Yggdrasill, tom II: Kosmiczne Ziarna - Wawrzyniec Podrzucki - Fragment #1

Ciemność i oślepiające światło na przemian — tym przede wszystkim okazało się Drzewo, które Thomas Farquahart po raz pierwszy w życiu oglądał z zewnątrz. Kilimem utkanym z cienia i blasku, niekończącą się panoramą malowaną jaskrawymi grzbietami konarów oraz migotliwą siecią innych zupełnie nieznanych mu struktur. Cienkich, zdawałoby się jak pajęczyna, lecz kiedy koga Anhelosów przeleciała dostatecznie blisko, Thomas dostrzegł na jednej z tych nitek owalny cień ich statku, mikroskopijny w porównaniu z rozmiarami żylastego słupa. Deus, jakież to wszystko było złudne dla oczu!

— Boja na dziewiątej — rzekł Jesus, który stał przy sterowniczej konsoli. Koga wykonała skręt w lewo z gracją jaskółki, a potem pomknęła ostro w dół.

Krajobraz na zewnątrz po raz kolejny zmienił się jednocześnie we wszystkich trzech płaszczyznach, co tylko wzmogło zakłopotanie Farquaharta. Od pół godziny jego zmysły były wystawione na ciężką próbę. Określenie rozmiarów czegokolwiek, dystansu oraz kierunków świata przychodziło z trudem w sytuacji, gdy jedynym niezmiennikiem był pokład statku Anhelosów pod stopami. Cała reszta świata kręciła się wokół jak wielka okrągła klatka pod dyktando komend Jesusa, który raz po raz korygował kurs okrętu muśnięciami smukłych palców po konsoli. Nawet Noel, który stał z rękami skrzyżowanymi na piersiach, wyglądał na lekko oszołomionego.

— Boże mój, ależ to draństwo wyrosło! — szepnął, śledząc masyw odpływającego w półobrocie konaru. — I jak się zmieniło!

Bea, przytulona do Thomasa i tak samo jak on milcząca w obliczu potęgi Drzewa, rzuciła przelotne spojrzenie Kreuffowi, a potem zerknęła w tył ponad ramieniem Farquaharta. Von Klosky, pochłonięty rozmową ze starym Anhelosem, jako jedyny z pasażerów wykazywał obojętność wobec nadzwyczajnej scenerii. Dziewczyna nie wiedziała, czego dotyczyła dyskusja, bo obydwaj mówili przyciszonymi głosami, ale wyraz twarzy Gerharda sugerował, że nie była to gadanina li tylko dla zabicia czasu. Może domawiali się co do opłaty za przewóz tylu nadliczbowych osób? Bądź też, domyślała się, von Klosky wziął starego na spytki, jak się sprawy mają na Dole. Wszędobylscy Anhelosi niewątpliwie byli na bieżąco z najświeższymi plotkami.

— Co to jest? — Podniecony głos Thomasa sprawił, że powróciła wzrokiem do scenerii za burtą. — Przecież mówiłaś, że gwiazdy się nie poruszają!

— Bo nie — odparła dziewczyna półszeptem. — To znaczy, poruszają się, ale z pewnością nie jak rój świetlików...

Uwagę Farquaharta przykuła gromadka kilkunastu tajemniczych światełek tańczących poniżej statku. Swymi chaotycznymi, zygzakowatymi ruchami do złudzenia przypominały chmarę nocnych owadów. Jak daleko były — metry czy setki kilometrów — tego ani Bea ani Thomas nie potrafili określić. Może Nion mógłby odpowiedzieć na to pytanie, lecz wyczerpany Ux zasnął jak dziecko i nikt nie miał sumienia budzić nieszczęśnika, zwłaszcza dla takiej błahostki. Przyglądali się zatem z ciekawością, dopóki fruwająca konstelacja nie rozproszyła się nieoczekiwanie. Chwilę później światełka zaczęły zmierzać w ich kierunku jedno za drugim, rosnąc w oczach.

— Co za zaraza? — Thomas cofnął się odruchowo przed dziwnym deszczem, którego krople lecące po łamanych trajektoriach niespodziewanie nabrały złowieszczego charakteru.

Koga natychmiast odpowiedziała serią błyskawicznych manewrów. Świat zawirował i Thomas poleciał w dół, pociągając za sobą Beę. Coś niby rozświetlona od środka meduza albo pająk z groteskowo długimi odnóżami przekoziołkowało tuż nad kopułą okrętu. Inny podobny stwór otarł się ze zgrzytem o kadłub, by w następnej sekundzie eksplodować bezgłośnie w czarnej pustce.

— A ty co, synu, śpisz przy tych sterach, czy znowu myślisz o bezeceństwach? — Thomas rozpoznał głos siwego patriarchy. — Pierwszy raz tędy lecisz? No, i patrz, przyjacielu, cała kawa rozlała mi się na kontusz!

Jesus odchrząknął coś niewyraźnie, zmieszany reprymendą.

— Nie mamrocz pod nosem, tylko rób, co do ciebie należy, bo więcej nie pozwolę ci stanąć przy konsoli — wysapał stary, wycierając ubranie haftowaną serwetą. — I przegoń wreszcie te grzybojady! Dobrze wiesz, jak później wszystko po nich śmierdzi!

— No, przecież przeganiam, padre. — Jesus nie miał odwagi spojrzeć w stronę rodzica.

Świetliste meduzy, które kłębiły się wokół kogi, jeszcze dwukrotnie podjęły próbę czepienia się statku, szybko jednak zrejterowały, porzuciły niefortunnie wybraną ofiarę i rozpierzchły się w nieładzie.

— Deus, więcej tu macie takich niespodzianek? — Thomas spojrzał niepewnie w ciemność. Po intruzach nie pozostał jednak żaden ślad.

— To... ee... żadna niespodzianka. — Jesus potarł grzbiet nosa w konsternacji. — Tylko wydawało mi się, że Marhaderos wreszcie zmądrzeli.

— Kto?

— Marhaderos, hołota z pleśniarni. Nie policzysz, ile razy dostali nauczkę, a oni ciągle zasadzają się na nas z tymi swoimi tresowanymi półwarzywami.

— Hm, coś macie sporo wrogów — rzekł Thomas z przekąsem.

— Marhaderos to nie wrogowie, tylko biedni desperaci. Zwykłe utrapienie, nic więcej.

Wkrótce na aksamitnie czarnym tle znów zalśniły światełka, ale żadne z nich nie zbliżyło się już do kogi. Większość pełzała leniwie we wszystkich kierunkach, migocząc jak płomyczki świec w ledwie wyczuwalnym podmuchu. Thomas zaczynał się z wolna niecierpliwić. Jakiś czas temu stracili z oczu połyskliwe grzbiety konarów, łagodnie zakrzywiające się w oddali, zatem, jeśli dobrze zapamiętał objaśnienia Gerharda, zeszli poniżej ostatniego, licząc od Wierzchołka, piętra korony. Nic jednak nie wskazywało na to, że się zbliżali do legendarnego Dołu i że ów Dół w ogóle gdzieś tu był! Thomas widział tylko nieprzenikniony mrok pocięty rzadkimi prążkami o ton jaśniejszych cieni i te leniwe światła. Może to okręty, które nie śpieszyły się zbytnio, lecąc donikąd? Albo przeciwnie, pomykały nie mniej chyżo od ich kogi, lecz były tak wielkie i odległe, że sprawiały wrażenie sunących w ślimaczym tempie? Czymkolwiek były, wszystkie zdawały się poruszać po tej samej stromo wznoszącej się płaszczyźnie... nie, zaraz, to chyba raczej tor opadania kogi był tak ostro nachylony w stosunku do tamtych. A może wcale nie opadali? Może właśnie wznosili się coraz wyżej i odlatywali coraz dalej od planety?

— Deus, gdzie my właściwie jesteśmy? — Zbolałym wzrokiem szukał choćby jednego szczegółu, który przypominałby znany mu świat. — I kiedy wreszcie dotrzemy na miejsce?

— To już naprawdę niedaleko, amigo — odparł Jesus. — Widzisz tę jasną linię?

Prawdę rzekłszy, Farquahart dostrzegł już wcześniej cienki łuk w ciemnościach, wziął go jednak za jeszcze jeden konar, tyle że widziany z innej niż do tej pory perspektywy.

— To limes.

— Co takiego?

— Terminator, granica pomiędzy wiecznym cieniem Drzewa, a światłem dnia. Najdalej za dziesięć minut zobaczysz swoją ziemię obiecaną, senhor Thomas.

***

Jak to kiedyś powiedział Gerhard? Że piekło ma bardzo niewiele zalet? Deus, ten człowiek musi darzyć Dół prawdziwie synowską miłością, skoro przechodzą mu przez gardło podobne komplementy! Sypki i gorszy od bagna koszmar pod stopami, kąsający zewsząd chłód, a w płucach powietrze bez grama wilgoci i niemal ogołocone z tlenu. Zamiast lekko przymglonej arkadyjskiej perspektywy segmentów groza nieprzeniknionego czarno-żółtego tumanu i demoniczny poświst wichru, który nim targa i smaga ziemię jak pękiem tytanicznych batogów. Zrobienie kroku było nadludzkim wysiłkiem, oddychanie torturą, zaś utrzymanie kontaktu wzrokowego z pozostałymi — wyczynem zgoła magicznym. To już nie piekło, bo nawet ono jest dla ludzi, ale coś stokroć gorszego!

Kolejny podmuch walnął go jak maczuga i przyparł do ściany jakiejś budowli — boleśnie twardej, martwej i niemożliwie długiej. Od kilku minut Thomas pełzł wzdłuż niej mozolnie. A może tylko mu się zdawało, że pełznie, podczas gdy w rzeczywistości przebierał jałowo nogami w tej potwornej mące z piachu i lodowych kryształków? Albo też chodzi w kółko jak bezmyślne, oślepłe zwierzę?

— Deus, zginąłem — jęknął i pożałował tego natychmiast. Nic nie pomagało: ani schylanie głowy, ani zakrywanie dłonią ust, bo obrzydliwy pył przeciskał się każdą, najmniejszą nawet szparką. Musiała istnieć przed nim jakaś ochrona, Thomas nie miał jednak niczego oprócz dziesięciu palców i rąbka kołnierza, które były całkowicie bezskuteczne wobec furii piaskowo-lodowej nawałnicy. Gdzieś w jej szalonych objęciach tańczyła reszta jego przyjaciół, ale nie było sensu wołać, bo nikt nie usłyszałby go nawet z bliska.

— Na waszym miejscu poczekałbym do zmierzchu, kiedy narsim ucichnie — mówił stary Anhelos, zanim opuścili kogę. — Teraz jest najgorzej, wiatr ma dobrze ponad osiemdziesiąt węzłów przy gruncie i jeszcze pewnie przybierze na sile. Po cóż taki pośpiech, senhor Klosky? Pogubicie się w moment, albo i gorzej.

Miał całkowitą rację. Ale Gerhard uparł się, twierdząc, że zna Tikt-al-Harruk jak własną kieszeń i że znajdzie drogę z zamkniętymi oczami. A Thomas nie czuł żadnego lęku, tylko ekscytację. Nigdy nie widział burzy piaskowej, ba, nie znał nawet takiego pojęcia, dlaczegóż zatem miałby odczuwać przed nią strach? Tym bardziej że z góry wyglądała zupełnie niewinnie, jak bladożółta mgiełka. Idylliczna ułuda, spotęgowana dodatkowo przez niezawodną maszynerię kogi, która z finezją kontrowała uderzenia huraganu i prowadziła okręt gładko jak po szynach. Na wysokości mniej więcej kilometra Jesus uaktywnił dodatkowe sensory i oczom wszystkich ukazał się nagle klarowny obraz Ziemi odfiltrowany z pyłowych turbulencji. Thomas nie mógł oderwać wzroku od pierwszej ludzkiej siedziby poza Drzewem. Jakże była inna od wszystkiego, co jego umysł kojarzył ze słowem “miasto”! Ani śladu Rzeki, wszędzie pełno kątów prostych, ale też i całej masy obłości. W porównaniu z Keshe osada musiała być ogromna, o ile kopulaste twory stojące w pryzmatycznie załamanych liniach, nie większe od łebka szpilki, były domami. Widział także większe struktury, jak całe Tikt-al-Harruk kształtem zbliżone do smukłych łez. Najbardziej zagadkowym elementem była deltowata ostroga, która wyrastała z tępego końca osady i dzieliła ją na pół. Intrygujący, ale spokojny widoczek z lotu ptaka...

I jak okrutnie kłamliwy! Thomas odepchnął się od chropowatej ściany i ruszył na oślep przed siebie, lecz po kilku krokach ostatecznie uległ żywiołowi. Dalsza droga była niemożliwa, huragan przygniatał go jak prasa i wciąż dosypywał tego miałkiego świństwa, w którym nogi grzęzły bezsilnie.

— Thomas! — Omam słuchowy? Nie, ktoś chwycił go za ramię. — Ty narwańcu jeden, przecież mówiłem, żebyś zaczekał! Masz szczęście, że nie wywędrowałeś na otwartą pustynię!

— Myślałem... Deus, miałem cię tuż przed sobą i nagle zniknąłeś jak duch. — Thomas zasłaniał dłonią usta, ale i tak co dwa słowa pluł piachem. — Wszystko znikło w tym przeklętym tumanie! Co to w ogóle jest? Znowu trafiliśmy w środek jakiejś wojny?

— Tak, człowieka z naturą!

Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.