Kanon Barbarzyńców, t.1 - Antologia - Fragment #1

Trzask zwalnianej cięciwy i jęk ugodzonego żmija zabrzmiały niemal równocześnie. Oszołomiony Varnas ujrzał, jak świetlista kobieta wykrzywia się w potwornym grymasie, po czym zapada się, a na jej miejscu pojawia się nagle wypełnione bólem oblicze brodatego rycerza i następnie – w coraz szybszych metamorfozach – przerażone twarze dziewczyny, młodzieńca oraz jasnowłosej piękności w wianku. Wszyscy oni krzyczeli. Ich głosy zlały się w jeden nieludzki, świdrujący uszy wrzask, w którym mieszały się zdumienie, ból i wściekłość. Ten krzyk przywrócił Varnasowi poczucie rzeczywistości. Tak jakby zbudzono go z głębokiego snu. Kiedy opadły wszystkie maski, oczom wojownika ukazał się wreszcie rozdziawiony pysk zielonoszarego stwora. Gad rozpaczliwie starał się chwycić szponami tkwiącą w oczodole strzałę. Jego wysiłek był jednak daremny. Namiestnik żmijów umierał. Olbrzymia bestia – cała pokryta łuskami, z dziwnym grzebieniem wyrastającym z czubka głowy i ciągnącym się prawdopodobnie aż do ogona – została właśnie śmiertelnie raniona przez roztrzęsioną z emocji żonę bojara Kusakowa.
Od tej chwili wypadki potoczyły się błyskawicznie.
Zanim martwe ciało potwora runęło na ziemię, Varnas zaciskał już w dłoni wyjęty zza cholewy buta sztylet. Jednym susem znalazł się przy igumenie Sergiuszu, który zdążył tylko podnieść siwą głowę, a potem wydać z siebie zwierzęcy charkot, kiedy czarnowłosy wojownik podrzynał mu gardło.
– Uciekamy! – krzyknął Varnas, odtrącając kopniakiem ciało starca. Schował zakrwawiony sztylet i podniósł z ziemi swój litewski miecz. Jakże wspaniale było czuć znowu jego ciężar. – Na górę!
– On tam był – wyszeptała Anna.
– Na górę! – Varnas pociągnął ją za sobą. – Nie mamy czasu. Zaraz nas tu żywcem zjedzą.
Spojrzała na niego nieobecnym wzrokiem.
– Widziałam go...
A więc ona również oglądała te ciała. Czyżby to jednak nie był żaden sen?
– Biegnij! – rozkazał Varnas.
– Widziałam głowę mojego męża. Zabili go.
– Wiem.
– Pływała w...
– Wiem. Uciekajmy.




Biegli, nie patrząc za siebie. Cisza zaległa w podziemiach była bardziej przerażająca, niż gdyby ścigały ich wrzaski i ryk potworów. W nikłym rozbłysku błękitnego światła, które zdawało się teraz pulsować jakby szybciej, dostrzegli ciemną plamę zwiastującą wejście do korytarza. Musieli czym prędzej wydostać się na powierzchnię, zanim żmijowie zorientują się w sytuacji.
Anna Kusakowa zatrzymała się nagle przed ciemnym otworem w skale i obejrzała ostatni raz za siebie. Bursztynowe kadzie były stąd jednak niewidoczne – tylko blade, niewyraźne plamy majaczyły gdzieś w jaskini.
Zawahała się.
– Jemu już nie pomożesz! – Varnas chwycił ją za ramię i pchnął w głąb korytarza. – Ruszaj!
Wbiegli w ciemny tunel, który stopniowo zaczął rozjaśniać się słabym zielonkawym światłem. Uciekali, wciąż nie oglądając się za siebie, byle w górę. Gładkie ściany korytarza odbijały echem ich kroki, potrącone w biegu drobne kamienie staczały się z hałasem po wzniesieniu podłoża. Za łagodnym zakrętem światło zrobiło się żółte, za następnym – pomarańczowe. W górze widać już było czerwonawą poświatę, a w niej zamajaczyły szerokie, wykute w skale schody. Jeszcze chwila i będą na powierzchni.
Jeszcze tylko chwila...
Dziwny, ledwie słyszalny dźwięk zaalarmował nagle Varnasa. Zatrzymał się w pół kroku i gestem nakazał kobiecie milczenie. Anna Kusakowa oparła się o kamienną ścianę tunelu, z trudem łapiąc powietrze. Varnas rozejrzał się niespokojnie. Z ciemnych, ledwie widocznych komór po obu bokach korytarza dochodził cichy szmer, a w pulsującym teraz na czerwono świetle pojawiły się cienie, jakby do tunelu wpadły obudzone ze snu wielkie nietoperze. Anna i Varnas wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
Szmer zmienił się w hałas i w jednej chwili korytarz przed nimi wypełnił się zakapturzonymi mnichami.
Ubrani na czarno brodaci mężczyźni bez słowa ustawili się na pierwszych stopniach prowadzących na powierzchnię schodów. Trzymali w rękach kije, pałki i jakieś – przyniesione chyba z szop – narzędzia. Wszyscy byli niesamowicie chudzi, nieruchome twarze z zapadniętymi policzkami w krwistoczerwonym świetle sprawiały wrażenie upiornych masek.
– Z drogi! – zawołał Litwin, unosząc oburącz miecz.
Oczy mu się zwęziły, na policzku zadrgała sina blizna. –Radzę wam, wracajcie do modlitwy, bo zaraz będziecie zbierać ze schodów własne głowy.
Mnisi nie odpowiedzieli. W złowróżbnym milczeniu patrzyli na prężącego muskuły wojownika. Varnas emanował teraz zwierzęcą wprost siłą, ale tamci ani myśleli ustąpić z drogi. Posłuszni żmijowej woli gotowi byli zginąć, żeby choć na chwilę zatrzymać uciekinierów.
– Psy możecie sobie tymi kijaszkami odganiać – kontynuował Litwin, odsłaniając zęby w drwiącym uśmiechu.
– Jesteście szaleni, jeśli myślicie, że nas tu zatrzymacie. – Splunął. – Skoro jednak chcecie ginąć, zginiecie.
Jeszcze nie przebrzmiały jego ostatnie słowa, a już pierwszy mnich – trafiony w szyję strzałą Anny Kusakowej – osuwał się na kamienne płyty. Wkrótce potem na schodach leżały trzy kolejne trupy, a gęsta krew zaczęła spływać po wysokich stopniach. Co parę chwil słychać było jęk cięciwy, krótki krzyk trafi onego mnicha i głuchy odgłos padającego ciała. Jednakże na niewiele się to zdało. Na miejscu zabitych czerńców wciąż wyrastali następni, równie spokojni i równie nieustępliwi. Tworzyli jedną, zwartą, bezpostaciową masę, która skutecznie zagradzała drogę uciekinierom.
– Zabraknie nam strzał – powiedziała w pewnym momencie Anna Kusakowa.
– I czasu – dodał Varnas, obejrzawszy się nerwowo przez ramię. Coś narastało w niewidocznej głębi, coś szykowało się do ataku, mężczyzna czuł to wyraźnie, mimo że w podziemiach wciąż panowała dławiąca cisza. Jeszcze chwila i może być już za późno. Nie było się nad czym zastanawiać.
– Ostrzegałem was, głupcy! – krzyknął litewski wojownik i ruszył przed siebie.
Postanowił mieczem wyrąbać sobie drogę na powierzchnię.


Dopiero teraz rozpoczęła się prawdziwa rzeź. Z dzikim okrzykiem Varnas skrócił o głowę pierwszego mnicha, a następnie bocznym cięciem rozpruł brzuch drugiego.
Z ohydnym mlaśnięciem wypłynęły połyskliwe sine wnętrzności. Nim jeszcze oba ciała znieruchomiały, Litwin uderzeniem rękojeści powalił trzeciego napastnika, po czym zręcznie uchylił głowę przed ciosem pałki i rąbnął mieczem atakującego, niemal rozłupując na pół łysą czaszkę. Ostrze utkwiło w kości tak głęboko, że przez dobrą chwilę Varnas nie mógł wydobyć broni i zmuszony był odpierać ataki kopniakami.
– Szybciej, Varnasie! Coś się tam zaczyna dziać! – zawołała Anna.
– Staram się! – wychrypiał Litwin. – Sama widzisz, ilu ich jest!
Na moment zrobiło się trochę więcej miejsca. Klinga zakreślała w powietrzu kolejne półokręgi. Trupów przybywało, wkrótce ręce Varnasa były wilgotne aż po łokcie.
W oświetlonym na czerwono tunelu nie widać było krwi, Litwin czuł ją jednak wszędzie: pod butami, na rękach, na twarzy. Stopień po stopniu mężczyzna przebijał się w stronę wyjścia, znacząc drogę okaleczonymi ciałami. Ale kolejni mnisi wciąż wyrastali w miejsce zabitych towarzyszy. Ilu ich jeszcze może być? Przecież w tym klasztorze mieszkało ich co najwyżej czterdziestu.
Ręka mu zdrętwiała, pot zalewał oczy. Potworny ścisk powrócił i utrudniał operowanie mieczem. Varnaso graniczył się już właściwie tylko do przepychania się pomiędzy zagradzającymi mu drogę mnichami.
W pewnym momencie potknął się o leżącego trupa, upadł na schody, śliska od krwi rękojeść o mało co nie wysunęła mu się z dłoni. Na szczęście Anna była czujna i próbujący uderzyć go od tyłu starzec osunął się ciężko po ścianie z pierzastą strzałą między łopatkami.
– Nie zdążymy! – krzyknęła kobieta. – Już nas gonią!
Rzeczywiście, z dołu dobiegał jakiś dziwny dźwięk. Złowrogi szum, jak odgłos wzburzonej rzeki wypływającej z samego wnętrza ziemi.
Varnas zerwał się na nogi, zręcznie zatopił miecz w piersi nacierającego mnicha, ale ostrze znów uwięzło w kości i nim zdążył je wyszarpnąć, naparły na niego kolejne ciała. Wypuścił rękojeść.
Bronił się teraz kopniakami, oparty plecami o ścianę tunelu. Spadła na niego istna lawina ciosów. Rozpaczliwie próbował parować je ramieniem, ale wiele z nich dosięgło celu. Zamroczony osunął się na kolana. Wolną ręką wyjął sztylet i na oślep zaczął zadawać krótkie pchnięcia.
To już koniec, przemknęło mu przez głowę.
Trzask zwalnianej cięciwy i jęk ugodzonego żmija zabrzmiały niemal równocześnie. Oszołomiony Varnas ujrzał, jak świetlista kobieta wykrzywia się w potwornym grymasie, po czym zapada się, a na jej miejscu pojawia się nagle wypełnione bólem oblicze brodatego rycerza i następnie – w coraz szybszych metamorfozach – przerażone twarze dziewczyny, młodzieńca oraz jasnowłosej piękności w wianku. Wszyscy oni krzyczeli. Ich głosy zlały się w jeden nieludzki, świdrujący uszy wrzask, w którym mieszały się zdumienie, ból i wściekłość. Ten krzyk przywrócił Varnasowi poczucie rzeczywistości. Tak jakby zbudzono go z głębokiego snu. Kiedy opadły wszystkie maski, oczom wojownika ukazał się wreszcie rozdziawiony pysk zielonoszarego stwora. Gad rozpaczliwie starał się chwycić szponami tkwiącą w oczodole strzałę. Jego wysiłek był jednak daremny. Namiestnik żmijów umierał. Olbrzymia bestia – cała pokryta łuskami, z dziwnym grzebieniem wyrastającym z czubka głowy i ciągnącym się prawdopodobnie aż do ogona – została właśnie śmiertelnie raniona przez roztrzęsioną z emocji żonę bojara Kusakowa.
Od tej chwili wypadki potoczyły się błyskawicznie.
Zanim martwe ciało potwora runęło na ziemię, Varnas zaciskał już w dłoni wyjęty zza cholewy buta sztylet. Jednym susem znalazł się przy igumenie Sergiuszu, który zdążył tylko podnieść siwą głowę, a potem wydać z siebie zwierzęcy charkot, kiedy czarnowłosy wojownik podrzynał mu gardło.
– Uciekamy! – krzyknął Varnas, odtrącając kopniakiem ciało starca. Schował zakrwawiony sztylet i podniósł z ziemi swój litewski miecz. Jakże wspaniale było czuć znowu jego ciężar. – Na górę!
– On tam był – wyszeptała Anna.
– Na górę! – Varnas pociągnął ją za sobą. – Nie mamy czasu. Zaraz nas tu żywcem zjedzą.
Spojrzała na niego nieobecnym wzrokiem.
– Widziałam go...
A więc ona również oglądała te ciała. Czyżby to jednak nie był żaden sen?
– Biegnij! – rozkazał Varnas.
– Widziałam głowę mojego męża. Zabili go.
– Wiem.
– Pływała w...
– Wiem. Uciekajmy.
* * *
Biegli, nie patrząc za siebie. Cisza zaległa w podziemiach była bardziej przerażająca, niż gdyby ścigały ich wrzaski i ryk potworów. W nikłym rozbłysku błękitnego światła, które zdawało się teraz pulsować jakby szybciej, dostrzegli ciemną plamę zwiastującą wejście do korytarza. Musieli czym prędzej wydostać się na powierzchnię, zanim żmijowie zorientują się w sytuacji.
Anna Kusakowa zatrzymała się nagle przed ciemnym otworem w skale i obejrzała ostatni raz za siebie. Bursztynowe kadzie były stąd jednak niewidoczne – tylko blade, niewyraźne plamy majaczyły gdzieś w jaskini.
Zawahała się.
– Jemu już nie pomożesz! – Varnas chwycił ją za ramię i pchnął w głąb korytarza. – Ruszaj!
Wbiegli w ciemny tunel, który stopniowo zaczął rozjaśniać się słabym zielonkawym światłem. Uciekali, wciąż nie oglądając się za siebie, byle w górę. Gładkie ściany korytarza odbijały echem ich kroki, potrącone w biegu drobne kamienie staczały się z hałasem po wzniesieniu podłoża. Za łagodnym zakrętem światło zrobiło się żółte, za następnym – pomarańczowe. W górze widać już było czerwonawą poświatę, a w niej zamajaczyły szerokie, wykute w skale schody. Jeszcze chwila i będą na powierzchni.
Jeszcze tylko chwila...
Dziwny, ledwie słyszalny dźwięk zaalarmował nagle Varnasa. Zatrzymał się w pół kroku i gestem nakazał kobiecie milczenie. Anna Kusakowa oparła się o kamienną ścianę tunelu, z trudem łapiąc powietrze. Varnas rozejrzał się niespokojnie. Z ciemnych, ledwie widocznych komór po obu bokach korytarza dochodził cichy szmer, a w pulsującym teraz na czerwono świetle pojawiły się cienie, jakby do tunelu wpadły obudzone ze snu wielkie nietoperze. Anna i Varnas wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
Szmer zmienił się w hałas i w jednej chwili korytarz przed nimi wypełnił się zakapturzonymi mnichami.
Ubrani na czarno brodaci mężczyźni bez słowa ustawili się na pierwszych stopniach prowadzących na powierzchnię schodów. Trzymali w rękach kije, pałki i jakieś – przyniesione chyba z szop – narzędzia. Wszyscy byli niesamowicie chudzi, nieruchome twarze z zapadniętymi policzkami w krwistoczerwonym świetle sprawiały wrażenie upiornych masek.
– Z drogi! – zawołał Litwin, unosząc oburącz miecz.
Oczy mu się zwęziły, na policzku zadrgała sina blizna. –Radzę wam, wracajcie do modlitwy, bo zaraz będziecie zbierać ze schodów własne głowy.
Mnisi nie odpowiedzieli. W złowróżbnym milczeniu patrzyli na prężącego muskuły wojownika. Varnas emanował teraz zwierzęcą wprost siłą, ale tamci ani myśleli ustąpić z drogi. Posłuszni żmijowej woli gotowi byli zginąć, żeby choć na chwilę zatrzymać uciekinierów.
– Psy możecie sobie tymi kijaszkami odganiać – kontynuował Litwin, odsłaniając zęby w drwiącym uśmiechu.
– Jesteście szaleni, jeśli myślicie, że nas tu zatrzymacie. – Splunął. – Skoro jednak chcecie ginąć, zginiecie.
Jeszcze nie przebrzmiały jego ostatnie słowa, a już pierwszy mnich – trafiony w szyję strzałą Anny Kusakowej – osuwał się na kamienne płyty. Wkrótce potem na schodach leżały trzy kolejne trupy, a gęsta krew zaczęła spływać po wysokich stopniach. Co parę chwil słychać było jęk cięciwy, krótki krzyk trafi onego mnicha i głuchy odgłos padającego ciała. Jednakże na niewiele się to zdało. Na miejscu zabitych czerńców wciąż wyrastali następni, równie spokojni i równie nieustępliwi. Tworzyli jedną, zwartą, bezpostaciową masę, która skutecznie zagradzała drogę uciekinierom.
– Zabraknie nam strzał – powiedziała w pewnym momencie Anna Kusakowa.
– I czasu – dodał Varnas, obejrzawszy się nerwowo przez ramię. Coś narastało w niewidocznej głębi, coś szykowało się do ataku, mężczyzna czuł to wyraźnie, mimo że w podziemiach wciąż panowała dławiąca cisza. Jeszcze chwila i może być już za późno. Nie było się nad czym zastanawiać.
– Ostrzegałem was, głupcy! – krzyknął litewski wojownik i ruszył przed siebie.
Postanowił mieczem wyrąbać sobie drogę na powierzchnię.

* * *
Dopiero teraz rozpoczęła się prawdziwa rzeź. Z dzikim okrzykiem Varnas skrócił o głowę pierwszego mnicha, a następnie bocznym cięciem rozpruł brzuch drugiego.
Z ohydnym mlaśnięciem wypłynęły połyskliwe sine wnętrzności. Nim jeszcze oba ciała znieruchomiały, Litwin uderzeniem rękojeści powalił trzeciego napastnika, po czym zręcznie uchylił głowę przed ciosem pałki i rąbnął mieczem atakującego, niemal rozłupując na pół łysą czaszkę. Ostrze utkwiło w kości tak głęboko, że przez dobrą chwilę Varnas nie mógł wydobyć broni i zmuszony był odpierać ataki kopniakami.
– Szybciej, Varnasie! Coś się tam zaczyna dziać! – zawołała Anna.
– Staram się! – wychrypiał Litwin. – Sama widzisz, ilu ich jest!
Na moment zrobiło się trochę więcej miejsca. Klinga zakreślała w powietrzu kolejne półokręgi. Trupów przybywało, wkrótce ręce Varnasa były wilgotne aż po łokcie.
W oświetlonym na czerwono tunelu nie widać było krwi, Litwin czuł ją jednak wszędzie: pod butami, na rękach, na twarzy. Stopień po stopniu mężczyzna przebijał się w stronę wyjścia, znacząc drogę okaleczonymi ciałami. Ale kolejni mnisi wciąż wyrastali w miejsce zabitych towarzyszy. Ilu ich jeszcze może być? Przecież w tym klasztorze mieszkało ich co najwyżej czterdziestu.
Ręka mu zdrętwiała, pot zalewał oczy. Potworny ścisk powrócił i utrudniał operowanie mieczem. Varnaso graniczył się już właściwie tylko do przepychania się pomiędzy zagradzającymi mu drogę mnichami.
W pewnym momencie potknął się o leżącego trupa, upadł na schody, śliska od krwi rękojeść o mało co nie wysunęła mu się z dłoni. Na szczęście Anna była czujna i próbujący uderzyć go od tyłu starzec osunął się ciężko po ścianie z pierzastą strzałą między łopatkami.
– Nie zdążymy! – krzyknęła kobieta. – Już nas gonią!
Rzeczywiście, z dołu dobiegał jakiś dziwny dźwięk. Złowrogi szum, jak odgłos wzburzonej rzeki wypływającej z samego wnętrza ziemi.
Varnas zerwał się na nogi, zręcznie zatopił miecz w piersi nacierającego mnicha, ale ostrze znów uwięzło w kości i nim zdążył je wyszarpnąć, naparły na niego kolejne ciała. Wypuścił rękojeść.
Bronił się teraz kopniakami, oparty plecami o ścianę tunelu. Spadła na niego istna lawina ciosów. Rozpaczliwie próbował parować je ramieniem, ale wiele z nich dosięgło celu. Zamroczony osunął się na kolana. Wolną ręką wyjął sztylet i na oślep zaczął zadawać krótkie pchnięcia.
To już koniec, przemknęło mu przez głowę.

Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.