Oko Jelenia: Drewniana Twierdza - Andrzej Pilipiuk - Fragment #1

Sługusów łasicy trudno zabić
Ruszyłem, patrząc na mijane okręty. Nawet ze zwiniętymi żaglami wyglądały dumnie, choć i trochę smutno... Nagle zamarłem w pół kroku. Trzeci z kolei stał okręt, który wydał mi się jako żywo znajomy. Od sąsiadów różnił się odrobinę kolorem. Był też niższy, jakby bardziej przysadzisty. Cofnąłem się, by lepiej ocenić jego sylwetkę. Tak... Miał wprawdzie na tylnym kasztelu godło przedstawiające gryfa, ale nie myliłem się. To „Srebrna Łania” z Visby.
A zatem kapitan Hansavritson musiał porzucić swój okręt w Bergen. Dlaczego? Albo „Łania” została uszkodzona podczas ataku piratów, albo obawiał się płynąć nią przez Sund. Pewnie to drugie. Zmiana nazwy mogła wprowadzić w błąd co głupszych urzędników celnych,
lecz po starciu z lensmannem z pewnością za ściganie Petera zabiorą się najwyższej klasy fachowcy.
Zmarszczyłem brwi. Oko Jelenia. Piraci go nie znaleźli. Najprawdopodobniej kapitan zabrał tajemniczy przedmiot ze sobą, ale kto wie... Wejść na pokład i poszukać? Myśl była kusząca, odbierała zdrowy rozsądek. Postanowiłem obejść statek dookoła, znaleźć sposób dostania się na górę. Wszedłem między dwie jednostki i powędrowałem w stronę rufy. Na spłachetku lichej trawy pasł się krępy konik. Była też drabina oparta o burtę. Położyłem na niej rękę, przymierzyłem nogę do pierwszego stopnia i... nagle świat fiknął koziołka. Coś pochwyciło mnie za kołnierz i obaliło na glebę. Leżałem na wznak rzucony w błoto. Szkapa, która przed chwilą grzecznie skubała trawę, stała nade mną, opierając kopyto o moją pierś. Leżałem jak przygwożdżony do ziemi. Uniosłem ręce, by uwolnić się spod końskiej nogi, ale zwierzątko tylko na mnie popatrzyło i zarżało donośnie. W jego wzroku wyraźnie wyczytałem: „Nawet nie próbuj”.
Cholerną tresowaną klaczkę postawiono tu chyba zamiast psa stróżującego. Zza burty wyłoniła się łysa głowa. Skinhead? Dresiarz? Nie, co za bzdury, to przecież nie ta epoka... Właściciel głowy zbiegł po drabinie i wtedy zgłupiałem do reszty. Stanął nade mną Kozak, wyglądający jakby się urwał z planu filmu „Ogniem i mieczem”. Odziany był w szerokie szarawary i haftowaną koszulę. Na piersi wisiał wyszmelcowany woreczek ze skóry. Stopy obuł w buty plecione z łyka. Łysa glaca na głowie lśniła jak wypolerowana, tylko z czubka zwisał mu długi osełedec zawinięty fantazyjnie za lewe ucho.
Nieznajomy jednym płynnym ruchem wydobył ze skórzanej pochwy długą, szeroką szablę. Nawet nie zdążyłem się przestraszyć ani sięgnąć po moją broń. Zresztą surrealizm tej sceny kompletnie mnie oszołomił.
- No i co tam? - dobiegł z góry głos.
Poznałem Borysa. Tym razem mój organizm zareagował gwałtowniej. Mało nie posikałem się ze strachu. Aaaa! To ten oprawca też tu jest?! Palce u stóp zabolały mnie na samo wspomnienie.
- Pludrak jakiś! - odkrzyknął Kozak mową zbliżoną do rosyjskiego. - Węszył tu i drabiny chciał spróbować, skoro go konik sponiewierał. Nakopać w zad i pogonić?
- Niechaj go! - Usłyszałem kolejny znajomy głos i ten kurdupel Sadko wyjrzał zza burty. - To nasz druh Markus!
O, w mordę...
- Zapraszamy na górę! - Borys wyszczerzył zębiska.
Miałem ochotę zwiać, ale nie było jak... Kozak podał mi rękę i postawił jednym zgrabnym pociągnięciem. Spojrzałem na niego z góry. Był ode mnie o głowę niższy, lecz niezwykle silny.
Ruszyłem po wąskiej drabinie na górę. Jestem idiotą... Przecież to oczywiste. Peter musiał zostawić „Łanię” pod czyjąś opieką. Kto najlepiej nadawał się do tego zadania? Dwaj najwierniejsi słudzy, fachowcy od zabijania wrogów Hanzy...
- Witaj bratok! - Borys uścisnął mnie serdecznie, aż poczułem wszystkie żebra.
- Jużeś zdrów! - Konus wyszczerzył zęby. - Szybkoś się wylizał. Za szybko, rzekłbym. Ale pan Kowalik to przewidział. Mówił, że sługusów łasicy trudno zabić, a jak ranisz takiego, to jeśli nie kipnie od razu, po trzech dniach tańczyć na własnym weselisku może.
- O, to i on tu jest? - Robiłem dobrą minę do złej gry, choć czułem, jak kiszki związują mi się w supły.
- Jechać do Gdańska musiał, ale prosił, by pozdrowienia serdeczne przekazać. Wiosną liczy na kolejne spotkanie... Wiele jeszcze spraw chciałby z tobą obgadać.
Cudnie. Do wiosny ten zdolny człowiek opracuje pewnie specjalny czterdziestoośmiogodzinny program tortur.
- A ten... - Spojrzałem na ich kompana, który właśnie wgramolił się w ślad za mną.
- To nasz druh Maksym. Z okolic Kijowa do Bergen przybył. Zachodź, pogadamy.
Pchnął drzwi. Weszliśmy do kajuty. Rżenie konia musiało przerwać im biesiadę, bowiem na stole stał kamionkowy dzban i kubki, nakrojono też chleba oraz mięsiwa. Zachęcony zająłem miejsce na zydlu. Zaraz też nalali mi wina.
- Dzielnieś sobie, bratok, poczynał wtedy, gdy nas Duńczycy opadli - powiedział olbrzym. - Wprawy w robieniu bronią nie stało, ale odwagi widać nie braknie, skoroś w najgorszą ciżbę wrogów od razu ruszył.
Nie próbowałem mu tłumaczyć, że nie brałem nigdy udziału w takich awanturach, to i poniosło mnie tam, gdzie najłatwiej oberwać...
- Odwaga w bitwie najważniejsza - dodał uczenie Kozak. - Ważne, żeby rozum w sobie zdusić, wtedy samotrzeć na setkę wrogów iść można. A i przeżyć czasem się uda.
Sądząc po szramach na czole i bliznach znaczących tors, mówił z własnego doświadczenia.
- Rozglądać się na boki w takiej chwili niesporo, ale ludzie mówili, żeś Kowalikowi życie uratował i Petera mieczem w chwili ostatniej od ciosu osłoniłeś.
- Traf szczęśliwy, nie moja zasługa. - Wzruszyłem ramionami. - Zresztą niewiele by nam z tego przyszło, gdyby nie Björn. Zgnilibyśmy w dyby zakuci, albo i na szafocie w Kopenhadze.
- Może tak, może nie - odezwał się Kozak. - Ścieżki losu naszego splątane, a i Bóg nad chrześcijaninem czuwa. Mogło być tak albo inaczej.
- Z nieba nam spadasz - rzekł Sadko. - Przyjaciela naszego pytanie dręczy. Tyś człek uczony i mądry wiedzą, którą niesie daleka przyszłość. Posiadłeś umiejętności właściwie dla czasów, które dopiero nadejdą...
- Co chcecie wiedzieć? - przerwałem.
Zdumiewało mnie ich podejście do problemu podróży w czasie. Gdybym spotkał człowieka, który urodził się czterysta lat później niż ja, pewnie bym umarł z wrażenia. Oni rewelacje Kowalika przyjęli całkowicie naturalnie, jako coś dziwnego, lecz zupełnie prawdopodobnego. Ktoś przybył z przyszłości i tyle. Ciekawe, jak zareagowaliby na lądowanie kosmitów?
Nie wiedziałem, czy to głupota, ciemnota, czy wręcz przeciwnie - mądrość pozwalająca przechodzić do po
rządku dziennego nad sprawami, które mnie zmusiłyby do wielogodzinnych przemyśleń.
- Znasz coś takiego? - Podał mi kawałek blachy. -Dręczy nas pytanie, co też to za metal być może, bo my takiego nie znamy...
Obejrzałem uważnie odłamek. Lekki, niezbyt twardy, srebrzysty. O, do diabła...
- To aluminium - wyjaśniłem.
Oczy Kozaka drgnęły. Patrzył na mnie głodnym wzrokiem, jakby oczekiwał dalszych wyjaśnień.
- Ma zatem swoją nazwę - mruknął Borys. - Myśmy nazwali to lekkim srebrem, lepiej to brzmi.
- Z jakich rud się to wytapia? - zapytał Maksym.
- Z boksytów... Z niektórych odmian gliny Ale nie potrafię powiedzieć, z których.
- Z gliny się to robi? W piecu? Tak jak garnek wypalać? - Kozak drążył temat.
- Niezupełnie w ten sposób - zaplątałem się. - Najpierw glinę trzeba obrobić chemicznie... Sztuką alchemiczną wydobyć z niej metal, potem dopiero topić. Nie potrafię tego dokładnie wyjaśnić. Sam nie umiem tego zrobić. Ale w moich czasach aluminium używaliśmy często.
- Nie umiesz? - zmartwił się Sadko. - Szkoda. Lepszy grosz byśmy za to mogli wziąć.
- To skomplikowana sztuka. Sami wiecie, jak czasem bywa. Weźmy na przykład tkaniny. Wiecie, że barwi się je farbą, ale sami zrobić jej pewnie nie potrafcie. To sekrety cechów farbiarzy. U nas było trochę inaczej,
ale nigdy nie nauczyłem się sztuki robienia tego metalu.
- Rozumiem. - Maksym pokiwał głową.
- Alchemik potrafi - odparłem. - W Nidaros widziałem kubek, który zrobił.
- Gdzie tam umie, to myśmy mu wiosną trochę tego sprzedali - prychnął Sadko. - A właśnie, zapomniałbym. Przybyłeś do Bergen, aby go odszukać? On tu jest, tylko zmienił imię i zajęcie. Pytaj o mydlarza Iva, siedzi za kantorem w domku, tam, gdzie kobiety upadłe mieszkają. Zresztą jak chcesz, to zaprowadzę. Może pomoc w rozmowie się przyda. - Pogładził się znacząco po rękojeści kozika. -
Przecież nie odmówimy.
- Już go odnalazłem - wyjaśniłem.
Obróciłem w palcach kawałek blachy. Cholera. Prawdziwe aluminium. Ktoś je wytworzył w tej epoce?
- Skąd to macie? - zapytałem.
- Znaleźliśmy w górach - wyjaśnił Borys.
- Jest jeszcze coś, o co chciałbym zapytać - odezwał się Kozak. - Co to jest?
Sięgnął do woreczka i wydobył niewielki przedmiot. Patrzyłem nań głęboko zdumiony. Łuska. Łuska od kałacha. W czasie służby wojskowej widziałem takie niezliczoną ilość razy... Ale skąd coś takiego w tej epoce?! Uszczypnąłem się, lecz widziadło nie znikało.
- Jak...? - wykrztusiłem.
Sadko położył obok drugą, trochę zaśniedziałą. Borys dołożył trzecią, nowiutką.
- Mów, bratok, przecież widzę, że wiesz.
- To łuski od karabinu...
Odpowiedziało mi uważne, pytające spojrzenie trzech par oczu.
- Już tłumaczę. Każdy z was widział hakownicę. Widzieliście też pewnie muszkiet... Hakownica to broń ciężka, nieporęczna, wymagająca długiego nabijania i trudna w użyciu.
- Arkebuz o niebo lepszy - potwierdził Kozak. -I niesie lepiej, i lekki...
- Nabijaliście kiedyś coś takiego?
- Owszem.
- Sami wiecie, ile czasu to zajmuje. Jeszcze na wiele lat przed moim urodzeniem wymyślono, że w czasie bitwy bardzo ważna jest szybkość, z jaką można oddawać kolejne strzały. Dlatego my nie ubijamy w lufie prochu, przybitek, kul i tak dalej, ale umieszczamy pocisk. Kulę, proch, spłonkę i tak dalej, już gotowe, ubite w takiej metalowej tulejce.
- Sprytne - mruknął Sadko. - I po wystrzale wystarczy tulejkę na nową, już napełnioną wymienić?
- Tak. Z tym że konstrukcja naszego oręża jest tak przemyślna, że gdy jedna łuska już pusta, komorę... lufę otworem z boku opuszcza, a od razu na jej miejsce wchodzi nowa napełniona. Dzięki temu możemy w jednej chwili wiele razy pod rząd wypalić.
- Mieliście rację. - Kozak zwrócił się do przybyszów z Nowogrodu. - Przyszłość niesie wielką mądrość.
- Trza by z tym do pana Kowalika... - zadumał się olbrzym. - Taka broń, mogąca oddać kilka strzałów jednocześnie, byłaby bardzo przydatna w naszej robocie.
Gdzie to znaleźliście? - zapytałem. - Też w gó…
- Tak - uciął Borys. - Maksym, pokaż mu jeszcze szkic.
Tym razem omal nie spadłem z zydla. Z trudem zdusiłem przekleństwo.
- Helikopter... - wykrztusiłem. - To niemożliwe... Zamrugałem oczyma. Helikopter... Niewprawnie
narysowany, ale pomyłka była wykluczona.
- Ma zatem i to swoją nazwę - odezwał się Sadko. -Służy zaś do latania.
- Tak...
- To ktoś z twoich czasów? Z mileniów, które dopiero nadejdą? - zagadnął Borys.
- Tak mi się wydaje. W mojej epoce już takie były. Ująłem w dłoń pałeczkę ołowiu i uzupełniłem szkic,
dodając tylne śmigiełko.
- Powiedz nam, bratok, czego oni tu szukają. Czemu miast tkwić tam, gdzieście się urodzili, znaleźliście się tutaj.
Nie umiałem ubrać myśli w słowa. Zapadła krępująca cisza.
- Wydaje mi się, że sytuacja... To nie tak, jak myślicie - powiedziałem wreszcie.

Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.