
Część notatek była niezbyt interesująca, bo pater uparł się dokładnie wyszczególnić wartość datków na remont dzwonnicy, przy każdej kwocie umieszczając personalia hojnego donatora. Lecz w końcu Bernhard trafił na coś, co go zachwyciło.
Opierając się na niewymienionym z tytułu dziele, duchowny starał się stworzyć systematykę ludzkich charakterów. Jego zdaniem ludzie gnuśni poczęci zostali przez rodziców w miejscu ciepłym i wilgotnym. Twierdził, że wilgotne cząsteczki wnikają w ludzki zarodek już chwilę po poczęciu, nadając powstałej naturze kondycję rozleniwioną i miękką, owocującą w dorosłym życiu skłonnością do próżniactwa. Najlepsi wojownicy, jego zdaniem, poczęci zostali w miesiącach zimowych, gdyż panujący wszędzie chłód czynił płód odpornym i wytrzymałym na ból od samego początku jego istnienia, sprzyjając lepszemu gojeniu się zranień. Przyczyną powstawania natur porywczych i nieokiełznanych było poczęcie wskutek gwałtownego afektu, powodu duchowej melancholii upatrywał w środowisku zimnym i wilgotnym.
Nagie ciało na stole było doskonale widoczne w blasku księżyca. Jaką naturą odznaczał się za życia ten mężczyzna? Fizycznie stanowił wspaniały okaz stworzenia ludzkiego – miał długie, proporcjonalnie umięśnione kończyny i pięknie wysklepiony tors. Zapewne golił się gładko – jego policzki dopiero zaczynały pokrywać się trupim zarostem. Zwłoki nie miały widocznych obrażeń – oprawca Petr twierdził, że gdy około południa zostały znalezione nad brzegiem Wełtawy, nieboszczyk nie zdążył jeszcze porządnie ostygnąć. Pomocnik mistrza Wolframa twierdził również, że nie rozpoznał go nikt spośród licznych ciekawskich, którzy zgromadzili się po południu na nadrzecznych błoniach.
Miał krewnych w Pradze czy był tu tylko przejazdem? Zostawił żonę i dzieci czy był wolnym ptakiem? Ktoś po nim płakał czy wręcz przeciwnie, przywitał z ulgą jego zgon?
Uczony zwiesił głowę. To wszystko na nic. Podobne dywagacje nie prowadzą do niczego. Udawanie, że jeszcze się nie zdecydował, jest oszukiwaniem samego siebie. Dziś jest noc pełni, a właściwie pierwsza noc po pełni, która nastąpiła przed kilkoma godzinami, podczas blasku dnia. Dla postronnego obserwatora tarcza Księżyca jest idealnie okrągła, jak żółtko kurzego jaja albo kręgi na spokojnej wodzie. A dla niego? Czy dla niego wystarczy?
Westchnął, przeszedł go dreszcz. Przekonał się już, że zbyt daleko posunięta dowolność interpretacji reguł może doprowadzić do katastrofy. Tym razem jednak wszystko przygotował tak, jak zalecała księga Liber lu-cis Lunae: ciało było zimne od dłuższego czasu, esencja ludzka, której transferu miał zamiar dokonać, pochodziła od jednego dawcy. Warunki pogodowe były idealne, niebo bez jednej chmurki gwarantowało stały dopływ księżycowego światła, niezbędnego do przeprowadzenia eksperymentu. Wprawdzie Jakub ibn Tarik, autor traktatu, napisał, że „pożądane jest dokonywanie transformacji w czasie pełni”, jednak nigdzie nie twierdził, że do przeprowadzenia rytuału niezbędne jest rozpoczęcie go w momencie osiągnięcia przez Księżyc pełni astronomicznej. Bernhard zacisnął zęby, na jego czoło wystąpił pot. A jeżeli popełni zaniedbanie, które znowu na wiele tygodni przywiedzie go na krawędź szaleństwa?
Poznawanie tajemnic natury stanowiło sens jego życia. Nie – ono było jego życiem. Nie mógł powitać kolejnego dnia ze świadomością, iż cały poprzedni rok jego życia minął na darmo. Że krzywda, jaką wyrządził, poszła na marne. Że niczego go nie nauczyła – zarówno jeśli chodzi o zachowanie umiaru, jak i poznanie tajemnic natury.
Bernhard spojrzał przez ramię, sprawdził położenie Księżyca, a potem podbiegł do okna i zatrzasnął okiennice. Nie będzie zwlekał. Skoro raz wstąpił na tę ścieżkę – nie zboczy z niej. Skoro zaczął zgłębiać tajemnice przez kapłanów przypisywane jedynie Bogu – będzie czynił to dalej, choćby miało go to zaprowadzić ku wieczystemu potępieniu.
Uchylił klapkę w okiennicy. Wąska, srebrnobiała smuga światła przecięła laboratorium, ogniskując się na doskonale wypolerowanej szklanej soczewce. Uczony patrzył, jak skupiona wiązka rozprasza się na drugiej soczewce i opromienia rozsypaną na stole sól zaczerpniętą z pojemnika oznaczonego „Bernhard”.
Zdjął kolejne przesłony; pracownię przeszyła zimna pajęczyna promieni księżycowego światła. Po drugiej stronie okiennic rozpościerała się letnia praska noc, rozświergotana pasikonikami, pachnąca lipami. Magister, odseparowany od przepychu Bożego dzieła murami pracowni, wyrecytował formułę.
Tym razem wszystko pójdzie jak trzeba.
Od zakończenia transferu minęło zaledwie kilka minut, kiedy z piersi leżącego nieboszczyka wydobyło się ciche westchnienie. Pochłonięty demontażem zestawu Bernhard drgnął nerwowo i spojrzał w stronę okolonego lustrami stołu. A więc to już? Mężczyzna powinien ocknąć się dopiero nad ranem.
Spoczywający na blacie ożywieniec za nic miał widać ramy czasowe nakreślone przez ibn Tarika. Zmartwiały magister obserwował, jak wskrzeszeniec nieporadnie usiadł na posłaniu, uniósł dłoń ku twarzy, z wyraźnym wysiłkiem przesunął się ku krawędzi stołu, postawił stopy na podłodze, a następnie zwalił się na nią jak wór buraków.
Łoskot upadku wyrwał Bernharda z chwilowej katatonii. Doskoczył do gramolącego się na kolana zmartwychwstańca. Mężczyzna uniósł głowę i spojrzał na niego zaskakująco przytomnym wzrokiem. Magister przesunął dłonią przed jego twarzą.
– Widzisz mnie? – zapytał z lękiem.
– Idź do diabła ze swoją troską – wychrypiał niedawny nieboszczyk. – Udało się, nie widzisz? Powiodło się!
– Ile pamiętasz? – Uczony przyklęknął przy nim na podłodze.
– Wszystko! – wycedził nieumarły. – Absolutnie wszystko. Wygląda na to, Bernhardzie, że masz bliźniaka.
– Udało się! – Uczony poczuł, że brakuje mu tchu. – Pamiętasz! Oddychasz! Mówisz!
– Przynieś mi jakieś ubranie – mruknął ożywieniec – niech nie siedzę przed tobą nagi jak chętna młódka. I daj mi coś do picia, gardło mam zupełnie suche. Ile byłem martwy? Dzień? Pół dnia? Wyschło na wiór. Ciekawe, kiedy ten symptom przeminie?
Bernhard wielkimi susami zbiegł po schodach na parter. Wyciągnął ze skrzyni portki, koszulę i kaftan; spojrzał na nie krytycznym wzrokiem. Zmartwychwstaniec był od niego sporo wyższy... cóż, na razie muszą wystarczyć. Z kuchni porwał flaszę wina oraz dwa pucharki i pędem podążył na górę.
Nieumarłemu udało się dźwignąć na nogi, a teraz stał przed największym zwierciadłem i z zainteresowaniem oglądał swoje ciało. Prężył mięśnie, wyginał się na wszystkie strony, spróbował palcami, czy nie ruszają mu się zęby, następnie odwiódł powiekę i, wykrzywiając twarz, w skupieniu przyjrzał się swojej gałce ocznej.
– Sucha jak pieprz – zawyrokował. – Piecze, jakby mi ktoś piasku nasypał. Do diabła z tym, daj wina, a jutro się zobaczy.
– Muszę cię jakoś nazwać – wyszeptał gorączkowo Bernhard. – Muszę się jakoś do ciebie zwracać. Będziesz miał na imię... Sigurd.
– Jeszcze czego! – Ożywieniec zabrał mu z garści spodnie, płócienne gacie i koszulę, przysiadł na zydlu i zaczął się ubierać. – Nie zabiłem żadnego smoka! A poza tym, na wypadek, gdybyś zapomniał, jesteśmy w Pradze. W Pradze! Tu nie ma Sigurdów ani Siegmundów!
– No to jak mam się do ciebie zwracać? – zapytał skonfundowany Bernhard.
Nieumarły uśmiechnął się szeroko.
– Będę Herbertem. Pamiętasz?
Bernhard poczuł, jak na policzki wypełza mu rumieniec. Kiedy liczył sobie około dwunastu lat, snuł marzenia, że zostanie wielkim alchemikiem – zamieni ołów w złoto, zsyntezuje kamień filozoficzny, wynajdzie eliksir wiecznego życia. Właśnie wtedy nadał sobie sekretne miano: mistrz Herbert.
– Jestem Herbert von Rövershagen, twój kuzyn. – Nieumarły wyciągnął rękę i uścisnął dłoń swojego stworzyciela, po czym przyjął od niego kielich wina. – Będziesz miał we mnie doskonałego partnera do rozmowy, zapewniam cię. – Zasalutował mu pucharkiem.
Magister odwzajemnił salut.
– I jak ci się to podoba? – Ożywieniec odstawił kielich na stół i okręcił się przed magistrem jak jarmarczny kuglarz. – Znowu żyję. Mówię. Piję wino.
Bernhard pokiwał głową.
– Ale jest jeszcze coś. – Herbert schylił się i zbliżył oblicze do twarzy Bernharda. – Wiesz, o czym mówię?
– Nie.
– Jestem tobą, Bernhardzie – wycedził. – Znam każdy twój sekret, każdy przeprowadzony eksperyment, każdą radość i każdą podłość.
Uczony patrzył na niego bez słowa. Herbert łyknął wina i wykrzywił się ironicznie.
Opierając się na niewymienionym z tytułu dziele, duchowny starał się stworzyć systematykę ludzkich charakterów. Jego zdaniem ludzie gnuśni poczęci zostali przez rodziców w miejscu ciepłym i wilgotnym. Twierdził, że wilgotne cząsteczki wnikają w ludzki zarodek już chwilę po poczęciu, nadając powstałej naturze kondycję rozleniwioną i miękką, owocującą w dorosłym życiu skłonnością do próżniactwa. Najlepsi wojownicy, jego zdaniem, poczęci zostali w miesiącach zimowych, gdyż panujący wszędzie chłód czynił płód odpornym i wytrzymałym na ból od samego początku jego istnienia, sprzyjając lepszemu gojeniu się zranień. Przyczyną powstawania natur porywczych i nieokiełznanych było poczęcie wskutek gwałtownego afektu, powodu duchowej melancholii upatrywał w środowisku zimnym i wilgotnym.
Nagie ciało na stole było doskonale widoczne w blasku księżyca. Jaką naturą odznaczał się za życia ten mężczyzna? Fizycznie stanowił wspaniały okaz stworzenia ludzkiego – miał długie, proporcjonalnie umięśnione kończyny i pięknie wysklepiony tors. Zapewne golił się gładko – jego policzki dopiero zaczynały pokrywać się trupim zarostem. Zwłoki nie miały widocznych obrażeń – oprawca Petr twierdził, że gdy około południa zostały znalezione nad brzegiem Wełtawy, nieboszczyk nie zdążył jeszcze porządnie ostygnąć. Pomocnik mistrza Wolframa twierdził również, że nie rozpoznał go nikt spośród licznych ciekawskich, którzy zgromadzili się po południu na nadrzecznych błoniach.
Miał krewnych w Pradze czy był tu tylko przejazdem? Zostawił żonę i dzieci czy był wolnym ptakiem? Ktoś po nim płakał czy wręcz przeciwnie, przywitał z ulgą jego zgon?
Uczony zwiesił głowę. To wszystko na nic. Podobne dywagacje nie prowadzą do niczego. Udawanie, że jeszcze się nie zdecydował, jest oszukiwaniem samego siebie. Dziś jest noc pełni, a właściwie pierwsza noc po pełni, która nastąpiła przed kilkoma godzinami, podczas blasku dnia. Dla postronnego obserwatora tarcza Księżyca jest idealnie okrągła, jak żółtko kurzego jaja albo kręgi na spokojnej wodzie. A dla niego? Czy dla niego wystarczy?
Westchnął, przeszedł go dreszcz. Przekonał się już, że zbyt daleko posunięta dowolność interpretacji reguł może doprowadzić do katastrofy. Tym razem jednak wszystko przygotował tak, jak zalecała księga Liber lu-cis Lunae: ciało było zimne od dłuższego czasu, esencja ludzka, której transferu miał zamiar dokonać, pochodziła od jednego dawcy. Warunki pogodowe były idealne, niebo bez jednej chmurki gwarantowało stały dopływ księżycowego światła, niezbędnego do przeprowadzenia eksperymentu. Wprawdzie Jakub ibn Tarik, autor traktatu, napisał, że „pożądane jest dokonywanie transformacji w czasie pełni”, jednak nigdzie nie twierdził, że do przeprowadzenia rytuału niezbędne jest rozpoczęcie go w momencie osiągnięcia przez Księżyc pełni astronomicznej. Bernhard zacisnął zęby, na jego czoło wystąpił pot. A jeżeli popełni zaniedbanie, które znowu na wiele tygodni przywiedzie go na krawędź szaleństwa?
Poznawanie tajemnic natury stanowiło sens jego życia. Nie – ono było jego życiem. Nie mógł powitać kolejnego dnia ze świadomością, iż cały poprzedni rok jego życia minął na darmo. Że krzywda, jaką wyrządził, poszła na marne. Że niczego go nie nauczyła – zarówno jeśli chodzi o zachowanie umiaru, jak i poznanie tajemnic natury.
Bernhard spojrzał przez ramię, sprawdził położenie Księżyca, a potem podbiegł do okna i zatrzasnął okiennice. Nie będzie zwlekał. Skoro raz wstąpił na tę ścieżkę – nie zboczy z niej. Skoro zaczął zgłębiać tajemnice przez kapłanów przypisywane jedynie Bogu – będzie czynił to dalej, choćby miało go to zaprowadzić ku wieczystemu potępieniu.
Uchylił klapkę w okiennicy. Wąska, srebrnobiała smuga światła przecięła laboratorium, ogniskując się na doskonale wypolerowanej szklanej soczewce. Uczony patrzył, jak skupiona wiązka rozprasza się na drugiej soczewce i opromienia rozsypaną na stole sól zaczerpniętą z pojemnika oznaczonego „Bernhard”.
Zdjął kolejne przesłony; pracownię przeszyła zimna pajęczyna promieni księżycowego światła. Po drugiej stronie okiennic rozpościerała się letnia praska noc, rozświergotana pasikonikami, pachnąca lipami. Magister, odseparowany od przepychu Bożego dzieła murami pracowni, wyrecytował formułę.
Tym razem wszystko pójdzie jak trzeba.
Od zakończenia transferu minęło zaledwie kilka minut, kiedy z piersi leżącego nieboszczyka wydobyło się ciche westchnienie. Pochłonięty demontażem zestawu Bernhard drgnął nerwowo i spojrzał w stronę okolonego lustrami stołu. A więc to już? Mężczyzna powinien ocknąć się dopiero nad ranem.
Spoczywający na blacie ożywieniec za nic miał widać ramy czasowe nakreślone przez ibn Tarika. Zmartwiały magister obserwował, jak wskrzeszeniec nieporadnie usiadł na posłaniu, uniósł dłoń ku twarzy, z wyraźnym wysiłkiem przesunął się ku krawędzi stołu, postawił stopy na podłodze, a następnie zwalił się na nią jak wór buraków.
Łoskot upadku wyrwał Bernharda z chwilowej katatonii. Doskoczył do gramolącego się na kolana zmartwychwstańca. Mężczyzna uniósł głowę i spojrzał na niego zaskakująco przytomnym wzrokiem. Magister przesunął dłonią przed jego twarzą.
– Widzisz mnie? – zapytał z lękiem.
– Idź do diabła ze swoją troską – wychrypiał niedawny nieboszczyk. – Udało się, nie widzisz? Powiodło się!
– Ile pamiętasz? – Uczony przyklęknął przy nim na podłodze.
– Wszystko! – wycedził nieumarły. – Absolutnie wszystko. Wygląda na to, Bernhardzie, że masz bliźniaka.
– Udało się! – Uczony poczuł, że brakuje mu tchu. – Pamiętasz! Oddychasz! Mówisz!
– Przynieś mi jakieś ubranie – mruknął ożywieniec – niech nie siedzę przed tobą nagi jak chętna młódka. I daj mi coś do picia, gardło mam zupełnie suche. Ile byłem martwy? Dzień? Pół dnia? Wyschło na wiór. Ciekawe, kiedy ten symptom przeminie?
Bernhard wielkimi susami zbiegł po schodach na parter. Wyciągnął ze skrzyni portki, koszulę i kaftan; spojrzał na nie krytycznym wzrokiem. Zmartwychwstaniec był od niego sporo wyższy... cóż, na razie muszą wystarczyć. Z kuchni porwał flaszę wina oraz dwa pucharki i pędem podążył na górę.
Nieumarłemu udało się dźwignąć na nogi, a teraz stał przed największym zwierciadłem i z zainteresowaniem oglądał swoje ciało. Prężył mięśnie, wyginał się na wszystkie strony, spróbował palcami, czy nie ruszają mu się zęby, następnie odwiódł powiekę i, wykrzywiając twarz, w skupieniu przyjrzał się swojej gałce ocznej.
– Sucha jak pieprz – zawyrokował. – Piecze, jakby mi ktoś piasku nasypał. Do diabła z tym, daj wina, a jutro się zobaczy.
– Muszę cię jakoś nazwać – wyszeptał gorączkowo Bernhard. – Muszę się jakoś do ciebie zwracać. Będziesz miał na imię... Sigurd.
– Jeszcze czego! – Ożywieniec zabrał mu z garści spodnie, płócienne gacie i koszulę, przysiadł na zydlu i zaczął się ubierać. – Nie zabiłem żadnego smoka! A poza tym, na wypadek, gdybyś zapomniał, jesteśmy w Pradze. W Pradze! Tu nie ma Sigurdów ani Siegmundów!
– No to jak mam się do ciebie zwracać? – zapytał skonfundowany Bernhard.
Nieumarły uśmiechnął się szeroko.
– Będę Herbertem. Pamiętasz?
Bernhard poczuł, jak na policzki wypełza mu rumieniec. Kiedy liczył sobie około dwunastu lat, snuł marzenia, że zostanie wielkim alchemikiem – zamieni ołów w złoto, zsyntezuje kamień filozoficzny, wynajdzie eliksir wiecznego życia. Właśnie wtedy nadał sobie sekretne miano: mistrz Herbert.
– Jestem Herbert von Rövershagen, twój kuzyn. – Nieumarły wyciągnął rękę i uścisnął dłoń swojego stworzyciela, po czym przyjął od niego kielich wina. – Będziesz miał we mnie doskonałego partnera do rozmowy, zapewniam cię. – Zasalutował mu pucharkiem.
Magister odwzajemnił salut.
– I jak ci się to podoba? – Ożywieniec odstawił kielich na stół i okręcił się przed magistrem jak jarmarczny kuglarz. – Znowu żyję. Mówię. Piję wino.
Bernhard pokiwał głową.
– Ale jest jeszcze coś. – Herbert schylił się i zbliżył oblicze do twarzy Bernharda. – Wiesz, o czym mówię?
– Nie.
– Jestem tobą, Bernhardzie – wycedził. – Znam każdy twój sekret, każdy przeprowadzony eksperyment, każdą radość i każdą podłość.
Uczony patrzył na niego bez słowa. Herbert łyknął wina i wykrzywił się ironicznie.
Komentarze
Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!