Pan Lodowego Ogrodu, t. 2 - Jarosław Grzędowicz - Fragment #1

Wnętrze wieży było wielkie, mroczne i okrągłe, jak misa odwrócona dnem do góry, lecz zwieńczone szpi­cem. Pięła się ku niebu, więc staliśmy niczym we wnętrzu wielkiego pieca. Spojrzałem tam – zobaczyłem u góry niewielki krąg szarzejącego nieba i zaraz zgasiłem myśl, że oto widzę je może ostatni raz.Sala przypominała mroczną jaskinię, oświetloną tyl­ko jednym snopem światła padającego przez koliste okno w ścianie wieży, który przecinał ją niczym lanca i pa­dał na niewyraźny posąg z czarnego kamienia na dnie. Okrągła galeria, na którą wyszliśmy, była największa, ale i nad nami i pod nami widziałem kolejne. Przelewający się lament wznosił się i opadał, i wypełniał pomieszcze­nie jak gęsty płyn. Wydawało mi się, że za chwilę za­czną mi krwawić oczy i uszy. To było jak ryk słonia albo brzęczenie olbrzymich niby woły pszczół w pustym pniu. Spotykałem już w życiu rzeczy, które, by pojąć, trzeba doświadczyć samemu, nie można jednak opowiedzieć o nich słowami. Wiedziałem, że tego dźwięku nie zapo­mnę nigdy.
Z ciemnego dna pieczary wiało wilgotnym, piwnicz­nym chłodem i lekko trupim odorem. Tego smrodu też nie da się z niczym pomylić, mimo że nie był bardzo mocny.
Słup światła robił się coraz bardziej czerwony. Ot­wór wyraźnie wykonano tak, by chwytał światło zacho­du i kierował je prosto na posąg. Chyba była to wielka sylweta siedzącej kobiety, ale nie widziałem dokładnie. Poblask malował na niej tylko krwawe błyski.
Nie mogliśmy uciekać drogą, którą przyszliśmy, bo zamykano za nami Bramy Tajemnic. Trzeba więc bę­dzie kluczyć w tajemniczych korytarzach, po ciemku i na oślep. Pędzić przed siebie, starając się powalić każ­dego, kto stanie na drodze. Za chwilę zacznie się jakiś rytuał. Rytuał, w którym mamy brać udział, nie wiedząc, co robić. Co gorsza, mogły to być rzeczy, których żaden człowiek nie powinien uczynić. Mamy nakarmić krwią posąg? Do czego jeszcze mogę się posunąć, by przeżyć i wypełnić ostatni rozkaz mojego ojca?
Snop światła poczerwieniał i zgasł, a wtedy zapadła nagle cisza. I mrok. A potem zapłonęły kręgi lamp na galeriach. Zobaczy­łem, jak w mroku mrowią się sylwetki w luźnych szatach z kapturami, ledwo widoczne w ciemności. Widziałem je na galeriach i tam w dole, na dnie jas­kini.
Piekielne buczenie rozbrzmiało znowu, ale już ciszej i jeszcze niżej. Wydawało mi się, że jest i tęskne, i zło­wrogie. Mroczna, drżąca pieśń bez słów, napełniająca mnie smutkiem i rezygnacją. Zupełnie jakby zatruwa­ła duszę.
Na dnie jaskini zapłonęła oliwa w trzech wielkich misach, w każdej można by bez trudu usmażyć całego barana. Posąg był ogromny i dopiero teraz zobaczyłem go dokładnie. Nigdy wcześniej nie widziałem wizerunku Podziemnej Matki. Widywałem tylko jej wcielenie zwa­ne Panią Żniw. Może zresztą jej córkę. Ale Podziemna nie wyglądała na potwora. Olbrzymia, kucająca kobieta, o łagodnej, uśmiechniętej twarzy, o włosach z kwiatów, gałęzi i owoców. Między jej nogami drzemał podziemny mrok. W wyciągniętych rękach trzymała dzban i kolby durry, jakby chciała je ofiarować swoim dzieciom. Ta, od której wszystko wyszło i do której wszystko powróci. Pani Urodzaju. Żywicielka i Matka. Trąby, jeśli były to trąby, umilkły. Zapadła cisza. A potem zobaczyłem światełka. Dwa rzędy chybot­liwych płomyków w dłoniach zakapturzonych posta­ci, które wytoczyły się na dno jaskini z ukrytych drzwi i okrążyły posąg półkolem.
Usłyszałem pieśń. Łagodną, tkliwą pieśń o ukoje­niu w ramionach matki. O sprawiedliwym sercu szafarki dbającej o swoje dzieci. Pieśń śpiewaną wysokimi głosami, tak piękną, że poczułem, iż pieką mnie oczy. Łagodne głosy dziewcząt lub dzieci ścisnęły mi gardło. Poczułem się zmęczony, samotny i zaszczuty. Zapragną­łem ukojenia i spokoju, takiego, o jakim śpiewano. Za­tęskniłem do innego świata, w którym nie trzeba o nic walczyć, w którym nikt nikomu niczego nie wydziera, ale wszystko otrzymuje się ze sprawiedliwych rąk mat­ki. Ciepło i łagodnie, niczym w moim dzieciństwie, któ­re spędziłem w Domu Cynobru, gdzie nie istnieją wojna, krew i pył. Prowadzący nas kapłan potrząsnął ramieniem Brusa.
– Czas – powiedział.
Ruszyłem niechętnie. Za nic nie chciałem przestać słuchać. Krąg śpiewających pochylił się równocześnie, kładąc kaganki u swoich stóp, a potem jednym gestem cofnął się, odpinając płaszcze, które spłynęły delikatnie na ziemię. Zobaczyłem drobne sylwetki, piersi i bezwłose łona. Zo­baczyłem delikatny rysunek spiral i kręgów na ich cia­łach i pochyliłem się przez kamienną balustradę. Trwało to tylko chwilę.
– Czas! – warknął kapłan jeszcze raz i szarpnął mnie za rękaw.
Poprowadził nas na dół krętymi kamiennymi scho­dami, w niszach pełgały światła lamp. Nie bałem się już. Pomyślałem, że schodzimy na dno pieczary, tam, gdzie stoją dziewczęta i skąd wciąż dobiegała słodka pieśń. By­łem prawie półprzytomny i nie wiem, dlaczego wydawa­ło mi się, że jakoś sobie poradzimy.
Pomieszczenie, w którym w końcu się znaleźliśmy, od pieczary oddzielał tylko rząd kolumn rzeźbionych w bardzo misterne, roślinne wzory. Dziewczęta wyda­ły z siebie śpiewny okrzyk, wznosząc ramiona, po czym obróciły się wokół.
Osłupiałem.
Wydawało mi się, że wzrok płata mi figle, że wśród migotliwego światła, wonnego dymu i plam cienia do­strzegam u niektórych tancerek męskość. Niewielką, bezwłosą i dziwną, ale nad nią piersi, też podskakujące w rytm kroków.
– Pośpiech! – warknął kapłan.
Kolumny i ściany pokrywały wzory. Kwiaty, gałęzie i owoce zwinięte w delikatne sploty. Tylko że nie wycza­rowało ich dłuto kamieniarza. To były kości. Czaszki, żebra, żuchwy, kręgi i piszczele poukładane tak, że trudno było je rozpoznać. Widziało się misterne liście, kielichy, łodygi i owoce. Do czasu gdy rozpozna­łem pierwszą czaszkę. Potem zacząłem je dostrzegać. Wszędzie wokół. Pieśń płynęła nadal. Kojąca i piękna. Brus i kapłan stali nad kamiennym stołem, na któ­rym leżały rzędem zakrzywione, bazaltowe noże. Gład­kie i lśniące niczym szpony jakiegoś ogromnego stwora, o rzeźbionych kościanych rękojeściach.
– Jeszcze szybka łaska – mruknął kapłan, jakby o czymś sobie przypomniał. – Będzie potrzebna, bo nie uda się skończyć do nocy.
Położył na stole nadziak. Broń podobną do młota na długim trzonku, ale z kolcem zamiast głowicy. Kolec wy­rzeźbiono z takiego samego bazaltu jak noże. Ostrego, twardego i lśniącego niczym czarne szkło. Zgrzyt łańcuchów i żelaza usłyszałem pomimo tań­czącej wciąż w powietrzu pieśni. Uniosła się kuta z grubych prętów krata zamykająca otwór w ścianie obok naszej niszy. Zobaczyłem ich. Nagich mężczyzn, stłoczonych jeden przy drugim, o ogolonych pospiesznie i brutalnie głowach, tak samo jak u mnie i Brusa. Stali długim szeregiem, ściśnięci między ścianami i mogli iść tylko przed siebie, następny przytulony do pleców poprzedniego, a za kratą wą­skim przejściem pomiędzy dwoma kamiennymi murami prowadzącymi na środek jaskini.
Widziałem, jak dygocą, ktoś mamrotał coś mono­tonnie, ktoś płakał, ktoś dyszał głośno i spazmatycznie. Sami mężczyźni, tylko jedna czy dwie kobiety między nimi. Zbici jak bawoły w zagrodzie, o wielkich, szero­ko otwartych oczach. Starzy, młodzi, niektórzy młodsi ode mnie.
Usłyszałem cichy, dziecięcy głos, który zawodził ci­chutko:
– Nie... Jeszcze nie... Jeszcze chwileczkę... Proszę... Małą chwileczkę... – I zmieniłem się w lód.


Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.