Zbieracz Burz, t. 2 - Maja Lidia Kossakowska - Fragment #2

Krwawa Jutrznia rozsiadła się na brzegu rzeki niczym pijana dziwka, cała w kaskadach wyblakłych piórek i koronek. W wąskich uliczkach było gwarno, smrodliwie i pstro od krzykliwych barw. Z kolorowych szyldów łuszczyła się farba. Powyginane, strupieszałe neony, prezentujące zwykle niepełny garnitur liter, niczym uzębienie stręczących na ulicach alfonsów, świeciły nikłym blaskiem. Spoza tandetnych, koralikowych kotar zasłaniających wejścia niezliczonych knajp i salonów masażu sączyły się ciężkie opary kadzidła, kiepsko maskujące odór nielegalnych palarni siarki. Prostytutki wszelkiej maści i ras łasiły się do przechodniów. Niektóre miały za sobą stulecia wytężonej pracy, inne, najczęściej toczące wokół zaćpanym, nieprzytomnym wzrokiem, rzadko dorastały choćby do miana podlotka. Cuchnęły kwiatową wonią tandetnych perfum. Skąpe stroje poznaczone wysypką cekinów i dżetów, odsłaniały wdzięki miodowoskórych dżinnów i dżinniji, bladych sylfid czy smagłych demonic. Wszystkie te smutne dzieci ulicznych rządz prezentowały w uśmiechu zepsute zęby, kołysały wychudłymi biodrami, wyciągały ręce poznaczone konstelacjami krwawych wybroczyn. Wszystkie miały błyszczące, martwe źrenice, odbarwione włosy i sinawą skórę nałogowych narkomanów. Na każdym rogu stał przecież diler, gnom, sylf czy ifryt, gotów za parę miedziaków zaoferować promocyjną dawkę bilirubiny zmieszanej z ludzkimi łzami, najpopularniejszego środka odurzającego w Głębi.
W witrynach burdeli miejscowe madames wystawiały towar z wyższej półki. Mała sylfida ze znudzeniem oplatała nogami metalową rurę, wyginając się w nieprawdopodobnych pozach. Obok, przepiękny, młodziutki dżinn o złotych oczach i purpurowych włosach, niemal nagi, obwieszony jedynie tanią biżuterią, z wdziękiem wykonywał taniec brzucha. Dzwoniły kastaniety i bransoletki na szczupłych kostkach. Skórzaste skrzydła, wytatuowane w motyle wzory, mieniły się złotem i szkarłatem.
Naprzeciw toczyły się walki chimer i bazyliszków. Rozgorączkowani kibice zagrzewali swoje gady do walki. Fruwały pióra i wydarte łuski, z rąk do rąk przechodziły zatłuszczone banknoty. Chuderlawy gnom zbierał zakłady.
Na chodniku przykucnęła leciwa hydra, przed nią, na prowizorycznym ruszcie zrobionym z beczki po smole, kopciły się w żarze ochłapy mięsa. Tłuszcz kapał, skwierczał na węglach, szaszłyki z wywerny i niewidzialne tusze widmoszczurów śmierdziały spalenizną i lekkim cugiem zgnilizny. Przepołowiona wzdłuż głowa meduzy przypiekała się powoli, strasząc bladym, pobielałym okiem i koroną z grillowanych węży.
Nieopodal młoda demonica, brzydka jak listopadowa noc, pichciła w kociołku czerwoną, wściekle pikantną papkę z rybich głów i diablej papryki, najbardziej popularną przekąskę w Krwawej Jutrzence, zwaną juchą wiedźmy.
Po drugiej stronie ulicy, na prowizorycznym ringu, rosły, grubokościsty demon walczył na pieści ze zwinnym, miedzianym Salamandrą. Asmodeusz zdziwił się nieco, bo mieszkańcy Krainy Ognia rzadko upadali tak nisko, żeby pracować w dzielnicach rozpusty. Tego musiała przycisnąć bieda, albo został wygnany z rodzinnego kraju za jakieś poważne przewinienie. Zgniły Chłopiec zatrzymał się na moment, żeby przyjrzeć się starciu. No tak, Salamandra miał gładko wygoloną głowę. Charakterystyczny wysoki grzebień włosów został wyrwany, pozostała po nim tylko nabrzmiała, porowata blizna. Widomy znak, że chodziło o poważny uszczerbek na honorze.
Biedak, nigdy już nie wróci do domu, pomyślał ze współczuciem Mod. Szkoda.
Salamandry uchodziły za lud dumny, bitny, niezawisły i nieprzytomnie wyczulony na punkcie swego pradawnego kodeksu postępowania. Kara utraty grzebienia oznaczała hańbę na całe życie.
Sytuacja na ringu zmieniała się błyskawicznie. Wieki demon atakował wściekle, Salamandra uskakiwał, wciąż próbując dosięgnąć przeciwnika zabójczym ciosem. Pięści Głębianina waliły jak kafary. Przycisnął syna Ognistej Krainy do rogu ringu i metodycznie wykańczał krótkimi, silnymi uderzeniami. Wydawało się, że nic nie uratuje Salamandry, lecz ten wyczuł właściwy moment, gdy demon, pewny wygranej, nieco się rozproszył i niespodziewanie wyskoczył w górę, złoty niczym snop iskier. Jednocześnie uderzył kolanem pod brodę demona, a potem, opadając, poprawił potężnym ciosem łokcia w czubek czaszki przeciwnika. Głębianin rozdziawił usta, zachwiał się i runął na piasek. Publiczność ryknęła jednym głosem. Salamandra uniósł triumfalnie ręce w geście zwycięstwa. Po twarzy i torsie, niczym struga roztopionej miedzi, płynęła krew. Żółte jak płomień oczy były nieprzytomne, zamroczone złudnym blaskiem bilirubiny.
Asmodeusz ruszył przed siebie, ale w sercu czuł dziwny smutek, jakby upadek dumnego Salamandry miał być znakiem klęski. Nie tylko jego, ale i całej Otchłani.
Z otwartych okien barów dobiegała jazgotliwa muzyka, gromka jak trąby Jerycha. Akordeon rzęził niby zdychający Lewiatan, piskliwa trąbka kakofonicznie zawodziła do wtóru. Klienci darli się nie gorzej niż wokaliści. Zgniły Chłopiec miał wrażenie, że ktoś wbija mu w uszy zaostrzone patyki.
Na szczęście u wylotu uliczki dostrzegł kołyszący się szyld tawerny „Pod wężem i jabłkiem”. Namalowany żmij miał zbieżnego zeza, a w pysku trzymał coś, co wyglądało jak sine pośladki choć zapewne w założeniu powinno być rajskim owocem.
Mod pchnął drzwi i natychmiast nadział się na brzuszysko potężnego wykidajły.
– Czego? – usłyszał.
– Srego – warknął. – Nie twój interes, gnoju.
Demon ryknął wściekle, ale w tej samej chwili osadził go ostry głos właściciela lokalu.
– Sem, ty parchata małpo, naucz się wreszcie rozpoznawać honorowych gości, bo łeb ci strącę z tego tłustego karku! Ani mi się śni żartować. Spadaj i nie rób smrodu!
Serastes, szczupły, wysoki Głębianin o niebieskich włosach i oczach mordercy, rozwarł szeroko ramiona.
– Aszmodai, przyjacielu! Co za wizyta! Wieki cię u nas nie widziałem. Jakże się cieszę!
– Daj mi wina – rozkazał Mod, wywijając się z uścisku. – Totec jest?
Serastes skrzywił się nieznacznie na dźwięk imienia wspólnika.
– U siebie w norze. Zawołać go?
– Nie. Sam zejdę. Mam do niego sprawę.
Niebieskowłosy demon skinął tylko głową. Dawno nauczył się, że niebezpiecznie jest rozpytywać o sprawy Zgniłego Chłopca.
Naga sylfida w kusym fartuszku kelnerki podbiegła z pucharem pełnym aromatycznego trunku. Mod z przyjemnością pociągnął łyk ulubionego wina z Byblos.
Smakuje jak u mamy, pomyślał z ironią.
– Daj mi tam na dół flaszkę, albo dwie, Serast – rzucił – Pewnie trochę zabawię na dole.
***
Nie znosisz tego miejsca. I tego skurwysyna. Gdyby to od ciebie zależało, śmieć by dawno wisiał. Ma na rękach tyle krwi, że przy tym Morze Posoki wydaje się małą kałużą. Dziewczęcej krwi, warto dodać. Dziecięcej. Niemowlęcej. Do wyboru.
Tak, zadusiłbyś ścierwo gołymi rękami. Wstyd ci, że to w ogóle jest Głębianin. A przy okazji najlepszy nekromanta jakiego kiedykolwiek nosiła Otchłań.
Potrzebujesz go.
Niestety, potrzebujesz drania.
Smutne, ale prawdziwe.
Schodzisz brudnymi, betonowymi schodami w głąb jego królestwa. Do nory. Do ciągu mrocznych, wilgotnawych, cementowych piwnic. De profundis.
Na suficie mdło mruga jarzeniówka, pełna wywerniej oliwy. Ściany są gołe, odrapane. Na nich mnóstwo przyczepionych pinezkami wycinków z gazet. Skrawki wycięte ze starych wydań kroniki kryminalnej „Głosu Piekieł”, „Dziennika Otchłani” i „Kuriera Siódmego Kręgu” zwijają się, łuszczą niczym złażąca skóra gada. Z każdego zdjęcia patrzy zmasakrowana, posiniała, opuchła twarz trupa. Ofiary. Zamordowanego kadawra.
Puste, krwawiące oczodoły. Wywalone, sine języki. Obcięte nosy i uszy. Wyprute flaki. Odcięte dłonie. Otwarte klatki piersiowe i wyrwane serca. O tak, tego tu najwięcej. Mięsistych, martwych worków mięśniowych, całych w girlandach wyszarpanych tętnic i żył, w festonach skrzepów. Rozwartych niczym stare torby wnętrzności, białych wręg połamanych żeber.
Prostytutki, dzieci, wieśniaczki, krzepcy młodzieńcy, a nawet paru skrzydlatych, jednakowi w ohydzie śmieci, otwarci jak walizki odarte z tajemnic, martwi, zbezczeszczeni i zrównani z sobą brutalnym aktem morderstwa, sfotografowani, skatalogowani, przypięci do ściany jak preparaty anatomiczne.
Rysunki serc zdobią tynk wszędzie tam, gdzie nie ma wycinków. Nakładające się na siebie, brudnordzawe linie nakreślone kiedyś świeżą krwią. Płonące serca, serca przebite strzałą, mieczem, sztyletem, połączone, poszatkowane na plastry, poznaczone wyraźnymi śladami ugryzień.
A do tego strzałki, naprędce, nieczytelnym pismem nakreślone komentarze, pytania, wykrzykniki i obwiedzione kółkami flamastra szczegóły.
Kolekcja Toteca. Jego hobby. Album ze znaczkami śmierci. Anatomia morderstwa. Duma i chwała swego posranego właściciela.
Asmodeusz krzywi się z odrazą. Podchodzi do białego kredensu, który wygląda jak element wyposażenia dawnej apteki i patrzy na resztę fetyszy. Związane w pęczki kłaczki włosów. Mętne płyny zamknięte w szklanych fiolkach. Strzępy bezkształtnych tkanek pływające w żółtym sosie formaliny. Guziki. Sprzączki. Kawałki sparciałych materiałów pokryte podejrzanie brunatnymi plamami. Pokrzywione i połamane resztki tandetnej biżuterii. I coś, co przyprawia go o dreszcz grozy i nienawiści. Zabawki. Zniszczona szmaciana laleczka, która zdaje się płakać rozmazanymi oczami z grudek farby. Stara skakanka. Drewniany piesek na kółkach, oblazły z barw. Skrzydlaty rycerz bez rąk i jednej nogi. Metalowy model magomobilu. Niemi świadkowie. Pamiątki po chwilach triumfu. Ulubione fetysze psychopaty.
Gdyby to ode mnie zależało, wyrwałbym chwasta, myśli Zgniły Chłopiec.
Odruchowo wyciera ręce o spodnie, choć i tak stara się niczego nie dotykać. Jakby mógł się skazić. Zarazić śmiercią i zbrodnią.
Na środku pomieszczenia stoi wielki, drewniany stół z blatem poznaczonym śladami rzazów i przypaleń, otoczony asystą kilku krzywych krzeseł, ale Mod nie siada.
Metalowe drzwi prowadzące dalej, w głąb piwnic, są zamknięte, a Asmodeusz nie ma najmniejszej ochoty ich otwierać. Wie, co mógłby zobaczyć i boi się tego. Gdyby ujrzał na własne oczy resztę królestwa Toteca, prawdopodobnie musiałby go zabić albo zgodzić się na współudział w zbrodni. Lub umrzeć. Stuka więc tylko energicznie, wywołując dudniący dźwięk, który przypomina bicie żałobnego dzwonu.
Nie czeka długo, aż za drzwiami rozlegają się kroki. Totec pojawia się, cały w uśmiechach na widok gościa, ściąga zbrukany czerwoną mazią fartuch.
– Mod, Mod we własnej osobie! Jak miło.
Asmodeuszowi wcale nie jest miło. Zaciska bezwiednie pięści.
Wyrwałbym chwasta. Teraz. Na Mrok, jak najszybciej.
– Witaj Totec – mówi przez zaciśnięte gardło.
Xipe Totec, Nasz Pan Obdarty Ze Skóry, prastary demon, dawny bóg aztecki, psychopata i seryjny morderca, patrzy na niego szklanym, chłodnym wzrokiem. Jego pozbawione powiek, okrągłe, obracające się w krwawym mięsie oczodołów ślepia wydają się zupełnie zimne jak u ryby wyrazu. Przypominają gałki z porcelany wetknięte w dziury w masce, którą Totec nosi na twarzy. Masce z ludzkiej, głębiańskiej lub anielskiej skóry.
Sam demon jest tylko kłębem obnażonych mięśni, ścięgien i żył. Surowa, świeżo zdarta z ofiary skóra oblepia go niczym pianka do nurkowania. Wypreparowane dłonie dyndają u nadgarstków na kształt obrzydłych rękawiczek gdy stwór zapraszającym gestem szponów wskazuje Asmodeuszowi krzesło.
– Siadaj, siadaj, proszę. Napijesz się czegoś? Serastes kazał przynieść wino.
Wielkie, nagie, nie osłonięte wargami zęby szczerzą się uprzejmie w otworze gębowym maski.
Napiję się, myśli Mod. Bo inaczej niechybnie się porzygam.
Xipe Totec odwraca się, sięga na półkę kredensu po omszałą amforę. Cudza skóra, niczym suknia balowa damy, odsłania krwiste, czerwone plecy demona. Wyraźnie widać sploty mięśni i ścięgien, węźlasty, podobny do sznura kręgosłup. Wierzchnia powłoka, niczym gorset, ściągnięta jest na wysokości łopatek, talii i bioder rzemieniami zawiązanymi schludnie na kokardki.
Asmodeusz podsuwa puchar a potem chciwie pije chłodne, słodkawe wino.
Nekromanta siada przy stole, ale Zgniły Chłopiec wciąż stoi, wyprostowany jak kołek.
– Cieszę się, że dobry los sprowadził do mnie tak wspaniałego gościa, ale przeprowadzam właśnie kilka eksperymentów, nic wielkiego, takie małe badania, ważne tylko dla mnie, więc…
– Mam się streszczać, tak?
Wywraca oczami, aż Modowi robi się słabo.
– Nie, nic z tych rzeczy, skądże! Najwyższy Mroczny, prawa ręka samego Imperatora, oby jego światło nigdy nie zagasło, zawsze jest dla mnie priorytetem! Jak mógłbym nie znaleźć czasu dla ciebie, Asmodeuszu. Zawsze jestem gotów ci służyć.
– To dobrze się składa, bo właśnie cię potrzebuję. Jutro o północy planuję przeprowadzić potężny rytuał i potrzebny mi do tego nekromanta.
Xipe Totec znów cieszy szczękę w nieszczerym uśmiechu.
– Jutro? A… no, tego… To trochę mało czasu…
– Jakbyś zgadł Totec. Właśnie czasu mamy bardzo niewiele. Jak na to wpadłeś?
Demon stara się ukryć wściekłe zgrzytnięcie zębów. Kocha Zgniłego Chłopca jak pies dziada proszalnego, ale nie śmie odmówić. Asmodeusz w Głebi jest potęgą.
– Oczywiście. Jutro o północy. Stawię się odpowiednio wcześnie. Oświeć mnie tylko, proszę, czego ode mnie oczekujesz, bo muszę się zawczasu przygotować.
Zgniły Chłopiec uśmiecha się krzywo, jednym haustem dopija wino i wyjaśnia, czego oczekuje.
Xipe Totec milczy przez dłuższą chwilę.
– To… to szaleństwo! – jąka wstrząśnięty – To się nigdy nie uda!
– Okaże się jutro o północy. Gdybyś potrzebował czegoś szczególnego, wezwij mnie przez Oko Nocy.
Mod zgarnia amforę ze stołu i rusza po schodach na górę, nie pożegnawszy demona nawet skinieniem.
Zimne, gadzie oczy Toteca odprowadzają go wzrokiem pełnym nienawiści.
***

Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.