Oko Jelenia. Droga do Nidaros - Andrzej Pilipiuk - Fragment #1

Wyciągnął zza regału zakurzoną butelkę. Ścisnąłem ją między kolanami, nieco zardzewiałym korkociągiem wydłubałem korek. Staszek wytrząsnął nakrętki oraz śrubki z dwóch kubków i nalał hojnie.
-Za spotkanie, a przy okazji, nie podziękowałem jeszcze za uratowanie życia... - Ręka trochę mu drżała.
Wziąłem drugie naczynie i uroczyście stuknęliśmy się nad stołem. Wino było nienajgorsze, choć zalatywa­ło mocno drożdżami.
-No i całkiem nieźle ten koniec wygląda. - Uśmiech­nąłem się. - Siedzi człowiek wygodnie, jest z kim po­gadać, nawet jest co wypić... Tylko z zagrychą prob­lem. - Wyciągnąłem z plecaka kupioną rano puszkę pasztetu. - Średnio do wina pasuje... Swoją drogą bar­dzo dobre - wyraziłem uznanie.
-Własnej roboty - pochwalił się. - Zeszłoroczne. Jeszcze mój dziadek sadził winogrona.
Krzywił się przy każdym łyku.
-To wasza działka? - domyśliłem się.
No i proszę, obędzie się bez grzebania po archiwach, przed śmiercią poznam nawet historię tego miejsca...
-Tak nie do końca działka - mruknął Staszek. - Tu był nasz dom. - Klepnął dłonią ceglaną ścianę. - Kiedy w latach sześćdziesiątych zabierali się za budowę biblio­teki, wszystkich stąd wyrzucili do mieszkań w blokach, zlikwidowali też działki obok. Ale potem zbudowali gmach trochę dalej, a to zarasta...
-Faktycznie niezła dżungla.
-Czemu ten świat zwariował? - westchnął.
-Nie wiesz? - Wytrzeszczyłem oczy.
-Wiem, że ludzkość odchodzi w niebyt, ale cholera... Dowiedzieliśmy się w liceum, wszyscy z miejsca pogłupieli. Zaczęli ganiać za dziewczynami, gwałcić, rozbijać sobie głowy... Jakby nagle zerwali się z uwięzi. A potem jeszcze tamci czterej. Jeden powiedział, że nigdy nie wi­dział ludzkiego mózgu... Szczerze powiedziawszy, wzią­łem pana w pierwszej chwili za podobnego wariata...
-Uzbrojony i niebezpieczny... - Popatrzyłem na pi­stolet w zadumie. - Poczułem, że ich życie lub śmierć nie mają już żadnego znaczenia - przyznałem. - Ale jakoś nie w porządku było, że chcą cię zamordować. I to ja ich... Może to wrodzone poczucie sprawiedliwości, teraz niehamowane przez prawo, zazwyczaj karzące ludzi zabija­jących nawet w obronie własnej? – zamyśliłem się. – Tak czy siak, w ogóle ich nie żałuję.
–Socjolodzy i psycholodzy mają w tej chwili kupę materiału do badań... – mruknął.
–Tia, u nas w liceum było podobnie. Paru uczniów chciało natychmiast wyrównać porachunki z nauczy­cielami, inni polecieli całą bandą do monopolowego po drugiej stronie ulicy – westchnąłem. – Jakby nagle wszy­scy chcieli po raz ostatni zaszaleć... To przykre, bo w pe­wien sposób pokazało powierzchowność naszej kultury i naszej wiary przy okazji...
–Zabrakło im... – Popatrzył na zdobiącą palec wska­zujący srebrną obrączkę do odmawiania różańca.
–Myślałem, że zdołam się przedrzeć pod Otwock do rodziny, ale utknąłem tutaj. A ty szedłeś w jakimś okre­ślonym kierunku? Czy tu, do schronu?
–Czasem tu przyłażę, gdy mi źle, i wspominam dziadka. Pomyślałem, że tu będzie godnie poczekać na koniec. I fajnie, że jest z kim pogadać. Wygląda na to, że tylko my dwaj pozostaliśmy normalni – zażartował. – Je­steś nauczycielem?
–Uczę informatyki w Reytanie.
–Szkoda, że zdawałem gdzie indziej. Choć pewnie i tak byś mnie nie lubił, z komputerów byłem zawsze straszna noga...
Zerknąłem na zegarek.
–Nie zostało dużo czasu – zauważył.
Za piwnicznymi okienkami błysnęło oślepiające bia­łe światło.
–Oho – mruknąłem – zaczyna się.
Staszek zadrżał lekko.
–Wyjdziemy popatrzeć? – zaproponował. – Druga taka okazja może się już nie zdarzyć... – Zabrzmiało to niczym koszmarny dowcip.
–Fakt, kiedy już będziemy po tamtej stronie, ci, któ­rzy umarli wcześniej, mogą nas pytać, jak to wyglądało. – Również popisałem się wisielczym humorem.
Wspięliśmy się po drewnianych schodkach. Rozbły­ski rozświetlały na razie niebo na horyzoncie. Były sil­niejsze i słabsze, chwilami nasze cienie stawały się po­dwójne. Grunt drżał lekko.
–Wchodzimy w strefę bombardowania. – Sam nie mogłem zrozumieć, dlaczego jestem taki spokojny – Na razie zasłania nas wypukłość planety. Eksplozję w Hiro­szimie widziano z odległości setek kilometrów, ale te są chyba silniejsze. Niebawem...
–Schowamy się w piwnicy, czy zostajemy na ze­wnątrz? – Staszkowi głos trochę się łamał.
–Nie wiem... Tu grożą nam fale termiczne i uderze­niowe, a w piwnicy dosięgnie nas promieniowanie i sufit może spaść na głowy. Na zewnątrz, zanim zdechniemy, zdąży nas pewnie zdrowo przypiec. Tam, cóż, napromie­niowanie wywołuje najpierw silne wymioty...
Otarłem czoło z potu. Powietrze stawało się coraz go­rętsze, na horyzoncie pojawiła się oślepiająca łuna. Roz­szerzała się stopniowo, obejmując coraz większy wycinek widnokręgu. Nasze cienie znowu się rozdwoiły, tym ra­zem już na stałe.
–Do piwnicy – rozkazałem. – Albo nie, najpierw trzeba zabezpieczyć czymś okna, to dłużej wytrzyma­my. Masz łopatę? Zasypiemy je piachem! Bystro!
–Mam łopatę, deski i cegły tam leżą. Szybko...
Odwróciliśmy się
–Co jest, do diabła? – szepnął.
Widoczny zza drzew szary gmach Biblioteki Narodo­wej świecił dziwnym blaskiem. Na naszych oczach przy­brał malinową barwę i zniknął. Huknęło, wiatr targnął krzakami, nagły spadek ciśnienia zatkał nam uszy.
–Antymateria chyba tak nie działa – mruknął Sta­szek.
–Powietrze uderzyło w próżnię, stąd ten dźwięk – wysunąłem hipotezę. – Ktoś... Komuś zrobiło się żal tych pięciu czy sześciu milionów książek, które uległyby spa­leniu, i zabrał je sobie. Razem z opakowaniem, to znaczy budynkiem.
–Kto? – zdumiał się.
–Znajduję tylko jedno wyjaśnienie – mruknąłem. – Fantastyczne i idiotyczne, ale... Ale to może być nasza szansa! Nie masz ochoty zostać bibliotekarzem?
–U ufoków? – Staszek załapał od razu. – Jasne!
–Wiesz, jak tam dojść? Prowadź!
Nie zdążyliśmy się ruszyć. Krzaki przed nami po­żółkły i w mgnieniu oka rozsypały się w pył. Poczułem, że żołądek podchodzi mi do gardła. Dopiero teraz, pa­trząc na tę istotę, uwierzyłem w wypowiedziane przed chwilą słowa. Stał przed nami. Matowoszara plamista skóra lśniła niczym naoliwiona. Stwór wspierał się na kilku mackach, podobnych ni to do trąby słonia, ni to do odnóży ośmiornicy. Ziemia wokół nich pokryta była śluzem, jak po przejściu gigantycznego ślimaka. Woko­ło ciała stwora ku ocalałym chaszczom ciągnęło się coś w rodzaju szarej pajęczyny. Stworzenie nie miało głowy, mimo to czułem, że widzi nas przez dziesiątki fosfory­zujących dziurek pokrywających całą powłokę. Nie był duży, tak ze dwa i pół metra wysokości. Cuchnął jakby grzybami.
– Dzień dobry – wykrztusiłem. – Chcieliśmy zapro­ponować naszą pomoc w porządkowaniu przejętego przez pana księgozbioru. – Nie miałem pojęcia, jakiej jest płci, ani czy w ogóle posiada jakąś płeć, uznałem jed­nak, że forma grzecznościowa nie zaszkodzi, a kto wie, czy nie pomoże. – Z pewnością wyjaśnienia udzielane przez mieszkańców planety pozwolą panu lepiej zrozu­mieć szereg aspektów i detali specyficznych dla naszej kultury – dodałem.
W powietrzu zaśmierdziało intensywnie chlorem. Czy to odpowiedź?
Może ta rasa porozumiewa się, emitując zapachy? Zmysł chemiczny? – Pytania przelatywały przez moją głowę w szaleńczym tempie. – Jak niby mam odpowie­dzieć? A może w ogóle nas nie zrozumiał?
– Jesteśmy... – zaczął Staszek i urwał.
Popatrzyłem na niego spod oka, nadal mówił, lecz z jego ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Teraz do­piero spostrzegłem, że wokół mnie panuje nienaturalna cisza. Co, u diabła, wyłączył fale akustyczne? Zmienił prawa fizyki, by powietrze nie przewodziło dźwięków? Nagle na twarzy mojego towarzysza odmalowało się śmiertelne wręcz przerażenie. Dźwięk wrócił.
–Ziemianie! – Staszek odezwał się ochrypłym, dud­niącym głosem.
Natychmiast zorientowałem się, że to obcy w jakiś sposób przemówił, używając jego gardła.
–Czy... – zacząłem.
–Czeka was unicestwienie.
Tyle to i ja wiedziałem. Jak przekonać tego gada, żeby nas stąd wyciągnął? Skoro zabiera całe budynki, powi­nien mieć możliwości techniczne. Milczy. Czeka na moją odpowiedź? Nie zadał pytania. A do diabła!
–Czy może pan zabrać nas ze sobą? – zapytałem.
–Nie. To nie jest możliwe. Mogę jednak uratować wasze istnienia, jeśli w zamian zostaniecie moimi... – Za­trzymał się na chwilę, jakby szukał słowa: – niewolni­kami.
Niebo na wschodzie rozbłysło jak lampa strobosko­powa, przygasło i znowu rozbłysło. Poczułem, że na ra­mieniu wysycha mi skóra pod koszulą. Nad czym tu myśleć? Już jest ze czterdzieści stopni w cieniu. Zaraz się usmażymy! Lepiej do końca swoich dni sprzątać wy­chodki na obcych planetach niż spłonąć żywcem. A je­śliby zupełnie nie dało się wśród obcych wytrzymać, po­detnę sobie żyły i tyle...
–Zgadzamy się – powiedziałem w imieniu swoim i Staszka.
–Tak się stało – wypowiedział z namaszczeniem, ni­czym uroczystą formułę.
Zobaczyłem malinowy błysk i zapadła ciemność. Po­czułem coś, chyba dotyk ostrza na karku, niespodzie­wanie przeszył mnie ból, jakby ktoś piłował mi głowę ręczną piłą. A potem świadomość zgasła jak zdmuch­nięta świeczka.

Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.