Wnętrze wieży było wielkie, mroczne i okrągłe, jak misa odwrócona dnem do góry, lecz zwieńczone szpicem. Pięła się ku niebu, więc staliśmy niczym we wnętrzu wielkiego pieca. Spojrzałem tam – zobaczyłem u góry niewielki krąg szarzejącego nieba i zaraz zgasiłem myśl, że oto widzę je może ostatni raz.Sala przypominała mroczną jaskinię, oświetloną tylko jednym snopem światła padającego przez koliste okno w ścianie wieży, który przecinał ją niczym lanca i padał na niewyraźny posąg z czarnego kamienia na dnie. Okrągła galeria, na którą wyszliśmy, była największa, ale i nad nami i pod nami widziałem kolejne. Przelewający się lament wznosił się i opadał, i wypełniał pomieszczenie jak gęsty płyn. Wydawało mi się, że za chwilę zaczną mi krwawić oczy i uszy. To było jak ryk słonia albo brzęczenie olbrzymich niby woły pszczół w pustym pniu. Spotykałem już w życiu rzeczy, które, by pojąć, trzeba doświadczyć samemu, nie można jednak opowiedzieć o nich słowami. Wiedziałem, że tego dźwięku nie zapomnę nigdy.
Z ciemnego dna pieczary wiało wilgotnym, piwnicznym chłodem i lekko trupim odorem. Tego smrodu też nie da się z niczym pomylić, mimo że nie był bardzo mocny.
Słup światła robił się coraz bardziej czerwony. Otwór wyraźnie wykonano tak, by chwytał światło zachodu i kierował je prosto na posąg. Chyba była to wielka sylweta siedzącej kobiety, ale nie widziałem dokładnie. Poblask malował na niej tylko krwawe błyski.
Nie mogliśmy uciekać drogą, którą przyszliśmy, bo zamykano za nami Bramy Tajemnic. Trzeba więc będzie kluczyć w tajemniczych korytarzach, po ciemku i na oślep. Pędzić przed siebie, starając się powalić każdego, kto stanie na drodze. Za chwilę zacznie się jakiś rytuał. Rytuał, w którym mamy brać udział, nie wiedząc, co robić. Co gorsza, mogły to być rzeczy, których żaden człowiek nie powinien uczynić. Mamy nakarmić krwią posąg? Do czego jeszcze mogę się posunąć, by przeżyć i wypełnić ostatni rozkaz mojego ojca?
Snop światła poczerwieniał i zgasł, a wtedy zapadła nagle cisza. I mrok. A potem zapłonęły kręgi lamp na galeriach. Zobaczyłem, jak w mroku mrowią się sylwetki w luźnych szatach z kapturami, ledwo widoczne w ciemności. Widziałem je na galeriach i tam w dole, na dnie jaskini.
Piekielne buczenie rozbrzmiało znowu, ale już ciszej i jeszcze niżej. Wydawało mi się, że jest i tęskne, i złowrogie. Mroczna, drżąca pieśń bez słów, napełniająca mnie smutkiem i rezygnacją. Zupełnie jakby zatruwała duszę.
Na dnie jaskini zapłonęła oliwa w trzech wielkich misach, w każdej można by bez trudu usmażyć całego barana. Posąg był ogromny i dopiero teraz zobaczyłem go dokładnie. Nigdy wcześniej nie widziałem wizerunku Podziemnej Matki. Widywałem tylko jej wcielenie zwane Panią Żniw. Może zresztą jej córkę. Ale Podziemna nie wyglądała na potwora. Olbrzymia, kucająca kobieta, o łagodnej, uśmiechniętej twarzy, o włosach z kwiatów, gałęzi i owoców. Między jej nogami drzemał podziemny mrok. W wyciągniętych rękach trzymała dzban i kolby durry, jakby chciała je ofiarować swoim dzieciom. Ta, od której wszystko wyszło i do której wszystko powróci. Pani Urodzaju. Żywicielka i Matka. Trąby, jeśli były to trąby, umilkły. Zapadła cisza. A potem zobaczyłem światełka. Dwa rzędy chybotliwych płomyków w dłoniach zakapturzonych postaci, które wytoczyły się na dno jaskini z ukrytych drzwi i okrążyły posąg półkolem.
Usłyszałem pieśń. Łagodną, tkliwą pieśń o ukojeniu w ramionach matki. O sprawiedliwym sercu szafarki dbającej o swoje dzieci. Pieśń śpiewaną wysokimi głosami, tak piękną, że poczułem, iż pieką mnie oczy. Łagodne głosy dziewcząt lub dzieci ścisnęły mi gardło. Poczułem się zmęczony, samotny i zaszczuty. Zapragnąłem ukojenia i spokoju, takiego, o jakim śpiewano. Zatęskniłem do innego świata, w którym nie trzeba o nic walczyć, w którym nikt nikomu niczego nie wydziera, ale wszystko otrzymuje się ze sprawiedliwych rąk matki. Ciepło i łagodnie, niczym w moim dzieciństwie, które spędziłem w Domu Cynobru, gdzie nie istnieją wojna, krew i pył. Prowadzący nas kapłan potrząsnął ramieniem Brusa.
– Czas – powiedział.
Ruszyłem niechętnie. Za nic nie chciałem przestać słuchać. Krąg śpiewających pochylił się równocześnie, kładąc kaganki u swoich stóp, a potem jednym gestem cofnął się, odpinając płaszcze, które spłynęły delikatnie na ziemię. Zobaczyłem drobne sylwetki, piersi i bezwłose łona. Zobaczyłem delikatny rysunek spiral i kręgów na ich ciałach i pochyliłem się przez kamienną balustradę. Trwało to tylko chwilę.
– Czas! – warknął kapłan jeszcze raz i szarpnął mnie za rękaw.
Poprowadził nas na dół krętymi kamiennymi schodami, w niszach pełgały światła lamp. Nie bałem się już. Pomyślałem, że schodzimy na dno pieczary, tam, gdzie stoją dziewczęta i skąd wciąż dobiegała słodka pieśń. Byłem prawie półprzytomny i nie wiem, dlaczego wydawało mi się, że jakoś sobie poradzimy.
Pomieszczenie, w którym w końcu się znaleźliśmy, od pieczary oddzielał tylko rząd kolumn rzeźbionych w bardzo misterne, roślinne wzory. Dziewczęta wydały z siebie śpiewny okrzyk, wznosząc ramiona, po czym obróciły się wokół.
Osłupiałem.
Wydawało mi się, że wzrok płata mi figle, że wśród migotliwego światła, wonnego dymu i plam cienia dostrzegam u niektórych tancerek męskość. Niewielką, bezwłosą i dziwną, ale nad nią piersi, też podskakujące w rytm kroków.
– Pośpiech! – warknął kapłan.
Kolumny i ściany pokrywały wzory. Kwiaty, gałęzie i owoce zwinięte w delikatne sploty. Tylko że nie wyczarowało ich dłuto kamieniarza. To były kości. Czaszki, żebra, żuchwy, kręgi i piszczele poukładane tak, że trudno było je rozpoznać. Widziało się misterne liście, kielichy, łodygi i owoce. Do czasu gdy rozpoznałem pierwszą czaszkę. Potem zacząłem je dostrzegać. Wszędzie wokół. Pieśń płynęła nadal. Kojąca i piękna. Brus i kapłan stali nad kamiennym stołem, na którym leżały rzędem zakrzywione, bazaltowe noże. Gładkie i lśniące niczym szpony jakiegoś ogromnego stwora, o rzeźbionych kościanych rękojeściach.
– Jeszcze szybka łaska – mruknął kapłan, jakby o czymś sobie przypomniał. – Będzie potrzebna, bo nie uda się skończyć do nocy.
Położył na stole nadziak. Broń podobną do młota na długim trzonku, ale z kolcem zamiast głowicy. Kolec wyrzeźbiono z takiego samego bazaltu jak noże. Ostrego, twardego i lśniącego niczym czarne szkło. Zgrzyt łańcuchów i żelaza usłyszałem pomimo tańczącej wciąż w powietrzu pieśni. Uniosła się kuta z grubych prętów krata zamykająca otwór w ścianie obok naszej niszy. Zobaczyłem ich. Nagich mężczyzn, stłoczonych jeden przy drugim, o ogolonych pospiesznie i brutalnie głowach, tak samo jak u mnie i Brusa. Stali długim szeregiem, ściśnięci między ścianami i mogli iść tylko przed siebie, następny przytulony do pleców poprzedniego, a za kratą wąskim przejściem pomiędzy dwoma kamiennymi murami prowadzącymi na środek jaskini.
Widziałem, jak dygocą, ktoś mamrotał coś monotonnie, ktoś płakał, ktoś dyszał głośno i spazmatycznie. Sami mężczyźni, tylko jedna czy dwie kobiety między nimi. Zbici jak bawoły w zagrodzie, o wielkich, szeroko otwartych oczach. Starzy, młodzi, niektórzy młodsi ode mnie.
Usłyszałem cichy, dziecięcy głos, który zawodził cichutko:
– Nie... Jeszcze nie... Jeszcze chwileczkę... Proszę... Małą chwileczkę... – I zmieniłem się w lód.
Z ciemnego dna pieczary wiało wilgotnym, piwnicznym chłodem i lekko trupim odorem. Tego smrodu też nie da się z niczym pomylić, mimo że nie był bardzo mocny.
Słup światła robił się coraz bardziej czerwony. Otwór wyraźnie wykonano tak, by chwytał światło zachodu i kierował je prosto na posąg. Chyba była to wielka sylweta siedzącej kobiety, ale nie widziałem dokładnie. Poblask malował na niej tylko krwawe błyski.
Nie mogliśmy uciekać drogą, którą przyszliśmy, bo zamykano za nami Bramy Tajemnic. Trzeba więc będzie kluczyć w tajemniczych korytarzach, po ciemku i na oślep. Pędzić przed siebie, starając się powalić każdego, kto stanie na drodze. Za chwilę zacznie się jakiś rytuał. Rytuał, w którym mamy brać udział, nie wiedząc, co robić. Co gorsza, mogły to być rzeczy, których żaden człowiek nie powinien uczynić. Mamy nakarmić krwią posąg? Do czego jeszcze mogę się posunąć, by przeżyć i wypełnić ostatni rozkaz mojego ojca?
Snop światła poczerwieniał i zgasł, a wtedy zapadła nagle cisza. I mrok. A potem zapłonęły kręgi lamp na galeriach. Zobaczyłem, jak w mroku mrowią się sylwetki w luźnych szatach z kapturami, ledwo widoczne w ciemności. Widziałem je na galeriach i tam w dole, na dnie jaskini.
Piekielne buczenie rozbrzmiało znowu, ale już ciszej i jeszcze niżej. Wydawało mi się, że jest i tęskne, i złowrogie. Mroczna, drżąca pieśń bez słów, napełniająca mnie smutkiem i rezygnacją. Zupełnie jakby zatruwała duszę.
Na dnie jaskini zapłonęła oliwa w trzech wielkich misach, w każdej można by bez trudu usmażyć całego barana. Posąg był ogromny i dopiero teraz zobaczyłem go dokładnie. Nigdy wcześniej nie widziałem wizerunku Podziemnej Matki. Widywałem tylko jej wcielenie zwane Panią Żniw. Może zresztą jej córkę. Ale Podziemna nie wyglądała na potwora. Olbrzymia, kucająca kobieta, o łagodnej, uśmiechniętej twarzy, o włosach z kwiatów, gałęzi i owoców. Między jej nogami drzemał podziemny mrok. W wyciągniętych rękach trzymała dzban i kolby durry, jakby chciała je ofiarować swoim dzieciom. Ta, od której wszystko wyszło i do której wszystko powróci. Pani Urodzaju. Żywicielka i Matka. Trąby, jeśli były to trąby, umilkły. Zapadła cisza. A potem zobaczyłem światełka. Dwa rzędy chybotliwych płomyków w dłoniach zakapturzonych postaci, które wytoczyły się na dno jaskini z ukrytych drzwi i okrążyły posąg półkolem.
Usłyszałem pieśń. Łagodną, tkliwą pieśń o ukojeniu w ramionach matki. O sprawiedliwym sercu szafarki dbającej o swoje dzieci. Pieśń śpiewaną wysokimi głosami, tak piękną, że poczułem, iż pieką mnie oczy. Łagodne głosy dziewcząt lub dzieci ścisnęły mi gardło. Poczułem się zmęczony, samotny i zaszczuty. Zapragnąłem ukojenia i spokoju, takiego, o jakim śpiewano. Zatęskniłem do innego świata, w którym nie trzeba o nic walczyć, w którym nikt nikomu niczego nie wydziera, ale wszystko otrzymuje się ze sprawiedliwych rąk matki. Ciepło i łagodnie, niczym w moim dzieciństwie, które spędziłem w Domu Cynobru, gdzie nie istnieją wojna, krew i pył. Prowadzący nas kapłan potrząsnął ramieniem Brusa.
– Czas – powiedział.
Ruszyłem niechętnie. Za nic nie chciałem przestać słuchać. Krąg śpiewających pochylił się równocześnie, kładąc kaganki u swoich stóp, a potem jednym gestem cofnął się, odpinając płaszcze, które spłynęły delikatnie na ziemię. Zobaczyłem drobne sylwetki, piersi i bezwłose łona. Zobaczyłem delikatny rysunek spiral i kręgów na ich ciałach i pochyliłem się przez kamienną balustradę. Trwało to tylko chwilę.
– Czas! – warknął kapłan jeszcze raz i szarpnął mnie za rękaw.
Poprowadził nas na dół krętymi kamiennymi schodami, w niszach pełgały światła lamp. Nie bałem się już. Pomyślałem, że schodzimy na dno pieczary, tam, gdzie stoją dziewczęta i skąd wciąż dobiegała słodka pieśń. Byłem prawie półprzytomny i nie wiem, dlaczego wydawało mi się, że jakoś sobie poradzimy.
Pomieszczenie, w którym w końcu się znaleźliśmy, od pieczary oddzielał tylko rząd kolumn rzeźbionych w bardzo misterne, roślinne wzory. Dziewczęta wydały z siebie śpiewny okrzyk, wznosząc ramiona, po czym obróciły się wokół.
Osłupiałem.
Wydawało mi się, że wzrok płata mi figle, że wśród migotliwego światła, wonnego dymu i plam cienia dostrzegam u niektórych tancerek męskość. Niewielką, bezwłosą i dziwną, ale nad nią piersi, też podskakujące w rytm kroków.
– Pośpiech! – warknął kapłan.
Kolumny i ściany pokrywały wzory. Kwiaty, gałęzie i owoce zwinięte w delikatne sploty. Tylko że nie wyczarowało ich dłuto kamieniarza. To były kości. Czaszki, żebra, żuchwy, kręgi i piszczele poukładane tak, że trudno było je rozpoznać. Widziało się misterne liście, kielichy, łodygi i owoce. Do czasu gdy rozpoznałem pierwszą czaszkę. Potem zacząłem je dostrzegać. Wszędzie wokół. Pieśń płynęła nadal. Kojąca i piękna. Brus i kapłan stali nad kamiennym stołem, na którym leżały rzędem zakrzywione, bazaltowe noże. Gładkie i lśniące niczym szpony jakiegoś ogromnego stwora, o rzeźbionych kościanych rękojeściach.
– Jeszcze szybka łaska – mruknął kapłan, jakby o czymś sobie przypomniał. – Będzie potrzebna, bo nie uda się skończyć do nocy.
Położył na stole nadziak. Broń podobną do młota na długim trzonku, ale z kolcem zamiast głowicy. Kolec wyrzeźbiono z takiego samego bazaltu jak noże. Ostrego, twardego i lśniącego niczym czarne szkło. Zgrzyt łańcuchów i żelaza usłyszałem pomimo tańczącej wciąż w powietrzu pieśni. Uniosła się kuta z grubych prętów krata zamykająca otwór w ścianie obok naszej niszy. Zobaczyłem ich. Nagich mężczyzn, stłoczonych jeden przy drugim, o ogolonych pospiesznie i brutalnie głowach, tak samo jak u mnie i Brusa. Stali długim szeregiem, ściśnięci między ścianami i mogli iść tylko przed siebie, następny przytulony do pleców poprzedniego, a za kratą wąskim przejściem pomiędzy dwoma kamiennymi murami prowadzącymi na środek jaskini.
Widziałem, jak dygocą, ktoś mamrotał coś monotonnie, ktoś płakał, ktoś dyszał głośno i spazmatycznie. Sami mężczyźni, tylko jedna czy dwie kobiety między nimi. Zbici jak bawoły w zagrodzie, o wielkich, szeroko otwartych oczach. Starzy, młodzi, niektórzy młodsi ode mnie.
Usłyszałem cichy, dziecięcy głos, który zawodził cichutko:
– Nie... Jeszcze nie... Jeszcze chwileczkę... Proszę... Małą chwileczkę... – I zmieniłem się w lód.
Komentarze
Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!