Toy Land - Robert J. Szmidt - Fragment #1

– No, dziewczynki, czas posadzić dupska na fotele. – Dante, zwalisty, prawie dwumetrowy blondyn o kwadratowej szczęce i mięśniach kulturysty, odłożył ostatni karabin na stelaż i zabezpieczył broń przed wypadnięciem.
Był tu szefem, niekwestionowanym przywódcą Legii Przestrzennej, którą stworzył przed sześciu laty. Żaden z członków oddziału nie starał się poznać szczegółów jego zagmatwanej przeszłości. Wiedzieli tylko, że Pat Dante jest odmrożeńcem, weteranem co najmniej dziewięciu kampanii, oraz to, że jako jeden z niewielu wrócił z wojny kolonialnej na własnych nogach i z obiema rękami. Co do tych rąk właśnie krążyły pewne pogłoski... Czasami nawet legioniści śmiali się za jego plecami, nazywając go cyborgiem. Słyszał parę razy to przezwisko, ale nie reagował. Genetyczne i chirurgiczne ulepszenia wykonywano w jednostkach specjalnych Floty, dla nikogo nie były tajemnicą, ale choć Dante oficjalnie przyznawał się do wzmocnionych węglowymi włóknami ścięgien, chłopcy z oddziału wiedzieli swoje.
Jajowata kabina przeciążeniowa orbitera znajdowała się dosłownie o kilka kroków od zbrojowni. Otwarty na oścież podłużny właz zapraszał do mrocznego wnętrza. Dante oparł się o kołnierz śluzy i wskazał palcem do środka.
– Macie dwadzieścia sekund na zajęcie miejsc – powiedział.
Rzucili się do wąskiego otworu jak wygłodniałe psy. Nie dlatego, że bali się kary. W końcu każdy z nich był naprawdę twardym sukinsynem i przeszedł niejedno, zanim trafił do Legii Przestrzennej. Nie chcieli być ostatni i tyle.
– Rewolwer, ty zajmiesz się łącznością z pozostałymi grupami podczas przelotu – rzucił Dante do szczupłego szpakowatego mężczyzny, który klnąc siarczyście, masował sobie goleń. – I na przyszłość uważaj na ranty, bo kiedyś połamiesz sobie te szlacheckie nóżki.
– Spoko majonez, patron – odparł Andrzej Terreine, zwany „Rewolwerem” nie bez racji. Jego zamiłowanie do archaicznej broni palnej znane było nie tylko w kręgach najemników.
Podobno pochodził z arystokratycznej rodziny. Potrafił się zachować przy stole i miał gadane jak mało który z chłopaków. Zawsze wyrywał najładniejsze dziewczyny, co przysparzało mu więcej kłopotu niż przyjemności, bo bić się tak dobrze, jak mówić, nie potrafił.
Za to strzelał, jakby urodził się z karabinem w dłoni. Nawet po niezłej imprezie był w stanie wypalić laserem śmieszka na tarczy oddalonej o sto pięćdziesiąt metrów. I to bez lunety. A jego popisowym numerem było odstrzeliwanie kapsli z butelek...
– A ty, Adolf – te słowa Dante skierował do czarnego jak smoła, niedźwiedziowatego Brazylijczyka – dopilnujesz z Ragnarokiem, żeby cały sprzęt został dokładnie przymocowany. Nie mam zamiaru zeskrobywać czyjegoś mózgu z butów zaraz po wylądowaniu. O ile w tych pustych łbach macie jeszcze jakieś mózgi!
– Się wie, chefe – znikając we włazie, mruknął zwalisty Murzyn budową ciała nie ustępujący dowódcy. O ile jednak fizycznie wyglądał na równorzędnego partnera Dantego, o tyle ich intelekty nie mogły się w niczym równać. Adolf nie był ograniczony, ale wychowany na farmie gdzieś w amazońskiej dżungli po prostu nie miał okazji, by opanować sztukę abstrakcyjnego myślenia bądź planowania. Za to w wieku czternastu lat rozpoczął karierę militarną w oddziałach partyzantki miejskiej na bezkresnych przedmieściach trzydziestomilionowej metropolii, znanej ongiś jako Saõ Paulo. Jego pełne nazwisko, które zawsze wymieniał z wielkim namaszczeniem, brzmiało: Adolf Napoleon Hitler Gutierez, i było przyczyną większości jego kłopotów. Wystarczyło, że je wymienił...
Matka Adolfa, skromna wieśniaczka z dorzecza Rio Heron, zgodnie z plemienną tradycją chciała nadać swojemu pierworodnemu synowi imiona wielkich białych ludzi. We wsi było już jednak trzech Jesusów i co najmniej po jednym znanym świętym bądź filozofie. Niepiśmienna kobieta pewnego dnia odkryła książkę, którą zostawił po sobie lekarz opiekujący się okresowo mieszkańcami dorzecza. Znalazła w niej zdjęcia białych mężczyzn w pięknych mundurach i historycznych strojach. Wioskowy skryba odszyfrował nic nie mówiące ludziom nazwiska, a Lucia wybrała kilka, by wyróżnić syna. I cokolwiek o jej pomyśle sądzić, wyróżniła.
– Sześćdziesiąt sekund – zameldował tymczasem Doom.
Dante rozejrzał się po kabinie, sprawdzając po raz ostatni, czy wszystko jest na swoim miejscu i dobrze przymocowane. Nie znalazł żadnego przedmiotu, który umknął jego uwadze przy poprzedniej kontroli. Chwycił za rant włazu i wsunął się płynnym ruchem do wnętrza.
Ragnarok, ostatni z najemników obecnych na pokładzie – zwalisty blondyn o rysach czystego nordyka, długiej, acz dobrze utrzymanej brodzie i warkoczykach zaplecionych za uszami – już od dawna siedział we wnętrzu komory. Dziwnym trafem umiał doskonale wyczuć moment i wykonać rozkaz Dantego, zanim inni zorientowali się w intencjach szefa. Dołączył do nich podczas jednej z akcji w koloniach. Był miejscowym administratorem. Chyba go ta robota znużyła, bowiem stanął po stronie oddziału najemników pacyfikujących zbuntowane kopalnie i z nieodłącznym pamiątkowym dwuręcznym toporem termicznym w dłoni pomógł ludziom Dantego opuścić plątaninę podziemnych korytarzy, w które zostali zapędzeni przez przeciwnika. Z rozwianymi włosami, rozgrzanym do białości ostrzem laserowego topora i dzikim wzrokiem wyglądał jak najprawdziwszy wiking. Jego nazwiska nikt nie potrafił zapamiętać i poprawnie wymówić. Dlatego nazwali go Ragnarok, od wydarzenia z nordyckiej mitologii, o którym tak lubił opowiadać po kilku piwach.
Czwórka najemników stanowiła zgrany zespół, jeden z czterech, na jakie Dante podzielił swój oddział. Każdy miał swoją rolę do odegrania w akcji. Wszyscy doskonale wiedzieli, kto z nich ile potrafi i co jest wart. W warunkach bojowych porozumiewali się niemal bez słów. Jak piłkarze potrafili przeprowadzić skomplikowane manewry, zgrywając je w czasie do ułamków sekund. Mieli też niezłomną zasadę. Nigdy nie brali ze sobą na robotę obcych. Zwłaszcza cywili.
Aż do tej pory...
Tym razem Dante musiał ustąpić. Kontrakt z Korbą opiewał na bajeczną sumę, sama zaliczka wystarczyła na pokrycie wszystkich długów, jakich się dorobili przez ostatnie dwa lata. Recesja na rynku pracy pozbawiła ich intratnych zleceń, a konkurencja stała się wręcz mordercza, zwłaszcza po zakończeniu wojny o Ziemię 2, gdy milion bezrobotnych kombatantów wrócił do domów. Dante podpisał więc kwity bez zmrużenia oka, choć był w nich jeden niezbyt wygodny warunek. Kontrakt precyzował, iż muszą zabrać ze sobą grupę naukowców.

Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.