Święty Leonardzie, a poraź tryprem tych łajdaków! Coś ty rzekł, italski dusigroszu? Coś ty rzekł?! - wrzeszczał ktoś piskliwym głosem. Wtórował mu szmer oburzenia.
Obojętny na wszystko wokół siebie Gaston de Baideaux przymknął oczy i zaraz je otworzył. Czar nie prysł.
Gaston był dość urodziwym młodzieńcem o błękitnych, normańskich oczach i jasnych włosach, porywanych teraz przez ciepły śródziemnomorski wiatr. Wyglądał na człowieka z gatunku tych, co to zachwycają się każdym słonecznym dniem, każdym pięknym koniem i każdą mijaną pięknotką. Zdawał się to potwierdzać zarówno nieprzytomny uśmiech, jak i blask w oczach. Ale było w nim coś - może wąskie, mocno zaciśnięte wargi, może głęboka zmarszczka na czole, zbyt głęboka jak na tak młody wiek, może szczupła prawa dłoń bez przerwy ściskająca rękojeść miecza - co znamionowało upartość i zaciętość, zaciętość wprost bezgraniczną. Gdyby zaś głębiej wejrzeć w jego oczy, można byłoby natknąć się na bezbrzeżne pokłady smutku. Ale dziś, siódmego dnia rejsu na niewielkiej, zatłoczonej galerze genueńskiej, Gaston był wprost wniebowzięty.
Nie odrywał wzroku od morza. Drobne fale omywające burtę unosiły białe grzywy, lecz dalej, na horyzoncie, tam gdzie wyrastały wieże Tyru, biel była pochłonięta przez rdzawą czerwień zachodzącego słońca. Ta sama czerwień płonęła na wciąż ledwie widocznych dachach kościołów i pałaców, i rozlewała się wzdłuż masywnych murów obronnych. Opromieniony Tyr przypominał mu krwawy diament wypchnięty spośród fal przez pogańskie bóstwa Fenicjan.
– Wreszcie... – szeptał do siebie. – Wreszcie.
– W życiu nie zapłacę ci ośmiu solidów, ty żydowski padalcu! Święty Krzysztofie, patronie...
Piskliwe wrzaski uciął głośny rozkaz szypra. Szczęknął oręż, czyjeś ciało uderzyło z łoskotem o deski pokładu, ktoś jęknął z przerażeniem. Gaston nadal się nie odwracał.
Stał na dziobie od świtu, gdy majtek na maszcie okrzyknął ląd. Nie dbał o głód, zmęczenie i kłótnię między pielgrzymami a szyprem, która od południa, a więc od chwili, gdy ziemia stała się widoczna, przybierała na sile. Stał i wytężał wzrok, a w myślach popędzał leniwy wiatr wypełniający spłowiałe żagle galery. Czasami odwracał się zniecierpliwiony, chcąc zaczepić któregoś z żeglarzy i zapytać, czy zdołają rzucić kotwicę przed nocą, ale za każdym razem rezygnował z zamysłu. Kłótnia na śródokręciu była coraz bardziej zajadła, lecz miny Genueńczyków mówiły, że nie mają zamiaru ustąpić.
Co więcej, od świtu każdy z nich nie rozstawał się z bronią.
Gaston wzdychał i znów wytężał wzrok ku wciąż tajemniczym, skrytym wśród rdzawych promieni zabudowaniom miasta, które niegdyś Pan pokarał najazdem króla Babilonu z jego rydwanami i końmi, a teraz znów poddawał srogiej próbie. Widok ów fascynował i pochłaniał Gastona tym bardziej, im bliżej się znajdowali, im więcej szczegółów widział. Patrzył, ocierając łzawiące oczy, a nadzieja, którą uparcie trzymał z dala od siebie, znów zaczynała ożywać.
Że kłótnia na galerze dotyczy również i jego, przypomniał sobie dopiero pod wieczór. Stało się to zaraz po tym, jak dostrzegł dwie masywne wieże strzegące wejścia do tyryjskiego portu, wieże, między którymi rozciągano ponoć monstrualnej grubości łańcuch zamykający port w nocy. U boku Gastona niespodziewanie wyrósł wtedy ojciec Adalbert, który przetarł tonsurę, przeżegnał się nabożnie i wybuchnął:
– Dobry Panie, że też nie ma na nich sprawiedliwości, takich synów! Do morza mnie cisnąć chcieli, mnie, sługę bożego... Że też nie poślesz aniołów, Ojcze Niebieski, by ich biczami ognistymi wysmagali, pogańskich psubratów, nasienie...
– Co takiego? – zamrugał oczyma de Baideaux.
– Płacić znowu każą, łajdaki! – pożalił się duchowny. Tłuste policzki drgały, jakby zaraz miał wybuchnąć płaczem. – Gadają, że w Genui nie dość żeśmy dali, że więcej się należy, bo onych greckich piratów prześcignęli i ponoć jakąś morską potworę zmylili... Jeśli to zaiste potwora jaka była, to ani chybi z rodu tych bydlaków! Jak żyję, takich krwiopijców...
– Ile chcą? – zapytał Gaston. Rzeczywistość szybko przybierała wokół niego namacalne formy: pątnicy przeklinający z werwą i kunsztem przeczącymi ich świętemu celowi, żałosny brzęk ostatnich monet wyłuskiwanych ze szczupłych sakiewek, obleśny uśmiech genueńskiego żeglarza siedzącego nieopodal z kuszą na kolanach.
Uśmiechnął się z przekąsem.
– Święty Leonardzie z Limoges, broń nas ty przed italskimi rabusiami! Żądają jeszcze po osiem solidów?! Po osiem od osoby! – załamał ręce Adalbert. – Do morza chcieli mnie cisnąć! Mnie, sługę bożego! Mówią, że jeśli nie zapłacimy, to wszyscy tam trafimy! Do morza! My, pątnicy...
– No to im zapłać i już – wzruszył ramionami de Baideaux i znów spojrzał w stronę Tyru. Nie widział, jak twarz duchownego kraśnieje jeszcze bardziej.
– Jak to zapłać? – Ten, nagle pobladły, rozdziawił usta. – Przecież to niemal wszystko, co mamy! Wszystko z tego, co zostało po sprzedaniu koni!
– I co z tego? – Gaston uniósł brwi. – No i co z tego, Adalbercie? Czyż nie dopływamy do Ziemi Świętej, gdzie, jak sam opowiadałeś, złoto funta kłaków niewarte, bo aniołowie się o ludzi troszczą? Gdzie jeno czystość serca i zbrojne ramię się liczy? Gdzie fortuna sama odnajduje mężnych a cnotliwych?
– Święty Grzegorzu cudotwórco, juści, że tak, ale...
– Nie frasuj się tedy – przerwał mu de Baideaux. – Zapłać Genueńczykom i pozdrów dobrym słowem. I za ową potworę podziękuj. Niech mnie, nic nie widziałem! Musiałem wtedy spać.
Wstrząśnięty księżulo zamrugał oczyma, po czym odwrócił się i usiadł na pokładzie, przy sakwach pilnowanych przez ponurego Bernarda, jedynego człowieka na galerze, którego zuchwali Genueńczycy starali się omijać. W tłuściutkich palcach Adalberta zamigotały srebrne monety, a spoconą twarz ściągnął wyraz skupienia. Gaston przyglądał mu się beznamiętnie.
„A jeśli fortuna nas nie odnajdzie, w co raczej wątpię, to ty zrobisz wszystko, by ją odnaleźć – pomyślał bez śladu wesołości. – Wszystko. Bo jak na księdza przystało, znasz się głównie na przyzywaniu świętych i tropieniu pieniędzy. Reszta twych talentów niestety nijak do sukienki duchownej nie pasuje”.
Dla niego samego fortuna była bowiem całkiem obojętna. On zmierzał do Ziemi Świętej w zupełnie innym celu.
Ryczący wielbłąd targnął głową, niemalże przewracając trzymającego go za uzdę Syryjczyka, i cofnął się o krok. Deski, na których dwóch śniadoskórych uliczników ustawiło miski z parującym kuskusem, runęły, mieszając zapach posiłku z gryzącą wonią kurzu. Pełne oburzenia wrzaski wzbiły się ponad płaczliwe prośby właściciela wielbłąda, zagłuszyły nawet porykiwania zwierzęcia i gwar ulicy. Gaston obejrzał się bezradnie na Adalberta.
– I gdzie teraz?! – krzyknął.
Duchowny rozłożył bezradnie ręce, a potem wskazał przed siebie. Poruszał szybko ustami, jakby coś pospiesznie tłumaczył, lecz poza imionami kilku świętych de Baideaux niczego nie usłyszał. Pewnie duchowny, nie wiedząc, co powiedzieć, swoim zwyczajem plątał modlitwy z przekleństwami i narzekaniem, podobnie jak w Genui.
– Mówiłeś, że znasz Tyr! – krzyknął głośniej Gaston. – Że byłeś tu przed laty jako pątnik!
– Juści, ale... święty Krzysztof...
Wielbłąd plunął. Żołnierz w poszarpanej kolczudze, który chciał minąć wściekłe zwierzę przyciśnięty do ściany kamieniczki, teraz zatoczył się trafiony idealnie między oczy. Jedną ręką trąc oczy, drugą machnął na odlew i powalił na bruk sędziwego, siwobrodego Syryjczyka, który cierpliwie czekał na przejście. Ulicznicy wrzeszczeli jak potępieni. Poganiacz wielbłądów jęczał i błagał, zwierzę ryczało. Ktoś wołał straż, oczywiście na próżno.
– Tędy nie przejdziemy! – krzyknął de Baideaux i odwrócił się. Stanął twarzą w twarz z zarumienionym, spoconym Adalbertem.
– Mówiłeś, że znasz Tyr! – wrzasnął.
– Znam, panie, znam! – bełkotał duchowny. – Wżdy święty Paweł w Tyrze z uczniami swymi rozprawiał, a Stary Testament o królu Hiramie mówi, który...
– Tawerna jakaś nam potrzebna! Tawerna, nie opowieści o królu Hiramie!
– Ale...
Gaston już nie słuchał. Wyminął tłumaczącego coś pospiesznie Adalberta i ruszył z powrotem uliczką, którą przybyli z Portu Syjońskiego, jak nazywali go Italczycy – uliczką, którą przedzierali się prawie od godziny. Słońce nieomal już zaszło – na wysokich dachach, sięgających pięciu, sześciu pięter kamieniczek, pełgało wciąż rdzawe światło zachodu, ale na wąziutkich, ciasnych uliczkach między nimi robiło się coraz ciemniej, tym bardziej że nad głowami przybyszów rozciągały się kamienne rozpory oraz maty chroniące przed skwarem dnia. Mimo później pory gwar nie słabł, wręcz przeciwnie, wydawał się narastać. Wrzawa wielu języków, w której Gaston z rzadka wychwytywał jakieś słowo francuskie bądź łacińskie, oszałamiała, a ludzie wokół niego, w większości odziani w strojne, bogate szaty, wydawali się obcy, mimo że rozpoznawał od czasu do czasu twarze rodaków. Z uchylonych drzwi kapliczek bił oszałamiający zapach kadzideł, znad ulicznych jadłodajni wznosił się ostry aromat przypraw, aż kręciło w nosie, nawet morze pachniało jakoś inaczej.
Tak naprawdę jedynym swojskim akcentem był smród moczu z co ciemniejszych zakamarków.
Obojętny na wszystko wokół siebie Gaston de Baideaux przymknął oczy i zaraz je otworzył. Czar nie prysł.
Gaston był dość urodziwym młodzieńcem o błękitnych, normańskich oczach i jasnych włosach, porywanych teraz przez ciepły śródziemnomorski wiatr. Wyglądał na człowieka z gatunku tych, co to zachwycają się każdym słonecznym dniem, każdym pięknym koniem i każdą mijaną pięknotką. Zdawał się to potwierdzać zarówno nieprzytomny uśmiech, jak i blask w oczach. Ale było w nim coś - może wąskie, mocno zaciśnięte wargi, może głęboka zmarszczka na czole, zbyt głęboka jak na tak młody wiek, może szczupła prawa dłoń bez przerwy ściskająca rękojeść miecza - co znamionowało upartość i zaciętość, zaciętość wprost bezgraniczną. Gdyby zaś głębiej wejrzeć w jego oczy, można byłoby natknąć się na bezbrzeżne pokłady smutku. Ale dziś, siódmego dnia rejsu na niewielkiej, zatłoczonej galerze genueńskiej, Gaston był wprost wniebowzięty.
Nie odrywał wzroku od morza. Drobne fale omywające burtę unosiły białe grzywy, lecz dalej, na horyzoncie, tam gdzie wyrastały wieże Tyru, biel była pochłonięta przez rdzawą czerwień zachodzącego słońca. Ta sama czerwień płonęła na wciąż ledwie widocznych dachach kościołów i pałaców, i rozlewała się wzdłuż masywnych murów obronnych. Opromieniony Tyr przypominał mu krwawy diament wypchnięty spośród fal przez pogańskie bóstwa Fenicjan.
– Wreszcie... – szeptał do siebie. – Wreszcie.
– W życiu nie zapłacę ci ośmiu solidów, ty żydowski padalcu! Święty Krzysztofie, patronie...
Piskliwe wrzaski uciął głośny rozkaz szypra. Szczęknął oręż, czyjeś ciało uderzyło z łoskotem o deski pokładu, ktoś jęknął z przerażeniem. Gaston nadal się nie odwracał.
Stał na dziobie od świtu, gdy majtek na maszcie okrzyknął ląd. Nie dbał o głód, zmęczenie i kłótnię między pielgrzymami a szyprem, która od południa, a więc od chwili, gdy ziemia stała się widoczna, przybierała na sile. Stał i wytężał wzrok, a w myślach popędzał leniwy wiatr wypełniający spłowiałe żagle galery. Czasami odwracał się zniecierpliwiony, chcąc zaczepić któregoś z żeglarzy i zapytać, czy zdołają rzucić kotwicę przed nocą, ale za każdym razem rezygnował z zamysłu. Kłótnia na śródokręciu była coraz bardziej zajadła, lecz miny Genueńczyków mówiły, że nie mają zamiaru ustąpić.
Co więcej, od świtu każdy z nich nie rozstawał się z bronią.
Gaston wzdychał i znów wytężał wzrok ku wciąż tajemniczym, skrytym wśród rdzawych promieni zabudowaniom miasta, które niegdyś Pan pokarał najazdem króla Babilonu z jego rydwanami i końmi, a teraz znów poddawał srogiej próbie. Widok ów fascynował i pochłaniał Gastona tym bardziej, im bliżej się znajdowali, im więcej szczegółów widział. Patrzył, ocierając łzawiące oczy, a nadzieja, którą uparcie trzymał z dala od siebie, znów zaczynała ożywać.
Że kłótnia na galerze dotyczy również i jego, przypomniał sobie dopiero pod wieczór. Stało się to zaraz po tym, jak dostrzegł dwie masywne wieże strzegące wejścia do tyryjskiego portu, wieże, między którymi rozciągano ponoć monstrualnej grubości łańcuch zamykający port w nocy. U boku Gastona niespodziewanie wyrósł wtedy ojciec Adalbert, który przetarł tonsurę, przeżegnał się nabożnie i wybuchnął:
– Dobry Panie, że też nie ma na nich sprawiedliwości, takich synów! Do morza mnie cisnąć chcieli, mnie, sługę bożego... Że też nie poślesz aniołów, Ojcze Niebieski, by ich biczami ognistymi wysmagali, pogańskich psubratów, nasienie...
– Co takiego? – zamrugał oczyma de Baideaux.
– Płacić znowu każą, łajdaki! – pożalił się duchowny. Tłuste policzki drgały, jakby zaraz miał wybuchnąć płaczem. – Gadają, że w Genui nie dość żeśmy dali, że więcej się należy, bo onych greckich piratów prześcignęli i ponoć jakąś morską potworę zmylili... Jeśli to zaiste potwora jaka była, to ani chybi z rodu tych bydlaków! Jak żyję, takich krwiopijców...
– Ile chcą? – zapytał Gaston. Rzeczywistość szybko przybierała wokół niego namacalne formy: pątnicy przeklinający z werwą i kunsztem przeczącymi ich świętemu celowi, żałosny brzęk ostatnich monet wyłuskiwanych ze szczupłych sakiewek, obleśny uśmiech genueńskiego żeglarza siedzącego nieopodal z kuszą na kolanach.
Uśmiechnął się z przekąsem.
– Święty Leonardzie z Limoges, broń nas ty przed italskimi rabusiami! Żądają jeszcze po osiem solidów?! Po osiem od osoby! – załamał ręce Adalbert. – Do morza chcieli mnie cisnąć! Mnie, sługę bożego! Mówią, że jeśli nie zapłacimy, to wszyscy tam trafimy! Do morza! My, pątnicy...
– No to im zapłać i już – wzruszył ramionami de Baideaux i znów spojrzał w stronę Tyru. Nie widział, jak twarz duchownego kraśnieje jeszcze bardziej.
– Jak to zapłać? – Ten, nagle pobladły, rozdziawił usta. – Przecież to niemal wszystko, co mamy! Wszystko z tego, co zostało po sprzedaniu koni!
– I co z tego? – Gaston uniósł brwi. – No i co z tego, Adalbercie? Czyż nie dopływamy do Ziemi Świętej, gdzie, jak sam opowiadałeś, złoto funta kłaków niewarte, bo aniołowie się o ludzi troszczą? Gdzie jeno czystość serca i zbrojne ramię się liczy? Gdzie fortuna sama odnajduje mężnych a cnotliwych?
– Święty Grzegorzu cudotwórco, juści, że tak, ale...
– Nie frasuj się tedy – przerwał mu de Baideaux. – Zapłać Genueńczykom i pozdrów dobrym słowem. I za ową potworę podziękuj. Niech mnie, nic nie widziałem! Musiałem wtedy spać.
Wstrząśnięty księżulo zamrugał oczyma, po czym odwrócił się i usiadł na pokładzie, przy sakwach pilnowanych przez ponurego Bernarda, jedynego człowieka na galerze, którego zuchwali Genueńczycy starali się omijać. W tłuściutkich palcach Adalberta zamigotały srebrne monety, a spoconą twarz ściągnął wyraz skupienia. Gaston przyglądał mu się beznamiętnie.
„A jeśli fortuna nas nie odnajdzie, w co raczej wątpię, to ty zrobisz wszystko, by ją odnaleźć – pomyślał bez śladu wesołości. – Wszystko. Bo jak na księdza przystało, znasz się głównie na przyzywaniu świętych i tropieniu pieniędzy. Reszta twych talentów niestety nijak do sukienki duchownej nie pasuje”.
Dla niego samego fortuna była bowiem całkiem obojętna. On zmierzał do Ziemi Świętej w zupełnie innym celu.
Ryczący wielbłąd targnął głową, niemalże przewracając trzymającego go za uzdę Syryjczyka, i cofnął się o krok. Deski, na których dwóch śniadoskórych uliczników ustawiło miski z parującym kuskusem, runęły, mieszając zapach posiłku z gryzącą wonią kurzu. Pełne oburzenia wrzaski wzbiły się ponad płaczliwe prośby właściciela wielbłąda, zagłuszyły nawet porykiwania zwierzęcia i gwar ulicy. Gaston obejrzał się bezradnie na Adalberta.
– I gdzie teraz?! – krzyknął.
Duchowny rozłożył bezradnie ręce, a potem wskazał przed siebie. Poruszał szybko ustami, jakby coś pospiesznie tłumaczył, lecz poza imionami kilku świętych de Baideaux niczego nie usłyszał. Pewnie duchowny, nie wiedząc, co powiedzieć, swoim zwyczajem plątał modlitwy z przekleństwami i narzekaniem, podobnie jak w Genui.
– Mówiłeś, że znasz Tyr! – krzyknął głośniej Gaston. – Że byłeś tu przed laty jako pątnik!
– Juści, ale... święty Krzysztof...
Wielbłąd plunął. Żołnierz w poszarpanej kolczudze, który chciał minąć wściekłe zwierzę przyciśnięty do ściany kamieniczki, teraz zatoczył się trafiony idealnie między oczy. Jedną ręką trąc oczy, drugą machnął na odlew i powalił na bruk sędziwego, siwobrodego Syryjczyka, który cierpliwie czekał na przejście. Ulicznicy wrzeszczeli jak potępieni. Poganiacz wielbłądów jęczał i błagał, zwierzę ryczało. Ktoś wołał straż, oczywiście na próżno.
– Tędy nie przejdziemy! – krzyknął de Baideaux i odwrócił się. Stanął twarzą w twarz z zarumienionym, spoconym Adalbertem.
– Mówiłeś, że znasz Tyr! – wrzasnął.
– Znam, panie, znam! – bełkotał duchowny. – Wżdy święty Paweł w Tyrze z uczniami swymi rozprawiał, a Stary Testament o królu Hiramie mówi, który...
– Tawerna jakaś nam potrzebna! Tawerna, nie opowieści o królu Hiramie!
– Ale...
Gaston już nie słuchał. Wyminął tłumaczącego coś pospiesznie Adalberta i ruszył z powrotem uliczką, którą przybyli z Portu Syjońskiego, jak nazywali go Italczycy – uliczką, którą przedzierali się prawie od godziny. Słońce nieomal już zaszło – na wysokich dachach, sięgających pięciu, sześciu pięter kamieniczek, pełgało wciąż rdzawe światło zachodu, ale na wąziutkich, ciasnych uliczkach między nimi robiło się coraz ciemniej, tym bardziej że nad głowami przybyszów rozciągały się kamienne rozpory oraz maty chroniące przed skwarem dnia. Mimo później pory gwar nie słabł, wręcz przeciwnie, wydawał się narastać. Wrzawa wielu języków, w której Gaston z rzadka wychwytywał jakieś słowo francuskie bądź łacińskie, oszałamiała, a ludzie wokół niego, w większości odziani w strojne, bogate szaty, wydawali się obcy, mimo że rozpoznawał od czasu do czasu twarze rodaków. Z uchylonych drzwi kapliczek bił oszałamiający zapach kadzideł, znad ulicznych jadłodajni wznosił się ostry aromat przypraw, aż kręciło w nosie, nawet morze pachniało jakoś inaczej.
Tak naprawdę jedynym swojskim akcentem był smród moczu z co ciemniejszych zakamarków.
Komentarze
Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!