Necrosis. Przebudzenie - Jacek Piekara - Fragment #1

– Zwariowałem – rzekł z przekonaniem. – Zupełnie zwariowałem.
Jednak wiedział też, że niezależnie od wszystkiego usłucha rozkazu. W końcu cóż mu szkodziło nakapać krwią na martwe stronice nieznanej księgi? I tak nie mogło go spotkać nic gorszego od tego, co już się zdarzyło.
A jeśli będzie dalej brnął w szaleństwo, zapewne łatwiej przyjdzie mu znieść to, co nieuchronne. Zawinął rękaw i otworzył księgę przez materiał, a mimo tego zabezpieczenia poczuł lodowaty dotyk na opuszkach. Mógł przysiąc, że nigdy w życiu nie widział podobnych liter, jeśli to w ogóle były litery. Strony pozbawiono rysunków czy schematów, wypełniono rząd przy rzędzie i szereg przy szeregu drobnym, dokładnym pismem. Na niektórych tylko kartach pojawiały się śród- tytuły, wykonane stylem nieco bardziej kunsztownym i ozdobnym.
I nagle, niczym błysk, przedziwna wizja przemknęła przez umysł Tronheima. Ujrzał wnętrze komnaty, gdzie przy wielkim stole siedziała postać w ciemnym płaszczu, z kapturem narzuconym na głowę. Postać była odwrócona tyłem, więc nie widział jej twarzy. Ale dostrzegł gęsie pióro w jej dłoni i zauważył też, że spokojnie, pieczołowicie zapisywała coś na kartach księgi. Dłoń była alabastrowo biała, o długich palcach i wypolerowanych paznokciach. Na palcu wskazującym zastygły kropelki czerwonego inkaustu. A potem wizja rozwiała się tak samo niespodziewanie, jak się pojawiła.
Tronheim zbyt dużo wiedział i czytał, by lekceważyć tego typu objawienie. Czy dostrzegł przeszłość? Tajemniczego autora księgi? A jeśli to...? Serce zamarło mu w pełnej oczekiwania nadziei. A jeśli to Barnaba? Jeśli duch wielkiego egzorcysty powraca, by dać wskazówki, jak rozprawić się z demonami?
– Kimkolwiek jesteś – powiedział w pustkę – pomóż mi, a zrobię, co tylko zechcesz.
Dawno już stracił poczucie dnia i nocy, bo nie widział tu przecież słonecznych promieni, a posiłki przynoszono mu niezależnie od pory wtedy, kiedy tego zażądał. Lecz głos w jego głowie nie chciał, żeby rytuał odbył się w nocy. Wystarczyło, jeśli odbędzie się w ciemnościach. Tronheim dawno już postanowił, że uczepi się tej szansy. Niebywałej i nieodgadnionej, lecz jednak szansy. Wziął ze stołu nożyk do ostrzenia pióra (nie bali się, że podetnę sobie żyły? – pomyślał), po czym wsadził pod pachę czarną księgę i wszedł do sypialni, zostawiając świece w gabinecie. Namacał w mroku łóżko, usiadł na nim, a potem zaciął się nożem w opuszkę wskazującego palca. Zbyt mocno, bo drżały mu dłonie i poczuł, jak po skórze spływa lepka krew. Potem otworzył księgę (już okładkę musiał zabrudzić krwią) i dotykał każdej stronicy, przyciskając palec. Oczywiście, że na każdą kartę padało więcej niż jedna kropla, ale przecież to akurat nie mogło zaszkodzić.
I myślał. Modlił się. Błagał. Wydawało mu się, że znowu ma wizję. Znowu krótką, jak błysk, i znowu przedstawiającą człowieka w kapturze, siedzącego przy biurku i kreślącego znak za znakiem piórem umaczanym w krwawym inkauście. Mężczyzna nagle przestał pisać i nieznacznie odwrócił głowę, ale egzorcysta nadal nie dostrzegał jego twarzy. I, nie wiedzieć czemu, zdał sobie sprawę z tego, że dostrzec jej wcale nie chce.
Tom był gruby, a Tronheim starał się zachować jak najdalej idącą dokładność, więc dość długo trwało, zanim oznaczył krwią wszystkie strony. Wreszcie jednak skończył, wzniósł w ciemność ostatnie błagalne westchnienie i zatrzasnął okładki.
– Stało się – rzekł głośno do siebie. – Nic więcej zrobić nie mogę.
– Stało się – odparł głos w jego głowie, silny i dudniący jakby echem kamiennych ścian. – O tak, stało się!
Tronheim drgnął przestraszony, ale nikt więcej się nie odezwał. Egzorcysta wyszedł z sypialni i zmrużył powieki, bo blask świec uderzył w oswojone z ciemnością oczy. Spojrzał na dłoń i zobaczył, że cała jest we krwi, a z rozcięcia na palcu wciąż sączy się gęsta czerwona strużka. Położył na biurku czarną księgę i dopiero po chwili zdał sobie sprawę z jednego. Księga nie była już czarna. Była purpurowa. I nie lodowata, jak poprzednio, lecz zdawała się emanować rozkosznym ciepłem, niczym nagrzany od ognia pień drzewa.
– Nie mogłem jej aż tak zabrudzić – mruknął oszołomiony
Tronheim i potarł skórę oprawy palcami prawej ręki.
Tom po prostu był purpurowy, a nie zabrudzony purpurą.
Okładka wyglądała, jakby była szklaną szybą położoną na basenie pełnym krwi. Tronheim ostrożnie otworzył księgę. Jasnożółty pergamin nie został zaplamiony.
W ani jednym miejscu. Tyle że równe, eleganckie pismo autora nie tylko było już krwistoczerwone, a jarzyło się szkarłatnym blaskiem. Tronheim wszedł z otwartą księgą w mrok sypialni i zobaczył, że ten szkarłatny blask liter rozjaśnia ciemność. Ale rozjaśnia w niepokojący sposób. Sprzęty i ściany zdawały się pałać migotliwą poświatą, a samo powietrze drgało, tak jak zwykle drga tylko w słoneczny, upalny dzień. Tronheim nie mógł wytrzymać tego dziwnego światła i zatrzasnął księgę. Wyszedł z sypialni.
– Boże mój! – powiedział do siebie. – Zrobiłem... coś.
Nie był na tyle głupi, by nie zdawać sobie sprawy, iż dokonał właśnie magicznego obrzędu. Lecz obchodziło go tylko jedno – zyskanie mocy do walki z demonami. Tymczasem wcale nie czuł, żeby spłynęła na niego siła, wiedza lub łaska. Miał nadzieję, że może będzie mógł odcyfrować szkarłatne litery, ale gdzie tam! Nadal pozostawały nic nieznaczącymi, choć intrygującymi symbolami. Nagle ktoś z impetem pchnął drzwi jego komnaty. Do środka wpadł Theobald z dwoma służącymi.
– Znowu! – ryknął. – Są w niej!
Dostrzegł zakrwawione dłonie Tronheima i chwycił go za ramiona.
– Próbowałeś nas opuścić? – syknął wściekle.
Tronheim przez chwilę nie rozumiał, co tamten ma na myśli, a potem wyciągnął przed siebie obronnym gestem lewą dłoń.
– Zaciąłem się w palec – wyjaśnił łagodnie. – Tylko zaciąłem się w palec.
Theobald wpatrywał się w Tronheima przez chwilę, a potem klepnął go w plecy.
– Już dobrze – rzekł spokojnie. – Idziemy. Powiedzcie im, co mają zabrać.
– Nic – huknął głos w jego głowie. – Trzymaj tylko naszą księgę. Nikomu jej nie oddawaj.
– Nic – powtórzył Tronheim, choć serce mu zamarło.
Może chociaż świętą kredę z Alehandrii? – zabełkotał w myślach.
– Nic? – zdumiał się Theobald. – Hmmm... To wy jesteście egzorcystą – dodał po chwili, wyraźnie nieprzekonany słowami towarzysza. – Na pewno wiecie, co robicie?
– Wiem – pokiwał głową Tronheim. – Dzięki księgom, które mi dostarczyliście, poznałem starożytny rytuał wypędzania demonów. Być może rzecz się powiedzie.
Teraz mógł kłamać, gdyż było mu wszystko jedno. I tak nikt nie rozliczy go z kłamstwa, bo jeśli cokolwiek pójdzie źle, to w najlepszym wypadku komnata zostanie udekorowana krwią i flakami niezręcznego, acz zuchwałego egzorcysty.
– Jestem z tobą – rzekł głos kojącym tonem. – Nie bój się, Tronheim. Jestem z tobą i w tobie. Jeśli ty zginiesz, ja zniknę. A do tego nie dopuścimy, gdyż nasze pojawienie się tutaj jest częścią wielkiego planu, który musi się powieść...
Egzorcysta mimo woli odetchnął z ulgą. To było coś!
Jeśli istocie przemawiającej z głębi jego umysłu zależało na życiu Tronheima, będzie się starała bronić człowieka, który dzieli się z nią ciałem. Pytanie tylko brzmiało, czy ma wystarczająco dużą moc, by oprzeć się trzem potężnym demonom.
– Potężnym? – zadrwił głos. – Tronheim, przyjacielu. Jakże spodleliście i skarleliście wy, ludzie, skoro takie demony uważacie za potężne! Gdybyś tylko widział... – urwał. – Nie, nie wytrzyma tego – rzekł do siebie.
– Czego nie wytrzymam?
– Słucham? – zapytał nerwowo Theobald.
Szybkim krokiem przemierzali wąskie, puste korytarze.
– Nie, nic, tak mówię do siebie.
– Wizji – wyjaśnił głos. – Nie zniósłbyś pewnych obrazów. A ja nie chcę, abyś oszalał. Przynajmniej jeszcze nie teraz – usłyszał nutkę mrocznego rozbawienia.
Stanęli przed drzwiami, przy których czuwało dwóch bladych wartowników. Widząc Theobalda, odstąpili. Mężczyzna pchnął drzwi, a Tronheimowi serce zastygło. Ale to jeszcze nie była ta właściwa komnata. Tutaj kręciło się tylko kilka zdesperowanych i zapłakanych służebnic, a pod ścianą stał człowiek w czarnym kaftanie z olśniewająco białą kryzą i nerwowo łamał palce.
– Gaspar – rzekł do niego Theobald – egzorcysta jest gotów. Czy ona jest w środku? – Tronheim domyślił się, iż Theobald myśli o Pani.
– Nie pozwoliłem – pokręcił głową Gaspar. – Niech mnie każe ściąć, ale nie pozwoliłem.
– Bardzo dobrze. Chodźmy.
Weszli do komnaty we trzech. Na wielkim łożu, na puchowych pierzynach i poduchach, leżała dziewczynka. Spojrzała na nich, kiedy wchodzili, złośliwym wzrokiem żółtych źrenic. Jej twarz była zlana potem i koszmarnie wykrzywiona.
– Gaspaaar! – powiedziała, przeciągając miękko zgłoski.
– Chciałbyś mnie pierdolić, Gaspar? Lubisz takie małe dzieciaczki, prawda? Chodź i zrób mi to...
Człowiek w czerni oparł się plecami o ścianę i mamrotał coś do siebie.
– I Th eobald tu jest – rzekł demon. – Rozmarzony, śliczny Th eobald, co nocami wzdycha do swej pani. Chciałbyś ją, Th eobaldzie? Mogę ci ją dać. Wierną, kochającą, posłuszną. Musisz tylko...
Tronheim krzyknął. Nie chciał krzyknąć, lecz krzyknął. Nie swoim głosem, lecz głosem tego, który mieszkał w nim. Nie swoimi słowami, lecz jego słowami. Bo on sam nawet nie pojmował, co mógł oznaczać ten krzyk.
Demon szarpnął się do tyłu.
– Kim jesteś? – zapytał po chwili wolno i spokojnie. Azdrubal, pomyślał Tronheim. Teraz mówi do mnie Azdrubal.
– Jestem tym, który przybył cię przegnać – rzekł, przełykając ślinę. – Zmusić, byś uwolnił to niewinne stworzenie i odszedł w przeklęty niebyt.
Azdrubal długo przyglądał się egzorcyście strasznym, przewiercającym na wylot wzrokiem żółtych oczu. Ktoś, kto był w Tronheimie, schował się tak głęboko, że egzorcysta nie czuł nawet cienia jego obecności.
– Jesteś nikim – powiedział Azdrubal z lekceważeniem.
Teraz już nie był ani zdziwiony, ani zaniepokojony.
– Choć ciekawi mnie, gdzie nauczyłeś się Słów. Pozwól, że zastanowię się, co z tobą zrobię. Co będę z tobą robił przez następne kilka tysięcy lat. – Roześmiał się, a z ust Selii spłynęła gęsta strużka żółtej śliny. Tronheim, mimo że stał parę kroków od łóżka, poczuł mdlący smród zgnilizny.
– Przywiedliście egzorcystę – ciągnął Azdrubal spokojnym tonem dobrze wykształconego człowieka. – I zostaniecie surowo ukarani. Przywiedliście fałszywego egzorcystę, oszusta oraz złodzieja. A więc za swą głupotę zostaniecie ukarani dodatkowo. Najsurowiej jednak ukarany zostanie on! – Azdrubal kazał Selii wyciągnąć wskazujący palec, który teraz godził, jak grot, prosto w serce Tronheima.
I wtedy Tronheim poczuł, że mieszkający w nim obcy znowu się pojawia. Nie tylko pojawia. Teraz jego obecność objęła cały umysł Tronheima niczym pożoga ogarniająca wyschnięty las. Obcy rozparł się w mózgu egzorcysty jak w wygodnym fotelu.
– Nie bój się – szepnął uspokajająco, kiedy Tronheima przeraziło to niespodziewane zawłaszczenie.
Wycofał się, gdyż wiedział, że przybysz musi mieć siłę, by skutecznie poprowadzić walkę. I znowu usłyszał, że w jego krtani rodzą się nieznane słowa. Słowa, których nie tylko nie znał, lecz które napełniały go irracjonalną trwogą. Które wypełzały z jego ust niczym smugi czarnego dymu. Niczym rozwścieczone jadowite węże o rozwartych pyskach.
Demon wrzasnął i skulił się w wezgłowiu łoża. Zaczął przeraźliwie charczeć, a z ust dziewczynki potokami płynęła już nie tylko zmieszana ze śliną cuchnąca żółć, ale również błyszczące wymiociny. Tronheimowi wydawało się, że stoi obok. A nawet nie obok. Wydawało mu się, że unosi się gdzieś pod sufitem i z góry obserwuje całą scenę. Widzi siebie samego, jasnowłosego, dość przystojnego, o zaciętej, okrutnej twarzy. Czy ja tak naprawdę wyglądam? – pomyślał w panice. I widział też kulącą się na łóżku dziewczynkę. I drżącego pod ścianą Gaspara. I obserwującego się we wszystko w napięciu Theobalda. I widział też, jak blednie płomień stojących w kandelabrach świec, a w komnacie gęstnieje mrok.
Tronheim wyciągnął prawą dłoń. Nie było teraz na niej śladu krwi, ani nawet blizny po zacięciu nożem. Dotknął czoła dziewczynki. Demony wrzasnęły trzema głosami. Gaspar upadł na posadzkę, z jego uszu popłynęła czarna, gęsta krew. Theobald wił się w kącie i próbował złapać powietrze rozwartymi ustami, z których jednak nie dobywał się żaden dźwięk. Trzy czarne stwory skoczyły niczym błyski mrocznego światła w stronę Tronheima. Ale ten tylko wyciągnął rękę i zamknął je w garści. Płomienie świec rozbłysły na nowo, a na łóżku leżała przeraźliwie płacząca, obolała dziewczynka. Płacząca rozpaczliwym dziecięcym szlochem. Ładna dziewczynka o delikatnej buzi i niebieskich oczach.
– Wszystko już dobrze, maleńka. – Tronheim, znowu on, usiadł na łóżku i przytulił dziecko. Objęła go ramionami i wtuliła się w niego. – Wszystko już dobrze – powtórzył.
– Czas na nagrodę, Tronheim – odezwał się leniwie głos w jego głowie. – Nie napracowaliśmy się zbytnio, ale...
– Nagrodę?
Do komnaty wbiegli słudzy i podnosili z posadzki Theobalda oraz Gaspara. Jakieś dwie młode kobiety tuliły Selię w objęciach, głaskały ją i pieszczotliwie przemawiały.
– Od Pani – wyjaśnił przybysz z namysłem. – Będzie nam potrzebna, by zrealizować pewne cele.
– Cele?
– Tronheim, czy zamierzasz powtarzać po mnie każde słowo? Wykaż odrobinę inteligencji. Wykonaliśmy robotę i oczekujemy nagrody. Królowa podziemnego świata Kloudobergen. Ha! Może być użytecznym narzędziem.
– Narzędziem? – powtórzył znowu Tronheim, który wszystko mógł sobie wyobrazić, jednak nie to, że złowieszcza władczyni Kloudobergen mogłaby być narzędziem w czyichkolwiek rękach, a zwłaszcza w jego rękach.
– Bogowie! – westchnął głos. – Czeka nas, widzę, dużo pracy. Ale poświęcimy się jej z całym oddaniem.
Tronheim nie wiedział czemu, jednak jakoś nie spodobało mu się to, co usłyszał.
– Gdzie one się podziały? – zapytał, aby zmienić temat.
– Zesłałeś je do nie-świata?
– Co najwyżej zesłaliśmy – poprawił przybysz łagodnie.
– Nie zapominaj o swej roli, przyjacielu. Ale nie. Nie należy trwonić pewnych mocy. Nie wiesz, gdzie są? Więc przypatrz się uważnie!
Tronheim na początku nie rozumiał, co tamten ma na myśli, lecz potem ktoś delikatnie poprowadził go w stronę takich zakamarków umysłu, z których istnienia nawet nie zdawał sobie sprawy. I tam zobaczył trzy spętane, okiełznane, bezbronne, za to bezbrzeżnie wściekłe postaci.
– Oto są – wyjaśnił głos. – Zamknęliśmy je w klatce, Tronheim. I wypuścimy, kiedy przyjdzie taka potrzeba. Jak złe psy. Atakujące i wracające na rozkaz. Żadnej mocy nie należy bezmyślnie trwonić.
– Mój Boże! – Tronheim wycofał się w panice, bo nie mógł patrzeć na to, co zostało ukryte w jego umyśle. – Kim ty jesteś? Kto potrafi władać taką mocą? Przecież sam wielki Barnaba...
– Barnaba – parsknął obcy, nawet nie szyderczo, tylko z rozbawieniem – mógłby być uczniem naszych czeladników. Naprawdę nie wiesz, kim jestem, przyjacielu Tronheim?
Tronheim podejrzewał już, kim jest jego zbawca, ale ta myśl była zbyt śmiała i zbyt okrutna, by ją przyjąć bez wahania.
– Widzisz – kontynuował obcy – mądre księgi mówią, że wielkie zło należy i można zwalczać tylko za pomocą zła jeszcze większego. – Roześmiał się, jakby to, co powiedział, było bardzo zabawne.
– A więc ty... – słowa uwięzły Tronheimowi w gardle.
– A więc ja – odparł pogodnie głos.

Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.