Yggdrasill, tom I: Uśpione archiwum - Wawrzyniec Podrzucki - Fragment #1

Wracali do Keshe okrężną drogą. Włączywszy „skórki” w trybie maskowania podstawowego, wystarczającego, by przejść niepostrzeżenie obok każdego normalnego człowieka, sobie nawzajem nie znikając jednak z oczu, wydostali się z bambusowego zagajnika, i ruszyli prostopadle do Rzeki. Im wyżej wchodzili, tym nachylenie stoku stawało się łagodniejsze, i tym bardziej marszczył się teren, skryty tutaj pod gęstym kożuchem karłowatych krzewów tamaryszku. Gdzieś około trzeciego kilometra pofałdowanie terenu było już tak znaczne, że zaczęło przywodzić na myśl mózg o iście kolosalnych proporcjach. Wciąż podążali w tym samym kierunku, prosto jak strzelił na zachód, dokładnie w poprzek konaru. Thomas zaczął podejrzewać, że Gerhard chce dojść do Rynny, biegnącej u samej podstawy żywoskłonu. Oznaczałoby to przebycie jeszcze ponad trzydziestu kilometrów, nie mówiąc o konieczności pokonania przeszkody, która właśnie stanęła im na drodze — Lasu.

Drzewo nie było wcale łatwym miejscem egzystencji dla roślin, które długo i z uporem walczyły z nim o prawo do pozostania. Głównym oponentem był żywogrunt, filcowata, wszędobylska powłoka otulająca macierz, żywa i aktywna. Wobec obcych ciał, które chciały się w nią wedrzeć i pozostać na dłużej — czy był to wbity kij, czy też wrastający korzeń — zachowywała się jak zbuntowana podstawka do ikebany, wypychając intruza na zewnątrz. Regulamin nazywał to „stymulowaną biofobowością”. Adaptacja do takich warunków nie była łatwa, i wielu gatunkom nigdy się to nie udało. Lecz obok przegranych byli również zwycięzcy, i to z nich właśnie powstał Las: na wpół symbiotyczna mieszanina różnych gatunków, która od jakiegoś czasu powoli, ale nieubłaganie zarastała segment. Korzenie wszystkich wchodzących w skład tego superorganizmu drzew — zmodyfikowanych cyprysów, figopalm, pseudo-namorzynów, akacji, olch, miniaturowych dębów, i jeszcze wielu innych gatunków, których nazwy dawno powylatywały Thomasowi z głowy — były liczne, cienkie, długie i posplatane z korzeniami sąsiadów. Razem tworzyły gęstą i grubą na ponad metr sieć, bardziej przypominającą coś w rodzaju jednolitej platformy, wytrzymałej i elastycznej. Jej spód zaopatrzony był w miliony małych korzonków-ssawek, które, zamiast wrastać w żywogrunt, trzymały się go niczym jaszczurka sufitu, skutecznie chroniąc gęsty masyw przed ześlizgnięciem się z pochyłości.

Wnętrze Lasu było niewiele mniej zwarte. Teoretycznie dało się przezeń przebić, ale nie przy pomocy tego, czym dysponowali w tej chwili, to znaczy jednej, ultradźwiękowej maczety Gerharda. Na szczęście von Klosky skręcił tuż przed ścianą pni, podążając teraz na południe wzdłuż granicy drzewostanu. Żywogrunt był tu mniej gąbczasty i nasiąkliwy niż w okolicy Rzeki, toteż w wielu zagłębieniach stała zielonkawa woda, a parowami płynęły liczne strumyczki. Wkrótce obydwaj byli przemoczeni wyżej kolan i cali uwalani szlamem z przekraczanych bajorek. „No i po co nam jeszcze jakiś ekstra kamuflaż?” — pomyślał Thomas, spoglądając na idącego przed nim Gerharda, wcześniej tylko obszarpanego, a teraz na dodatek po pas uświnionego błotem. — „Kto w takich obdartusach rozpozna strażników Prawa?”

Von Klosky zatrzymał się na chwilę, i przeciągnąwszy się kilka razy dla rozluźnienia mięśni, spojrzał ku Rzece.

— Czemu stajemy? Odsapka? — spytał Thomas.

— Poniekąd. Muszę się zastanowić, którędy najlepiej będzie nam zejść do miasta. Ha, popatrz na to...

Thomas odwrócił się, podziwiając roztaczającą się przed jego oczami panoramę. Choć nigdy jakoś specjalnie nie kochał Keshe, musiał uczciwie przyznać, że wyglądało ono stąd nierealistycznie wręcz pięknie. Jak jakaś dziwaczna, jeszcze niedokończona, albo już na wpół zmurszała łódź. Widać było częściowo odsłonięte, nierównej długości wręgi głównych ulic, i jej dno, wyznaczone przez obydwa centralne Bulwary. Wszystko pokryte grubą, chropowatą naroślą zabudowań, ze srebrnym kilem Rzeki przecinającym ją prawie idealnie na pół.

— Całkiem malownicze — powiedział von Klosky cicho. — Nawet nie przypuszczałem...

— Tak — rzekł Thomas z przekąsem. — Przynajmniej brudu na ulicach stąd nie widać.

— Co racja, to racja — przytaknął Gerhard, uśmiechając się pod nosem. — Ale nie mów, obrazek jest naprawdę niczego sobie. Napatrz się, może to już ostatni raz.

— Napatrzyłem się przez trzydzieści lat — mruknął Farquahart sarkastycznie. — Każdego dnia to samo, od rana do wieczora: Keshe na śniadanie, Keshe na obiad, Keshe na kolację. I nie czuję żadnej nostalgii na myśl, że je opuszczam.

— Mogę to zrozumieć — westchnął Gerhard. — Tym niemniej idę o zakład, że prędzej czy później za tym zatęsknisz.

— Chyba żartujesz — skrzywił się Thomas. — Nawet piekło musi być lepsze od tej nudą wypchanej dziury.

— Piekło, mój drogi, ma bardzo niewiele zalet — odparł von Klosky, momentalnie poważniejąc. Po czym zawróciwszy na pięcie, energicznym krokiem ruszył dalej. Skonfundowany, Thomas wzruszył ramionami w geście: „A co ja znowu takiego powiedziałem?”, i podążył za Gerhardem.

Po następnych piętnastu minutach marszu minęli najdalej na północny zachód wysunięte schronisko drzewiarzy, bojowników z pierwszej linii frontu w nieustającej wojnie z Lasem, z roku na rok coraz agresywniej napierającego na domenę ludzi. Prócz drzewiarzy zamieszkiwali tu od czasu do czasu także nieliczni z żyjących jeszcze w Keshe formierzy żywogruntu. Kiedyś byli jednym z najaktywniejszych cechów, lecz teraz została ich zaledwie garstka, rozchwytywana i niezdolna wykonać nawet trzeciej części wszystkich zleceń, z jakimi dzień w dzień przychodzili do nich interesanci, którymi najczęściej byli farmerzy, proszący o zreperowanie hodowlanych niecek, nieustannie wymagających rekonstrukcji.

Tuż za schroniskiem von Klosky odbił w lewo i wkrótce dotarli do pierwszych hydroponicznych pól. Dla Thomasa, urodzonego mieszczucha, kolorowa szachownica płytkich basenów z setkami ludzi, uwijających się na przerzuconych ponad uprawami wąskich kładkach, była zgoła egzotycznym widokiem. Parę razy tak się zapatrzył na błyszczące od potu, obnażone piersi wieśniaczek, że Gerhard musiał go ponaglić lekkim szturchnięciem w bok. Thomas miał nawet szczęście dostrzec jednego z formierzy, cierpliwie stymulującego macierz przy pomocy czegoś, co do złudzenia przypominało zwykły grzebień, tyle że nadnaturalnych rozmiarów. Tej sztuki nie znał już poza formierzami nikt, ale w połączeniu z charakterystycznym wyglądem oraz zazwyczaj podeszłym wiekiem, czyniła z nich swego rodzaju szamanów albo mistrzów tajemnego stowarzyszenia, a z ich działań — dziwne i niepojęte misterium.

Szeroka grobla, Thomas i Gerhard którą podążali w kierunku miasta, była nieustannie zatłoczona. „Skórki” pracowały jednak bez zarzutu i chociaż mijali jednego człowieka po drugim, tu zajętego pracą, tam znów odpoczywającego na ławce, ani jedna twarz nie zwróciła się w ich stronę. Dla tych niestrudzonych, skupionych na swojej robocie plantatorów byli mniej materialni niż podmuchy wiatru, osuszającego ich spocone czoła.

Niebawem grobla przemieniła się w niezbyt szeroką uliczkę, „wybrukowaną” matą z elastycznie połączonych ze sobą drewnianych kostek, ta zaś, podążając za rosnącą stromizną Ryftu, przeszła w drewniane schody, płytkie i szerokie aż do rogatek Górnego Esendu, później jednak coraz ostrzej zbiegające w głąb miasta. Niebawem zagłębili się w kręte, poplątane zaułki kasbah Fair-Nor, dzielnicy, do której co porządniejsi obywatele Keshe nie zaglądali bez naprawdę ważnego powodu.

Schodzili wciąż w dół, po stopniach wytartych do połysku przez niezliczonych przechodniów. Nawet w sennym Keshe mody zmieniały się od czasu do czasu, ale obuwie z przeciwpoślizgowymi podeszwami wykonanymi ze skóry leśnych gekkonów nigdy nie traciło tu na popularności. Pomimo kamuflażu i niezbyt licznych o tej porze ludzi, postępowali z wyczuciem, lawirując pomiędzy przechodniami jak barowe tancerki. Jeszcze któryś wyrżnie w nieustępliwe nagle powietrze, pomyśli, że to jakiś zły duch stanął mu na drodze, i narobi rwetesu na całą okolicę.

Im dalej szli, tym dotkliwiej Thomas uświadamiał sobie, że od rana nie miał nic w ustach. Co krok mijali walające się pod ścianami domów kupy śmieci, przeważnie odpadków z kuchni i resztek jedzenia, w których grzebały do spółki szczury i karłowate szopy pracze. Z otwartych okienek nad ich głowami dobiegały nie tylko odgłosy ludzkiej oraz zwierzęcej krzątaniny, lecz także setki zapachów, wszystkie bez wyjątku nie do zniesienia przyjemne. Zaś niemal na każdym rogu, drzwi małych, tanich jadłodajni stały zapraszająco otworem.

— Gerhard? — Thomas nadał poprzez swój komplant.

— Tak?

— Jest jakiś konkretny powód, dla którego zwiedzamy tę podejrzaną dzielnicę?

— Musimy odwiedzić jednego z naszych przyjaciół.

Przyjaciel? Thomasowi nie potrafił przyjść do głowy żaden, który z własnej, nieprzymuszonej woli chciałby żyć w Fair-Nor. Mieszkało tu natomiast wielu emerytowanych szklarzy, takich, na przykład, jak stary Paluch czy Harrison Psi Ząb. Tylko, po co byłby im teraz jakiś szklarz?

— Aha... — mruknął, i dorzucił, niby to mimochodem zaglądając do kolejnego z barów: — Słuchaj, słyszałem, że w tej części miasta można znaleźć jedne z najlepszych zrazików z gołębi leśnych. O, tu mają nawet wystawiony jadłospis...

— W tej części miasta można co najwyżej dostać niestrawności — odparł Gerhard z niesmakiem. — Myślisz, że ja nie jestem głodny? Jestem, ale chcę jak najszybciej załatwić, co mam do załatwienia. O żołądek mogę się martwić później.

Thomas westchnął, z żalem przerywając studiowanie menu, i pogonił za von Klosky'm, który zdążył skręcić za kolejny róg. Wolał nie stracić go z oczu. Kasbah Fair-Nor była jednym wielkim labiryntem wąskich, mrocznych pasaży i zabłądzić było w niej łatwiej niż w Lesie. Owszem, bywał tu wcześniej przy paru okazjach, zawsze jednak w czyimś towarzystwie. Sam nigdzie nie trafiłby w tej gmatwaninie schodków, alejek oraz miniaturowych podwórek. I kiedy zatrzymali się w końcu przed cedrowymi drzwiami z wyblakłą od starości mozaiką margerette, Thomas rozpoznał je od razu jako wejście do domu niejakiego Vlada Karawaniarza. Gdyby jednak kazano mu wrócić następnego dnia w to samo miejsce, już nie wiedziałby, jak.

— Karawaniarz? — zdziwił się. — A do czego ci teraz potrzebny ten zgryźliwy dziad?

— Jest mi winien przysługę — odrzekł Gerhard.

„Karawaniarz i przysługa” — Thomas prychnął w duchu pogardliwie — „to się dopiero nazywa sprzeczność pojęć!” Ciekawe, czy ten chciwy staruch bodaj raz w swym życiu przejął się kimś oprócz siebie? Do tego był szklarzem starej daty, dla którego Nowy Ład von Klosky'ego był jak nigdy nie gojący się wrzód na tyłku. Choć wciąż cieszył się zasłużoną renomą najlepszego z żyjących przewodników po zaprzegrodziu, nikt teraz właściwie nie korzystał z jego umiejętności. Cenił się nierealistycznie, zaś młode szklarskie wilki zaczęły kalkulować koszty pod kątem szerszej, lecz i bardziej liczącej się z groszem klienteli. Sam z siebie też już prawie przestał chodzić, bo źródło, z którego korzystał, obfitowało w towary luksusowe, na które popyt w ostatnich czasach wyraźnie zmalał. Jego synowie nie pomagali mu już w procederze, zapewne zajęci swoimi rodzinami oraz dopasowywaniem się do zawrotnego, w porównaniu z dawnymi czasami, tempa zmian w mieście. Podsumowując, von Klosky nie mógł być w tym domu mile widzianym gościem. Stary prędzej przywita ich stekiem przekleństw, niż w czymkolwiek pomoże. Na razie jednak Thomas zachował te przemyślenia dla siebie.

— Wchodzimy „na ducha”? — spytał, używając ich prywatnego określenia na pełny kamuflaż.

— Bez przesady, Tom. To nie obława.

— Pytam, bo żaden z nas nie wygląda w tej chwili zbyt reprezentacyjnie — zauważył Thomas krytycznie.

— Nie szkodzi. Nie jesteśmy tu z kurtuazyjną wizytą.

— Niemniej, nie chciałbym zostać potraktowany przez tych Kudlischków jak pierwszy lepszy żebrak z ulicy.

— Pożałowaliby tego. Zejdź lepiej stamtąd, ktoś idzie.

Usłyszeli czyjeś niespieszne, delikatne kroki. Z dołu nadchodziła młoda kobieta, całkiem zresztą ładna. Smukła, wyprężona, o ruchach płynnych jak falująca trawa, okryta wyzywająco opiętym sarongiem z pajęczego jedwabiu. Przy każdym kroku pod zieloną materią podskakiwały jej pełne piersi, w wyobraźni Thomasa obnażone, strome, z ostrymi sutkami barwy czekolady. No i ten tyłeczek, dziewczęco drobny i z pewnością rozkosznie twardy... Jego męskość nie potrafiła pozostać na to obojętna, niedwuznacznie dając o sobie znać. Na szczęście, kiedy kobieta była już od niego nie dalej niż na wyciągnięcie ręki, przystanęła, i święcie przekonana, iż jest w zaułku kompletnie sama, wsadziła sobie dłoń pod ubranie. Przy wtórze postękiwań oraz całkiem dosadnych przekleństw, zajęła się poprawianiem uwierającej ją bielizny. Skończywszy, splunęła na ręce, przygładziła sobie włosy, po czym ruszyła dalej, znikając szybko za najbliższym rogiem. Ten krótki spektakl wystarczył, żeby wszystkie erotyczne fantazje Thomasa momentalnie się rozwiały.

Gerhard odczekał, póki kroki znikającej za rogiem kobiety nie ucichły całkowicie, i dopiero wtedy dezaktywował kamuflaż, stając na wprost drzwi. Ująwszy w dłoń solidnie wyglądającą kołatkę z piecowego drzewa załomotał nią z taką mocą, że z ozdobnego epiklangu wieńczącego portal posypały się na nich kornikowe trociny. Długą chwilę nie było odzewu i von Klosky zamierzał już ponownie użyć drewnianego kolucha, kiedy masywne odrzwia otwarły się nagle. W progu stanął młody, postawny mężczyzna, w którym Farquahart rozpoznał Arthusa, najstarszego z synów Karawaniarza.

— A wy co za jedni, zaszczańcy? — warknął Arthus z nieukrywaną wrogością. — Tu datków nie dają, spieprz...

Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.