Galeria dla dorosłych - Feliks W. Kres - Fragment #1

Dawno przestałem się oburzać na rzeczywistość; już się nie zżymam, że raz na jakiś czas muszę tutaj powtórzyć od początku wszystko, co było mówione. Taki los gospodarza rubryki, która opiera się na korespondencji z czytelnikami. Nie marudzę więc, nie sarkam.
Wyjaśniam:


„Galeria osobliwości” nie jest szkołą literacką ani nawet podawanym w odcinkach poradnikiem dla początkujących, chociaż rolę tego drugiego może od biedy spełniać. Jest odpowiedzią na zapotrzebowanie innego rodzaju, otóż bardzo wielu ludzi w Polsce próbuje swoich sił w literaturze i mało wśród nich jest szczęściarzy, którzy mają w swoim zasięgu kogoś, kto przytomnym okiem spojrzy na ich dzieła. Trochę za sprawą zbiegu okoliczności okazało się, że kimś takim mogę być ja.


No to jestem. Oceniając czyjś tekst, staram się uzasadnić swoje zda

nie i owo uzasadnienie często ma kształt porady (na przykład „Powinieneś uprościć zdania”), ale taka porada właściwie większego sensu nie ma, liczy się tylko ocena. Błądząc, myląc się i co tam jeszcze, będąc czasem nadmiernie łagodnym lub surowym, z różnych przyczyn nieobiektywnym, udzielam jednak w miarę wyczerpującej odpowiedzi na zadane przez autora pytanie: „Ile warta jest moja praca?”. Natomiast na pytanie: „Co zrobić, by pisać lepiej?” nikomu wyczerpująco nie odpowiem.


 

Przeczytanie wszystkich odcinków „Galerii”, a wcześniej „Kącika złamanych piór” może – mam nadzieję – uświadomić komuś, na czym mniej więcej pisanie polega. Natomiast przysyłanie mi prac z prośbą o ich wszechstronną analizę (w minirecenzji w poczcie, jak rozumiem?...) jest naiwnością albo wprost głupotą. Czy naprawdę pisanie opowiadań i powieści to zajęcie tak nieskomplikowane, że dość wysłuchać pięciu dobrych rad, by zacząć to robić przyzwoicie?...


Posłuchajcie, Kochani: piszę od dwudziestu dwóch lat, natrzaskałem kilka tysięcy stron druku, i wobec własnych literackich ograniczeń czuję się czasem bezradny.


Bywa, że kontent jestem z jakiegoś swojego tekstu, ale zawsze mam przy tym wrażenie, że wobec zjawiska zwanego Literaturą sterczę z tym swoim tekścikiem w ręku niczym osłupiały rybak w łódce przed Krakenem; niczym uczniak wobec stu dwudziestu belfrów; niczym rekrut wobec pięciu generałów. Literatura to coś olbrzymiego, nieogarnionego; pisanie książek to, w moim mniemaniu, najbardziej skomplikowany proces na świecie. Nic nie jest kapryśniejsze od Literatury, najpiękniejszej córy języka, tego wszechpotężnego władcy, który wszystkich bogów świata ma pod sobą, stworzył ich i ukonstytuował. Bez języka nie ma religii, filozofii, żadnej idei, nie ma cywilizacji, nie ma w ogóle niczego, co czyni nasz gatunek wyjątkowym – bo nie ma wymiany myśli, informacji. I oto do średnio popularnego autora, urzędującego w średnim piśmie, wychodzącym w średnim kraiku przybiega ktoś całkiem średni i powiada: „Załatw mi audiencję u Jej Wysokości Księżnej Literatury, ale tak na biegu, rach-ciach!”. No to odpowiadam, że owszem, mógłbym może załatwić tę audiencję (chociaż sam nie zawsze jestem u Niej łaskawie przyjmowany), lecz musiałbym się pierwej przedzierzgnąć w jakiegoś mistrza, guru, nauczyciela, który z mozołem i pietyzmem kształci ucznia – jednego.


W ogóle mnie to nie kręci.


Jestem egoistą. I cynikiem. Te dwie wspaniałe zalety, czyniące osobnika pragmatycznym i przewidywalnym, każą mi wyciągać rękę ku ludziom, dzięki którym – jak mniemam – świat może być trochę lepszy, mądrzejszy, bardziej bezpieczny, przyjazny. Czynię to we własnym interesie. Nie pociąga mnie pomaganie jakimś blokersom i dresiarzom, wolę pomagać, w miarę skromnych możliwości, początkującym autorom, bo tacy osobnicy – nieszkodliwi, a nawet pożyteczni – to dobra inwestycja. Im więcej takich na świecie, tym lepiej. Ale holować nikogo za sobą nie zamierzam, bo to już niewiele ma wspólnego z naprawianiem świata, a sporo z jego psuciem.


 

Wyhodować ofiarę losu stale uzależnioną od innych jest bardzo łatwo, ale potem nie wiadomo, co z nią zrobić. Świat od podobnej fujary ani trochę lepszy (bezpieczniejszy, bardziej sympatyczny) nie będzie. Powiadam więc po raz nie wiadomo który: pisarz pracuje samotnie.


Sam zdobywa i szlifuje swoje umiejętności, sam boryka się z niedostatkami warsztatu, musi wiedzieć, dokąd zmierza i co chce osiągnąć. Sam musi sobie poradzić
z opiniami czytelników i krytyków, nie zawsze (a nawet rzadko) obiektywnymi. Każdemu na początek mogę tutaj powiedzieć, jak postrzegam jego szanse – i to wszystko. Nikogo indywidualnie szkolić nie będę. Przysyłanie mi kolejnych tekstów okraszonych pytaniami: „No, a teraz jak? Trochę lepiej? I co jeszcze powinienem poprawić?” to w moich oczach wyraźna wskazówka, że mam do czynienia z bardzo kiepskim materiałem na pisarza. Z wiecznym uczniem, któremu wiedzę podawać trzeba w formie wykładu, bo sam do niczego nie dojdzie, musi mieć nauczyciela.


A pisarz uczy się i pracuje sam.



POCZTA



Tomasz J.M. („Żabcia...”): Tomaszu, nie do Ciebie należy ocena, czy jesteś grafomanem; werdykt pozostaw innym, jeśli zaś z góry wiesz swoje, to pisania zaprzestań. „Żabcia...” jest milutkim, a zarazem błahym opowiadankiem, które w każdej chwili można by wydrukować (przyłożywszy się trochę do redakcji).


Można – tylko po co? Znośnie napisanych utworów, które nie są ani porywającymi czytadłami, ani w ogóle niczym nadzwyczajnym, wychodzi spod różnych piór więcej, niż rynek może przerobić. Poza tym, w samej rzeczy, zawracasz mi głowę – skoro drukowałeś już gdzieś swoje teksty, to idź swoją literacką drogą i ustąp w „Galerii” miejsca innym. Tu nie chodzi o to, że – jak piszesz – pewnie nie mam cierpliwości i czasu, bo sterty papierzysk zawalają moje mieszkanie. Jakoś radzę sobie z życiem w tych stertach.
Chodzi o to, że wielu ludzi naprawdę ma do mnie sprawę; początkujący autorzy pytają, czy ich teksty nadają się do druku albo dlaczego nikt ich nie drukuje, choć wkładają w robotę całe serce. Chcieliby chociaż raz w życiu zobaczyć swoje nazwisko umieszczone nad wydrukowanym tekstem i pytają, czy takie marzenia mają szansę na realizację. A Ty, autor publikowany, zajmujesz miejsce w tej długiej kolejce, bo chcesz wiedzieć, co zrobić, żeby... no właśnie, nie wiem, żeby co? Dostać Nobla? Wstydziłbyś się trochę, naprawdę.



Dominik T. („Chrzest...”): Na poziomie zdania jest to tekst poprawny, ale narracja kuleje. Piszesz: „...zabrzmiał nowy głos, który sprawił iż Perun przestał nagle myśleć o zamienieniu Hennila-laski w Hennila-popiół, a przez jego boskie synapsy zaczęły nieodparcie płynąć myśli równie przyzwoite, jak ta na którą wpadł w zeszły wtorek, a która opierała się na idei wywiezienia wszystkich kapłanów konkurencyjnej religii (mianowicie chrześcijaństwa) na jakąś tropikalną wyspę, aby tam mogli sobie stale urządzać niedzielę palmową”. W takim zdaniu żart jest nieczytelny, zresztą sprawia wrażenie wysilonego, wydumanego i wymęczonego. To taki niby-chandleryzm, ale pozbawiony zwięzłości i polotu. Może jacyś czytelnicy to lubią, ale ja się męczę, czytając tekst, w którym autor nieustannie ironizuje z krzywym, kpiącym uśmieszkiem przylepionym do gęby. Chociaż raz powiedziałby coś zwięźle. Ale nie. Nigdy nie napisze: „Wacek miał ochotę kopnąć Staśka w dupę”, zamiast tego będzie wywodził: „Widząc Staśka, Wacek pomyślał o bułce z sałatą, która w środę wczesnym wieczorem upadła mu na podłogę (oczywiście masłem do dołu), co wyzwoliło u niego stan ducha właściwy dla tygrysa płynącego na tratwie przez Pacyfik i patrzącego na kozy Robinsona pasące się na brzegu mijanej wyspy”. Ile takich rebusów-dowcipasów można łyknąć? Dwa? Podsumowując: z językiem sobie radzisz (albo raczej radziłbyś sobie, gdyby przyszło Ci na myśl poskracać i uprościć zdania), ale przyjęta maniera prowadzenia narracji jest w Twoim wypadku nieznośna. Pratchett, na którego się powołujesz, ma jednak trochę więcej wdzięku – a i zdrowego rozsądku, bo nie szarżuje w każdym zdaniu.


Lachezis: Opowiadanie nie jest beznadziejne. Po prostu za słabe, trzeba by sporo popracować, by zyskało formę nadającą się do druku. Widać brak wprawy w prowadzeniu narracji. „Każdy, kto wszedłby do środka, wkrótce dałby się ponieść nastrojowi i sam zaśpiewałby z nieznajomymi pijakami lub zażartował z kimś bardziej trzeźwym” – czy naprawdę tak, Lachezis? Czy każdy, kto wchodzi do knajpy, daje się ponieść nastrojowi i coś tam, coś tam?... To jest takie ple, ple, ple niesłużące niczemu; strzał w powietrze, bo równie dobrze mogłabyś napisać, że każdy, kto wszedł do środka, miał ochotę dać w mordę najbliższemu biesiadnikowi, wyryćkać dziewuchy służebne i obsikać ścianę albo coś. Przecież wcześniej powiadasz, że złazili się tam „zabijacy, złodzieje i hulaki”.
Czyli gospoda jak gospoda, nie pokazałaś niczego, co kazałoby mi uwierzyć, że ta akurat knajpa zsyła na przybysza błogo-ckliwy nastrój, każdy tam każdego pragnie objąć i pocałować w ryjek. Budując nastrój, tło dla jakiegoś zdarzenia, warto oprzeć się na konkrecie. Można napisać, powiedzmy: „Nie istniała druga gospoda, w której wielki kominek dawałby tyle ciepła; każdy przybysz od razu zbliżał się doń i grzał ręce, wyciągając je ku płomieniom nad głowami siedzących w krąg ludzi...” – widzisz, tutaj mamy konkret, wiadomo, dlaczego gospoda jest wyjątkowa, teraz można autorowi uwierzyć albo nie. Natomiast gołosłowne zapewnienie, że każdy chciałby tam zaraz coś robić, bo tak chce autor... Rozumiesz, o co mi chodzi? Takich rzeczy jest w Twoim tekście sporo.


Niemniej – powtórzę – to nie jest dzieło katastrofalne.


Brakuje Ci wprawy, ale próbuj dalej.


Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.