcy. Słusznie zauważyłeś, że nie spieszno mi jakoś specjalnie do sławy, wolę na spokojnie robić swoje, pisać książki i starać się robić to coraz lepiej.
Co do samego Pyrkonu, wykazałem się w tym roku wyjątkowym brakiem logiki. Zapłaciłem za 3 dni, a byłem tylko na spotkaniu z jednym pisarzem, który na dodatek nocował u mnie przez cały weekend i w zasadzie mogłem go sobie słuchać do woli i za darmo.
Na Wikipedii mnie nie ma, bo nikt mnie nie wpisał, co oznacza, że innym też do mojej sławy nie spieszno. Sam się przecież nie będę tam wpisywał, bo po pierwsze - to byłoby głupie, a po drugie - nawet nie wiem jak.

EN: Jak wygląda przeciętny dzień Jakuba Małeckiego?

JM: Kurczę, ciężka sprawa, bo weekendy i dni wolne wyglądają naprawdę różnie. Standardowy dzień powszedni wygląda natomiast tak, że wstaję, jem śniadanie, jadę do pracy rowerem albo autobusem, wbijam się w garnitur, potem przez 8 godzin robię rzeczy straszne, będąc trybikiem rynku finansowego (w tym czasie jem też kilka razy), wychodzę z pracy, idę np. na deskorolkę, wracam do domu, jem, ćwiczę żelastwem, potem np. wychodzę gdzieś z dziewczyną, wracamy, jem, a w nocy średnio pół godziny czytam i pół godziny piszę. W dni wolne wszystko wygląda oczywiście inaczej.

EN: Obawiam się, że inspiracją do napisania „Oka” byli twoi klienci. Aż tak źle wygląda twoja praca? Dużo masz takich „Bubków” na co dzień?

JM: Obawiam się, że co do inspiracji masz niestety rację. Teraz na szczęście pracuję z w zupełnie innym miejscu, jako analityk, natomiast w czasach kiedy obsługiwałem klientów, te przypadki „Bubków” nie były aż tak częste. Po prostu zdarzało się.

EN: Muszę cię zapytać, co robiłeś w tym stroju Borata.

JM: Brałem udział w biegu na dziesięć kilometrów w Poznaniu. Przebraliśmy się z czterema kolegami i zmontowaliśmy drużynę. Klimat tej imprezy sportowej (Maniacka Dziesiątka) sprzyja tego typu akcjom. Było chłodno, ale fajnie.

EN: Co pchnęło cię w kierunku pisarstwa? Czy było to twoje marzenie, a może bycie pisarzem to konieczność?

JM: Nigdy nie marzyłem o zostaniu pisarzem, szczerze mówiąc, nawet przez myśl by mi to kiedyś nie przeszło. Z drugiej strony, zawsze dużo czytałem i w pewnym momencie po cichu spróbowałem napisać coś samemu. Nie pamiętam niestety dokładnie, co było impulsem, żeby w ogóle usiąść do klawiatury z zamiarem pisania. Przypominam sobie natomiast pierwszą napisaną rzecz i było to jakoś bardzo bardzo wcześnie. Będąc zafascynowanym powieściami Londona, wstukałem na maszynie 13-stronicową historię o jakichś wilkach. Mam ją do dziś; żółte kartki i tytuł „Śnieg północy”. Więc może jednak zaczęło się wcześniej niż mi się teraz wydaje.

EN: Co lubisz czytać najbardziej i co cię najmocniej inspiruje w twojej twórczości?

JM: Ogólnie rzecz ujmując, jestem chyba mimo wszystko miłośnikiem fabuł. Fakt, mocuję się z rzeczami takimi jak „Tęcza grawitacji” czy „Ulissess”, natomiast uważam, że wszelkie eksperymenty formalne nie powinny przysłaniać treści, powinny z nią współgrać. Odpowiadając na twoje pytanie: lubię czytać rzeczy, w których naprawdę coś się dzieje, w których nie chodzi tylko o to, żeby książka miała 100 stron, z czego 85 to wynurzenia autora o tym, jak to ogólnie jest na świecie. Nie wiem, co mnie inspiruje. Na początku był to Stephen King – obawiam się niestety, że jestem tu najmniej oryginalny jak tylko można sobie wyobrazić, ale to prawda. Po Kingu czytałem mnóstwo różnych rzeczy i ciężko teraz powiedzieć, co mnie inspirowało. Na pewno dostałem w głowę tekstami Orbitowskiego – to do mnie trafia jak mało co. Obecnie staram się nie inspirować żadnymi książkami (co pewnie nie do końca się udaje, bo przecież zostaje mi w głowie to, co w życiu przeczytałem), oczywiście oprócz „Dżozefa”, gdzie fascynacja Conradem (nie moja, a bohatera) była jakby głównym zamierzeniem podczas pisania książki.

EN: Masz na swoim koncie dwie książki, kolejne są w drodze. Czy mógłbyś udzielić kilku rad osobom, które chciałby się zająć pisarstwem? Może uchyliłbyś rąbka tajemnicy i wspomniał coś o swoim warsztacie?

JM: Wydaje mi się, że właśnie dlatego, że wydałem dopiero dwie książki, nie powinienem się jakoś specjalnie wymądrzać. Ogólna rada dla osoby, która chciałaby się zająć pisarstwem: PISZ. To jest coś naprawdę wyjątkowego. Druga rada: nie licz, że w Polsce zarobisz na tym jakieś ogromne pieniądze, bo czyta się u nas tyle, ile się czyta.

Obecnie mój warsztat wygląda tak, że najpierw spisuję konspekt książki. Wymyślam bohaterów i ich cechy szczególne, wygląd, historię, dzieciństwo, rodzinę itp., żeby nie było to tak, że np. piszę o panu Felku i inny bohater tego pana Felka pyta: „Ty, ziomuś, a twoja stara to ci robi w domu jazdy, czy masz raczej spokój?”, a ja wtedy dopiero zastanawiam się, co ten biedny Felek ma mu powiedzieć. Muszę więc przed rozpoczęciem pisania wiedzieć, czy Felek ma żonę, czy jest fajna, ile ma lat, jak długo są razem i czy przypadkiem go nie zdradza.
Podobnie jest ze scenerią – przyjmijmy, że Felek ucieka przed zbirem, który z niewiadomych przyczyn chce mu wyłupić oko. Felek wypada za zakręt, a ty siadasz nad kompem i myślisz: „w mordę, znowu zakręt, nie wiem, może tu teraz walnę jakiś kościół, albo szkołę. A nie, kościół był dwie przecznice dalej, a tak w ogóle to Felek mieszka przecież na wsi, gdzie nie ma szkoły”. Kumasz, chodzi o to, żebyś czuł się swobodnie pakując tego Felka w różne sytuacje i żebyś mógł swobodnie obracać kamerą bez obaw, że po lewej jest drewniana makieta, która się chwieje, a po prawej w ogóle nie ma nic. Od jakiegoś czasu na początku staram się napisać zakończenie, żeby wiedzieć, do czego wszystko zmierza i żeby równomiernie rozłożyć tempo narracji.
Przyznaję też, że często zbaczam z konspektu, a podczas pisania pojawiają się rzeczy, których bym się nigdy nie spodziewał, jak np. karp Rafaello i cała ta szatańska ekipa w „Błędach”.

EN: Czego należy ci życzyć na dalszej drodze literata?

JM: Będzie trywialnie, ale sprzedaży książek w takiej wysokości, żebym mógł spróbować żyć tylko z pisania.

EN: A więc tego ci życzymy. Powodzenia w dalszej karierze!

Z Jakubem Małecki rozmawiał Tomasz \"Sir Jedi\" Wojnowski.

Tomasz „Sir Jedi” Wojnowski: Zacznijmy może od \"Błędów\". Jest to książka bardzo nowatorska. Motta z hip-hopowych piosenek, Poznań i bohaterowie, którzy są kwintesencją polskiej młodzieży, czyli blokersami. Ponadto w książce czuć ducha Bułhakowa. Gratuluję niezwykłego pomysłu. Skąd czerpałeś inspiracje i dlaczego Poznań, a nie np. małe miasteczko w stanie Maine?

Jakub Małecki: Dziękuję. Inspirować próbowałem się życiem, ale widocznie podparłem się też wieloma innymi rzeczami – kilka osób, tak jak i ty, dostrzegło w “Błędach” ducha Bułhakowa, ktoś zwrócił uwagę na podobny, jak u Orbitowskiego, storytellingowy język itp. W człowieku zostaje jakiś osad z książek, które przeczytał, filmów, które obejrzał i zdarzeń, które mu się przytrafiły. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że to ostatnie jest w książce najbardziej widoczne. Poznańska sceneria znalazła się w powieści z dwóch powodów: mieszkam w Poznaniu i zwyczajnie jest mi łatwiej o nim pisać, nie potrzebuję siedzieć nad mapkami i planami, a poza tym wydawało mi się, że będzie to takie swojskie, polskie. Mocniej oddziałuje na polskiego czytelnika jakieś skrzywienie jego świata, tego za oknem, poznańskiego właśnie, warszawskiego czy krakowskiego, niż skrzywienie świata w Maine. Zresztą, King zaludnił Maine taką ilością potworów, że ciężko byłoby mi upchnąć tam coś jeszcze. Postawiłbym tam mojego Dziadka i kto wie, jakby się jego losy potoczyły, gdyby na swojej drodze spotkał łysego małego doktorka albo klauna Pennywise’a. Inna rzecz, że z Poznaniem na razie zrywam – następna powieść jest od tej scenerii kompletnie oderwana.

EN: Ile jest Jakuba Małeckiego w Iksie?

JM: Jest w nim trochę Małeckiego, faktycznie – “Błędy” to moja pierwsza opublikowana powieść i wsadziłem tam trochę siebie. Siedziałem przez lata na ławce, czytałem mnóstwo książek, robiąc jednocześnie różne dziwne rzeczy. Do tego siłownia, kumple i młodzieńcza fascynacja Pudzianowskim. Nie wiem, czy to dobrze; pewnie trochę tak, bo jest tam jakaś szczerość, i trochę nie, bo przecież pisarz nie do końca od tego jest, by pisać o sobie.

EN: Kiedy robię zakupy w \"Piotrze i Pawle\", w poznańskim Starym Browarze, korci mnie, żeby zajrzeć do pralni, którą wymieniłeś w \"Opowiedz mi swoje życie\". Czy mógłbyś opowiedzieć historię tego opowiadania?

JM: Pomysł na to opowiadanie powstał, kiedy odbierałem z tamtej pralni garnitur. Wziąłem go do ręki, a to, co znajdowało się pod ochronną folią, przez chwilę wydawało mi się jakieś takie inne, nie moje. Pomyślałem sobie wtedy: a może to nie jest mój garnitur? I tak się zaczęło. Dalej były hipotetyczne myśli w stylu: jeśli to nie mój garnitur, to może ktoś podłożył mi go celowo? Co się stanie, kiedy go założę? Co się stanie, kiedy założę go w nocy? Dalej samo popłynęło.

EN: W swoich książkach straszysz, ale też nakłaniasz do refleksji. “Błędy” oraz “Przemytnik cudu” niosą głębokie przesłanie, które mimo wszystko rzadko występuje w literaturze grozy.

JM: Rzeczywiście, chyba tak jest, że rzadko w literaturze grozy napotyka się powieści, które na celu miałyby pokrzepiać serca, dodawać otuchy czy umacniać wiarę. Trochę mi tego brakuje, ja sam bardzo lubię czytać rzeczy pozytywnie nastrajające psychikę. Stąd pomysł, aby moje horrory prócz flaków, mroku i absudru, niosły też jakąś pozytywną myśl przewodnią. By po zamknięciu książki miało się świadomość, że przecież nie jest aż tak źle ze światem i z nami wszystkimi.

EN: “Przemytnik cudu” jest oparty na starej poznańskiej legendzie. Czy wykorzystywanie starych podań i tradycji jest lepsze niż pisanie o wilkołakach i wampirach? A może to kwestia świetnego pomysłu, którego nie chciałeś zmarnować.

JM: Wątpię, by wilkołak lub wampir zdołał dziś porządnie przestraszyć człowieka, który trochę tej literatury grozy liznął. Straszą dziś rzeczy inne, inne też będą przerażać za lat dziesięć i dwadzieścia. Coraz bardziej trzeba się skupiać na człowieku, to on jest przerażający, a nie kudłate monstrum na tle pełnego księżyca. Oczywiście nie chcę tu uogólniać – na pewno da się napisać historię o jakimś tam, dajmy na to, wampirze. Uważam natomiast, że to już odchodzi, że coraz częściej tego typu opowieści będą wywoływać uśmiech na twarzy niż wielkie ze strachu oczy.Odnośnie samej legendy to faktycznie mnie ona zafascynowała i fascynuje chyba do dziś. Książka Tretera, o której pisałem, istnieje, miałem ją w rękach i gdzieś mam nawet kserokopię. To wszystko jest bardzo ciekawe, a na dodatek rusza człowieka gdzieś tam w środku - szczególnie takiego wierzącego. Pomysł więc wpadł i – jak mówisz – nie chciałem go zmarnować.

EN: Ostatnio lansuje się zupełnie nowy wizerunek wampira: nastolatka, który pije zwierzęcą krew i jest nieszczęśliwie zakochany. Dodatkowo w filmie “Otto, czyli niech żyją umarlaki” główny bohater jest homoseksualnym żywym trupem, a w popularnej serii “Underworld” wilkołaki to tępi niewolnicy wampirów. Czy uważasz, że to zmierzch ery potworów w kulturze masowej? A może to ewolucja?

JM: Zmierzch pewnie jeszcze nie, prędzej próba uczłowieczenia takiej postaci. Kto powiedział, że wampir musi być heteroseksualny, stary i na dodatek jeszcze zły? Jeśli te postaci mają w literaturze przeżyć, funkcjonować dalej z jakimś tam powodzeniem, to upatrywałbym ich szansy właśnie w odmiennych próbach przedstawiania tego szablonu. Powieść o strzydze lesbijce, uzależnionych od amfetaminy czartach, o demonie chorym na raka i tak dalej.

EN: W antologii “Nowe idzie” można znaleźć twoje opowiadanie “Każdy umiera za siebie”. Jest ono dosyć nietypowe jak dla ciebie, ponieważ jest pozbawione groteskowej otoczki. Niemniej jednak jest świetne. Nie myślałeś nigdy o pisaniu horrorów bardziej ‘realistycznych’?

JM: Myślałem, myślę ciągle i na dodatek staram się je pisać. Nie tyle nawet horrory, co po prostu powieści realistyczne, obyczajowe. Nie zawsze to wychodzi, bo właśnie kończę zbiór opowiadań będący typowym horrorem. Mam natomiast już jakiś czas temu ukończoną powieść pod tytułem “Dżozef” - obyczajową historię z domieszką fantastyki.

EN: Czy mógłbyś naszym czytelnikom szerzej opowiedzieć o „Dżozefie”? Ile będzie w niej fantastyki i typowej dla ciebie groteski?

JM: Jak już wspomniałem, “Dżozef” to powieść obyczajowa, w której znaleźć można “delikatne” elementy fantastyki/horroru. Jeden z pacjentów na oddziale laryngologicznym zaczyna wierzyć w nocy, że jest Josephem Conradem. Faceta trawi gorączka, trzęsą mu się ręce i jest wykończony, dlatego prosi chłopaka z łóżka obok, aby spisał jego ostatnią powieść. Powieść tę czytelnik poznaje wspólnie z innymi pacjentami, którzy podczas opowieści Dżozefa, zauważają, że w szpitalu zaczyna się dziać coś dziwnego. Fantastyki jest niewiele (to właśnie to, co dzieje się w szpitalu), groteski też niedużo. Bohaterem książki dyktowanej przez schorowanego człowieka jest Stasio, chłopiec żyjący na wsi i posiadający niezwykły talent rzeźbiarski. Pewnego dnia rzeźbi wielkiego kozła, który staje się jednym z bohaterów całej książki. Jeśli już jest tam jakaś groteska, to właśnie w wypowiedziach Kozła Drewniaka; więcej jednak nie zdradzę.

EN: W wyżej wymienionej antologii („Nowe idzie”), wspominasz o projekcie bardzo ciekawie napisanego zbioru opowiadań. Czy mógłbyś uchylić nam rąbka tajemnicy i opowiedzieć nieco o tym projekcie?

JM: Zbiór jest w zasadzie gotowy. Kończę teraz ostatnie opowiadanie. Książka składa się z 16 tekstów, z czego 12 to rzeczy wcześniej nigdzie niepublikowane. Trochę zmienił mi się ogólny zamysł, nie będzie to jednak historia jednego faceta czytającego pliki na komputerze – w pewnym momencie wydało mi się to nieco naciągane. Będą więc teksty osobne, ale w jakiś sposób ze sobą połączone. Staram się pisać je tak, żeby się wszystko ze sobą zgrywało w jedną całość. Wiesz, pierwszy tekst jest pierwszy, otwiera całość i tak dalej, a ostatni pisany z myślą o końcówce książki. Chcę, żeby to było przemyślane, żeby to nie był zbiór tekstów całkowicie przypadkowych i ze sobą niepowiązanych.

EN: Opowiadania będzie zespajał ich główny bohater, czy raczej wspólny motyw?

JM: Wspólny klimat.

EN: Kiedy możemy spodziewać się „Dżozefa” i twojej antologii? Kto wyda obie książki?

JM: Zbiór opowiadań powinien ukazać się w październiku tego roku, natomiast „Dżozef” w 2010. Póki nie podpisałem jeszcze umów, nie mogę nic konkretnego powiedzieć o wydawcy żadnej z tych książek. Jak tylko będzie coś wiadomo, dam znać na swojej stronie www.jakubmalecki.pl.

EN: Może się wydawać, ze za wszelką cenę unikasz rozgłosu. Nie ma cię na Wikipedii, unikasz spotkań z fanami, a na Pyrkonie byłeś tylko na spotkaniu z Łukaszem Orbitowskim. Nie śpieszno ci do sławy, czy wolisz się skupić na pisaniu, niż na lansowaniu się podczas konwentów?

JM: Fakt - wolałbym czas i energię pożytkować na pisanie niż na udzielanie się gdzieś publicznie. Z drugiej strony, konwenty to świetna sprawa i fantastyczni ludzie, dlatego na pewno na niektóre będę uczęszczał, ale prędzej w charakterze słuchacza, nie mówcy. Słusznie zauważyłeś, że nie spieszno mi jakoś specjalnie do sławy, wolę na spokojnie robić swoje, pisać książki i starać się robić to coraz lepiej. Co do samego Pyrkonu, wykazałem się w tym roku wyjątkowym brakiem logiki. Zapłaciłem za 3 dni, a byłem tylko na spotkaniu z jednym pisarzem, który na dodatek nocował u mnie przez cały weekend i w zasadzie mogłem go sobie słuchać do woli i za darmo.Na Wikipedii mnie nie ma, bo nikt mnie nie wpisał, co oznacza, że innym też do mojej sławy nie spieszno. Sam się przecież nie będę tam wpisywał, bo po pierwsze - to byłoby głupie, a po drugie - nawet nie wiem jak.

EN: Jak wygląda przeciętny dzień Jakuba Małeckiego?

JM: Kurczę, ciężka sprawa, bo weekendy i dni wolne wyglądają naprawdę różnie. Standardowy dzień powszedni wygląda natomiast tak, że wstaję, jem śniadanie, jadę do pracy rowerem albo autobusem, wbijam się w garnitur, potem przez 8 godzin robię rzeczy straszne, będąc trybikiem rynku finansowego (w tym czasie jem też kilka razy), wychodzę z pracy, idę np. na deskorolkę, wracam do domu, jem, ćwiczę żelastwem, potem np. wychodzę gdzieś z dziewczyną, wracamy, jem, a w nocy średnio pół godziny czytam i pół godziny piszę. W dni wolne wszystko wygląda oczywiście inaczej.

EN: Obawiam się, że inspiracją do napisania „Oka” byli twoi klienci. Aż tak źle wygląda twoja praca? Dużo masz takich „Bubków” na co dzień?

JM: Obawiam się, że co do inspiracji masz niestety rację. Teraz na szczęście pracuję z w zupełnie innym miejscu, jako analityk, natomiast w czasach kiedy obsługiwałem klientów, te przypadki „Bubków” nie były aż tak częste. Po prostu zdarzało się.

EN: Muszę cię zapytać, co robiłeś w tym stroju Borata.

JM: Brałem udział w biegu na dziesięć kilometrów w Poznaniu. Przebraliśmy się z czterema kolegami i zmontowaliśmy drużynę. Klimat tej imprezy sportowej (Maniacka Dziesiątka) sprzyja tego typu akcjom. Było chłodno, ale fajnie.

EN: Co pchnęło cię w kierunku pisarstwa? Czy było to twoje marzenie, a może bycie pisarzem to konieczność?

JM: Nigdy nie marzyłem o zostaniu pisarzem, szczerze mówiąc, nawet przez myśl by mi to kiedyś nie przeszło. Z drugiej strony, zawsze dużo czytałem i w pewnym momencie po cichu spróbowałem napisać coś samemu. Nie pamiętam niestety dokładnie, co było impulsem, żeby w ogóle usiąść do klawiatury z zamiarem pisania. Przypominam sobie natomiast pierwszą napisaną rzecz i było to jakoś bardzo bardzo wcześnie. Będąc zafascynowanym powieściami Londona, wstukałem na maszynie 13-stronicową historię o jakichś wilkach. Mam ją do dziś; żółte kartki i tytuł „Śnieg północy”. Więc może jednak zaczęło się wcześniej niż mi się teraz wydaje.

EN: Co lubisz czytać najbardziej i co cię najmocniej inspiruje w twojej twórczości?

JM: Ogólnie rzecz ujmując, jestem chyba mimo wszystko miłośnikiem fabuł. Fakt, mocuję się z rzeczami takimi jak „Tęcza grawitacji” czy „Ulissess”, natomiast uważam, że wszelkie eksperymenty formalne nie powinny przysłaniać treści, powinny z nią współgrać. Odpowiadając na twoje pytanie: lubię czytać rzeczy, w których naprawdę coś się dzieje, w których nie chodzi tylko o to, żeby książka miała 100 stron, z czego 85 to wynurzenia autora o tym, jak to ogólnie jest na świecie. Nie wiem, co mnie inspiruje. Na początku był to Stephen King – obawiam się niestety, że jestem tu najmniej oryginalny jak tylko można sobie wyobrazić, ale to prawda. Po Kingu czytałem mnóstwo różnych rzeczy i ciężko teraz powiedzieć, co mnie inspirowało. Na pewno dostałem w głowę tekstami Orbitowskiego – to do mnie trafia jak mało co. Obecnie staram się nie inspirować żadnymi książkami (co pewnie nie do końca się udaje, bo przecież zostaje mi w głowie to, co w życiu przeczytałem), oczywiście oprócz „Dżozefa”, gdzie fascynacja Conradem (nie moja, a bohatera) była jakby głównym zamierzeniem podczas pisania książki.

EN: Masz na swoim koncie dwie książki, kolejne są w drodze. Czy mógłbyś udzielić kilku rad osobom, które chciałby się zająć pisarstwem? Może uchyliłbyś rąbka tajemnicy i wspomniał coś o swoim warsztacie?

JM: Wydaje mi się, że właśnie dlatego, że wydałem dopiero dwie książki, nie powinienem się jakoś specjalnie wymądrzać. Ogólna rada dla osoby, która chciałaby się zająć pisarstwem: PISZ. To jest coś naprawdę wyjątkowego. Druga rada: nie licz, że w Polsce zarobisz na tym jakieś ogromne pieniądze, bo czyta się u nas tyle, ile się czyta.

Obecnie mój warsztat wygląda tak, że najpierw spisuję konspekt książki. Wymyślam bohaterów i ich cechy szczególne, wygląd, historię, dzieciństwo, rodzinę itp., żeby nie było to tak, że np. piszę o panu Felku i inny bohater tego pana Felka pyta: „Ty, ziomuś, a twoja stara to ci robi w domu jazdy, czy masz raczej spokój?”, a ja wtedy dopiero zastanawiam się, co ten biedny Felek ma mu powiedzieć. Muszę więc przed rozpoczęciem pisania wiedzieć, czy Felek ma żonę, czy jest fajna, ile ma lat, jak długo są razem i czy przypadkiem go nie zdradza. Podobnie jest ze scenerią – przyjmijmy, że Felek ucieka przed zbirem, który z niewiadomych przyczyn chce mu wyłupić oko. Felek wypada za zakręt, a ty siadasz nad kompem i myślisz: „w mordę, znowu zakręt, nie wiem, może tu teraz walnę jakiś kościół, albo szkołę. A nie, kościół był dwie przecznice dalej, a tak w ogóle to Felek mieszka przecież na wsi, gdzie nie ma szkoły”. Kumasz, chodzi o to, żebyś czuł się swobodnie pakując tego Felka w różne sytuacje i żebyś mógł swobodnie obracać kamerą bez obaw, że po lewej jest drewniana makieta, która się chwieje, a po prawej w ogóle nie ma nic. Od jakiegoś czasu na początku staram się napisać zakończenie, żeby wiedzieć, do czego wszystko zmierza i żeby równomiernie rozłożyć tempo narracji. Przyznaję też, że często zbaczam z konspektu, a podczas pisania pojawiają się rzeczy, których bym się nigdy nie spodziewał, jak np. karp Rafaello i cała ta szatańska ekipa w „Błędach”.

EN: Czego należy ci życzyć na dalszej drodze literata?

JM: Będzie trywialnie, ale sprzedaży książek w takiej wysokości, żebym mógł spróbować żyć tylko z pisania.

EN: A więc tego ci życzymy. Powodzenia w dalszej karierze!


Sir Jedi


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.