Kamień na szczycie - Ewa Białołęcka - Fragment #2

Cień ażurowej okiennicy tworzył ozdobny wzór na karcie papieru. Pióro Tkacza Iluzji bez pośpiechu kreśliło na niej kolejne znaki.

Niekiedy bardzo trudno ustalić, kiedy następują znaczące zmiany w życiu. Sięgając pamięcią wstecz, można stwierdzić: to zaczęło się wtedy a wtedy. Ale są to określenia nieprecyzyjne. Wszelkie rozgraniczenia stają się sztuczne. Bo właściwie, kiedy zarzuciłem szermierkę? Od którego dnia przestał do mnie zachodzić Pożeracz Chmur, zniechęcony moim ciągłym brakiem czasu? Co gorsze, zdałem sobie sprawę, że już nie pamiętam ostatniej stworzonej przez siebie iluzji. A to znaczyło, że nie używałem talentu od bardzo dawna. W zakurzonym tomie diariusza ziała ogromna dziura — żadnych zapisów już od pół roku, żadnych kartek z notatkami wetkniętymi pod okładkę. Patrzyłem na czyste stronice z przykrym uczuciem, jakbym od pół roku nie żył. Rozejrzałem się po swojej izbie, jakbym znalazł się tu po raz pierwszy. Uważnie analizowałem to, co mnie otaczało. Półki uginające się pod ciężarem starych woluminów, stół zarzucony papierami i zużytymi piórami. Na ścianach pozawieszane karty z próbkami znaków starożytnego pisma. Niestarannie zaścielone łóżko. Brudne talerze. Pod powałą zawieszone trzy lampy, których klosze od dawna już proszą o wyczyszczenie. Wyglądało to tak, jakby mieszkał tu starzec, a nie młody człowiek, którym przecież jestem. Wspomniałem, jak wyglądała komnata, którą kiedyś w Zamku Magów dzieliłem z Nocnym Śpiewakiem — zarzucona kolorowymi przedmiotami, w wesołym nieładzie. Widać było, że ktoś tam mieszkał, żył, bawił się i kochał. A tutaj, teraz, u mnie? Co się stało? Dlaczego jedynym barwnym przedmiotem jest bukiet kwiatów przyniesiony przez Jagodę?

Tak naprawdę całe to rozmyślanie dopadło mnie przez Jagodę. Nie wiadomo dlaczego, uparła się, żeby mi przeszkadzać. Ni stąd, ni zowąd zaczęła mnie codziennie odwiedzać. Czy może raczej n a w i e d z a ć, bo te wizyty były mi równie miłe, jak ukazywanie się natrętnego ducha. Czytała mi przez ramię, chuchając przy tym w ucho i doprowadzając do szału. Zasypywała ciasteczkami i suszonymi owocami, tak że wciąż miałem na stole pełno okruchów, a w duszy narastający wstręt do słodyczy. Znosiła też różne kolorowe wiechcie, gubiące płatki oraz nasionka. Przez nią moja praca posuwała się do przodu w tempie kulawego ślimaka. Jagoda, jakby celowo, rozpraszała mnie, i to skutecznie. Przychodziła z grubsza o tej samej porze, więc już na godzinę przedtem nie byłem w stanie się skupić, w każdej chwili spodziewając się ujrzeć w drzwiach smukłą postać w jasnej sukience. Zwykle siedziała długo, nawet po trzy godziny z rzędu. Z początku traktowałem ją jak gościa i próbowałem zabawiać, ale wkrótce gość zaczął zachowywać się jak stały lokator. Dziewczęce rączki bezceremonialnie przekładały moje rzeczy, robiły porządki w mej odzieży, zszywały tuniki, które puściły na szwach. Nie podejrzewałem Jagody o takie umiejętności. Nawet miło było spojrzeć, jak igła miga w jej zręcznych palcach.

Nie wypadało też wyganiać kogoś, kto wyświadcza ci uprzejmość. Gdy szyła, to przynajmniej nie robiła rzeczy znacznie gorszych. Nie kładła się na moim łóżku i nie rzucała we mnie oberwanymi główkami kwiatów. Nie zabierała mi spod rąk notatek, które inaczej musiałbym jej odbierać. I gdy szyła, to nie przeglądała obrazków w książkach, kładąc przy tym nogi na stole. Spódnica zjeżdżała jej wtedy aż do... do najniższego możliwego punktu. Nogi miała bardzo ładne, to muszę przyznać, lecz sam już nie wiem, ile razy brała mnie chętka, by ująć w dłoń kałamarz i wolniutko polać je strugą atramentu. Powstrzymywała mnie jedynie myśl, że byłaby to pewnie ostatnia rzecz, jaką zrobiłbym w życiu. Nie mam złudzeń, że Jagoda nie wiedziała, jak się męczę; jestem przekonany, że szpiegowała moje myśli. Dyskrecja zawsze była jej słabą stroną. A jednak czyniła to wszystko, by mi robić na złość i... chyba zwrócić na siebie uwagę. Tylko dlaczego szukała mojego towarzystwa, skoro pod ręką miała chłopców chętniejszych, milszych oraz o wiele, wiele bardziej rozmownych niż ja?

Czasem pytałem, czy się nie nudzi, czy nie wolałaby pospacerować poza moją pracownią (kiedyś przecież uwielbiała się włóczyć). Odpowiadając mi, zwykle pokazywała tylko dwa znaki w mowie rąk: „nie” i „słońce”. O tak, umiała sobie znaleźć zajęcie, niech to zaraza. Zrozumiałe też, że wolała spędzać czas w cieniu. Dla niej każde przejście po nasłonecznionej plaży bez osłony szczelnie zapiętego ubrania, bez kapelusza lub parasola równało się oblaniu wrzątkiem. Delikatna, biała skóra dziewczyny nie nabierała opalenizny, tylko po prostu przypiekała się. Cień był dla Jagody zbawienny... lecz czy to musiał być MÓJ cień?! Wszystko to (i jeszcze więcej) doprowadziło mnie do tej pożałowania godnej sytuacji, kiedy to stałem w swoim zakątku i oceniałem sam siebie. I wolniutko kiełkowała we mnie wstydliwa myśl: czy Jagoda przypadkiem nie usiłuje mnie uwodzić? Z marnym skutkiem. I czy czasem nie miała trochę racji, z takim lekceważeniem traktując moją pracę. Kto właściwie to czyta, prócz mnie i od czasu do czasu Słonego? Nawet Koniec — historyk z zamiłowania, znudził się, zwątpił w sens tych starań.

Rozejrzałem się jeszcze raz po surowym wnętrzu. Szaro. Wzrok mój padł na stertę pudełek, leżących w kącie. Od tak dawna nieruszanych, że zdążyły pokryć się matowym kurzem. Uśmiechnąłem się do siebie. Zawierały zbiór motyli. Po powrocie na wyspę, w porywie pierwszego entuzjazmu, próbowałem zebrać taką samą kolekcję, jaką ofiarowałem ojcu. Od tamtej pory minęły prawie dwa lata, a zbiór nadal był niepełny. I pewnie taki pozostanie. Zdmuchnąłem kurz z wieczka. Odsłoniłem owada o podługowatych skrzydłach — brązowych z delikatnym beżowym deseniem. W tej samej skrzyneczce znalazłem jeszcze cytrynowożółtą piękność — strojną jak wielka dama w białą koroneczkę po brzegach. Ta właśnie uroda zgubiła skrzydlatą istotkę.

Kiedyś Stalowy sporządził dla siebie komplet igieł do nakłuwania węzłów nerwowych (po prawdzie, potrzebny mu jak psu piąta noga). Igły okazały się zbyt grube, a Stalowy zamiast je przerobić, ofiarował mnie. Wyciągałem teraz jednego motyla po drugim i tymi właśnie igłami przypinałem je do półek, drewnianych listew, zasłon przeciw moskitom... Pomieszczenie poweselało. Rozglądałem się, zadowolony z efektu. Pstre łatki, rozrzucone to tu, to tam, cieszyły oko i wlewały w mą duszę uczucie zapomniane — zachwyt i zastanowienie nad różnorodnością form, jakie przybiera istnienie. Piękno. Tym powinien zajmować się Tkacz Iluzji. Przypomniałem sobie pokaz, który kiedyś zrobiłem dla dziewcząt z Ogródka Rozkoszy. Jak się cieszyły, gdy pokazałem im wizję miejsc, których nie miały szansy nigdy oglądać. Jak bardzo byłyby zadowolone, gdybym teraz otoczył je rojem takich motyli. Taka powinna być moja rola. Pokazywać innym, jak wspaniały może być świat. I znów ukłucie przykrości — gdzie są ci „inni”? Garstka przyjaciół, jaka otaczała mnie tutaj, na smoczej wyspie, była nędznym odpowiednikiem widowni, jaką miałbym... jaką powinienem mieć na kontynencie. Nagle zobaczyłem swą przyszłość jako długą, prostą linię niezawierającą żadnych niespodzianek. Wciąż w tym samym miejscu, ciągle przy tych samych zajęciach, których nikt nie doceni. I tak może do końca życia...

Otrząsnąłem się. Na Miłosierdzie! Miałem dopiero dziewiętnaście lat! Wziąłem na siebie obowiązki, które z ochotą spełniałby Strażnik Słów. Rola Tkacza Iluzji nie powinna polegać na zakopaniu się w stosie papierów. Spojrzałem na swój stół do pracy i poczułem, że zupełnie, ale to zupełnie nie mam ochoty znów do niego zasiadać. Natomiast z chęcią poszedłbym... na ryby. Koniecznie z Pożeraczem Chmur, który dostarczyłby mi dodatkowych wrażeń, teatralnie narzekając na bliskość wody i sugerując, że ryby powinny wyłazić na ląd dla jego wygody.

Wtedy ktoś zarzucił mi od tyłu ramiona na szyję. Szarpnąłem się, kompletnie zaskoczony. Uścisk wzmógł się. Upłynęła chwila, zanim zorientowałem się w sytuacji. Napastnik pachniał Jagodą. Po prostu nie zauważyłem jej wejścia, a ona stanęła za mną na stołku. Straciła równowagę i zawisła na mnie. Złapałem dziewczynę, by się nie potłukła. Raptem jej twarz znalazła się tuż przy mojej. Widziałem z bliska oko Jagody — różowoczerwone jak płatek kwiatu, z fascynująco purpurową źrenicą. I nagle następna niespodzianka — jej wargi na moich! Ciepłe i wilgotne, pożądliwe. Czubek języka bezwstydnie przesuwający się po moich zębach! Rzuciłem głową, otworzyłem ramiona. Jagoda znalazła się na ziemi. Odruchowo wytarłem usta wierzchem dłoni. Wtedy zrozumiałem, że nie powinienem tego robić. Jagoda wyglądała, jakbym ją uderzył. Skuliła ramiona, wargi jej zadrżały, wygięły się w podkówkę. Nagle odwróciła się i wybiegła. A ja zostałem — zaskoczony, zmieszany — nie bardzo rozumiejąc, co się właściwie stało ani dlaczego.

Minęło dobre pół godziny, zanim ochłonąłem na tyle, by się pozbierać i wyjść na poszukiwanie Pożeracza Chmur. A potem, choć dobrze się razem bawiliśmy, część mego umysłu cały czas zastanawiała się nad tym, co zaszło. I słusznie, bo gdy późnym popołudniem wraz z Pożeraczem Chmur wróciłem do domu, wśród bałaganu na stole znalazłem list od Jagody — kartkę pokrytą nierównym, nerwowym pismem, z kilkoma plamkami, jakby padły na nią łzy.

***

Pióro Kamyka zawisło w powietrzu. Zastanawiał się przez chwilę, po czym otarł je starannie o kawałek gąbki i odłożył. Dmuchnął na ostatni rządek napisanych znaków.

„Pisanie cię uspokaja” — zauważył Pożeracz Chmur, rozłożony w wygodnej pozie na łóżku gospodarza.

„I dobrze, bo tylko spokój może mnie uratować — odparł Kamyk. — Dostałem pierwszy w życiu list miłosny i nie mam pojęcia, co z tym zrobić.”

Po raz szósty zaczął czytać przesłanie zadurzonej, nieszczęśliwej dziewczyny. Podparł głowę ręką, a minę miał tak zmartwioną, że Pożeraczowi Chmur zrobiło się go żal, choć całe to zamieszanie traktował raczej lekko. Oczywiście treść listu znał na pamięć i doskonale wiedział, z czym się właśnie boryka jego przyjaciel.

”Rozumiem, że możesz mnie nie chcieć. Masz do tego prawo — pisała Jagoda. — Ale kocham cię i chcę, żebyś to wiedział. Pocałowałam cię dzisiaj, bo myślałam, że to sprawi ci przyjemność. Skoro ojciec lubi to robić i Nocny Śpiewak ze Srebrzanką, to byłam pewna, że ty też. Pomyliłam się, przepraszam. To okropne. Tak bym chciała, żebyśmy byli razem. Przecież nie jestem brzydka. Wiem to od Gryfa i całej reszty, ale ja ich nie chcę. Tamci traktują mnie jak lalkę. Prócz Myszki. Ale Myszka też się nie liczy. A Gryf jest nachalny. Kocham cię i zawsze będę kochać. Tylko raz mnie objąłeś, kiedy napadł mnie lamia. Szkoda, że tylko raz. To znaczy nie chodzi o napad, tylko że byłeś tak blisko. Ojciec ma Księżycowy Kwiat, a Srebrzanka Nocnego Śpiewaka, a ja jestem sama. Tak mi żal. Gryf jest chętny, ale ja go nie chcę. Nie chcę namiastki. Bo on mnie naprawdę nie kocha i jak ktoś ma mnie nie kochać, to wolę, żebyś to był ty. Bo ja cię naprawdę kocham. Jeśli chociaż trochę mnie lubisz i jeśli nie gniewasz się już za ten pocałunek, to przyjdź dzisiaj na plażę koło Syrenich Skałek. Będę czekała do zachodu słońca. Jeśli nie przyjdziesz, to zrozumiem, że mam już ci nie przeszkadzać i nie przychodzić więcej. Nie pokazuj nikomu tego, co napisałam, bo inni będą się wyśmiewać. Jeśli to zrobisz, to się zabiję, bo inni będą się naśmiewać, a tego nie zniosę”.

Kamyk westchnął ciężko.

„Co ja mam robić?”

„Idź” — poradził Pożeracz Chmur.

„Ale to oznacza spore zobowiązanie. Deklarację” — zmartwił się chłopak.

„To nie idź.”

„Ale to ją strasznie zaboli. Czuje się samotna.”

„To idź” — odparł Pożeracz Chmur lakonicznie, gryząc trawkę wyskubaną z siennika. Kamyk ściągnął brwi.

„Nie przejmujesz się za bardzo, nie?” — przekazał z pretensją.

Pożeracz Chmur poruszył tylko nieznacznie uchem.

„To z tobą chce się sparzyć, a nie ze mną.”

Chłopiec prychnął ze złością.

„Sparzyć!! Nie jesteśmy zwierzętami!”

Młody smok przeciągnął się rozkosznie, po czym zmienił pozycję, opierając długie nogi o ścianę i zwieszając głowę z brzegu posłania.

„Pewno dlatego stwarzacie problemy tam, gdzie ich nie ma. Zaszkodzi ci, że się zabawisz?”

Kamyk usiadł obok przyjaciela.

„To jest akurat sposób Gryfa albo Stalowego — zawrócić w głowie, zaznać przyjemności i bez żadnych zobowiązań iść do innej dziewczyny, gdy poprzednia się znudzi. A ja szanuję Jagodę i nie chcę jej rzucać ochłapów. Nie jest byle kim.”

„Rozumiem. A nie możesz związać się z nią poważnie? Jest całkiem mądra, umie różne pożyteczne rzeczy i potrafi być miła, jeśli tylko chce.”

Kamyk potrząsnął głową ze zniechęceniem.

„Tak właściwie chodzi o mnie. Co ja jej mogę zaoferować? Wygnaniec bez terytorium, na dodatek głuchy. Nie jestem w stanie z nią nawet normalnie porozmawiać. Mielibyśmy do siebie pisać przez całe życie? Z pewnością znajdzie kogoś lepszego ode mnie. Choćby Końca — jest solidny i godny zaufania. Winograd też ma sporo zalet. A i Gryf byłby nie najgorszy, gdyby spoważniał.”

Chłopiec wstał, podszedł do blatu i zaczął powoli drzeć list na drobne kawałki.

„Jeśli powiesz komuś choć słowo...”

Pożeracz Chmur wypluł źdźbło.

„Urwiesz mi łeb. Jasne. Niedługo słońce zajdzie.”

„No to co?”

„Nic. Mogę zostać na noc?”

„Możesz.”

„Dzisiejszy zachód może być ładny. Na niebie jest parę obłoków. Przesieją światło.”

„Możliwe.”

„Najlepszy widok jest z plaży.”

Kamyk rzucił Pożeraczowi Chmur mordercze spojrzenie. Pokręcił się bez celu po izbie, po czym zaczął wyglądać przez okno. Smok udawał obojętność wobec tych manewrów. Minęło parę minut. Kamyk wstał. W powietrzu przed nim zawisły iluzyjne znaki:

Chyba jednak pójdę się przejść.

Wyciągnął szczotkę z jakiegoś zakamarka i zaczął się czesać. Skutek był mierny: ciemne kędziory wygładzały się na moment, po czym wracały na swoje miejsce jak sprężynki.

„Może także się ogolisz? Na ten spacer.” — Pożeracz Chmur nie mógł darować sobie uszczypliwości. W następnej sekundzie uchylił się przed szczotką, która trzasnęła w ścianę tuż koło jego głowy. Kamyk wymaszerował godnie wyprostowany.

— Te zachody słońca... — mruknął Pożeracz Chmur do siebie, przeciągając się niczym kot. — Mrrrrhhaahhhh... cóż za poważna sprawa.

Zwinął się w kłębek na łóżku maga, niemal absolutnie pewien, że tej nocy nie będzie musiał przenosić się nigdzie indziej.

***

Jagodzie wydawało się, że czeka już całe wieki. Chodziła w tę i z powrotem po ubitym piasku. Granicę monotonnego spaceru wyznaczały z jednej strony pierwsze kamienie Syrenich Skałek, z drugiej — płytka sadzawka wygrzebana przez fale nocnego przypływu. Czas wlókł się jak kulawy ślimak. Słońce przylepiło się do nieba i chyba już nigdy nie miało zajść. Po godzinnej męczarni wyczekiwania i niepewności dziewczyna chciała już tylko jednego — by to wstrętne słońce wreszcie zniknęło. By mogła wrócić do domu, rzucić się na posłanie i wypłakać, nie zważając już na to, że gniecie sukienkę i rozmazuje tusz na powiekach. Do domu...! Zadrżała gwałtownie, dotknięta nagłą myślą. Tylko nie do domu! Nie tam, gdzie czekają ją głupawe uwagi młodszych braci oraz milczenie macochy, za którym kryłaby się pobłażliwość doprawiona szczyptą irytacji. A co najgorsze — ojciec, dopytujący się, dlaczego córka jest taka nieszczęśliwa. No nie, oby nie to! Łzy, czyhające tylko na okazję, zapiekły w kącikach oczu i już, już miały popłynąć... Odchyliła głowę w tył i oddychała głęboko, czekając, aż obeschną. Palce dziewczyny zwijały bezmyślnie koniec szarfy. Opasała się tym razem wysoko, chcąc podkreślić biust.

— Słońce dotknęło krawędzi horyzontu. On nie przyjdzie, spójrz prawdzie w oczy, dziewczyno. Te wszystkie bzdury, które musiał przeczytać... Jagoda aż skręciła się ze wstydu na samą myśl. Jak mogła się tak wygłupić!? On nie pokaże tego innym, z pewnością nie, ale wyśmiał tę żałosną pisaninę, tego była pewna. Wyśmiał, wydrwił, wyrzucił z niesmakiem... Co za wstyd! Jak mogła się tak poniżyć?

Usiadła wprost na piasku. Nie miało już sensu dbanie o sukienkę. Zatopiona w gorzkich rozmyślaniach, patrzyła na słoneczny krąg pogrążający się w oceanie. Jak dobrze byłoby pójść za tą złocistą tarczą. Woda sięgnęłaby jej kolan, potem obmyłaby uda... a ona szłaby i szła, póki fale nie zamknęłyby się nad jej głową. I już zostałaby tam, w dole, w błękitnozielonej ciszy i spokoju. Albo nie... rankiem znaleźliby ją martwą i zimną jak marmur, z wodorostami we włosach... Z pewnością wszyscy by płakali, a Kamyk miałby wyrzuty sumienia do końca życia. Leżałaby u jego stóp, z rozgwiazdą u skroni i krabem na martwym sercu.

Jagoda otrzeźwiała porażona tą wizją. Brzydziła się rozgwiazd.

— Fuj!

W tej chwili do jej uszu dotarł odgłos przedzierania się przez zarośla, a potem skrzypienie suchego piasku pod czyimiś stopami. Ktoś biegł — słyszała to coraz wyraźniej — dysząc ze zmęczenia. Zbliżał się. Nie miała odwagi odwrócić się i sprawdzić, kto to. Ani sięgnąć i dotknąć myślą biegnącego. Siedziała sztywno jak słupek, zaciskając splecione palce aż do bólu i nie odrywała wzroku od gasnącej słonecznej łuny na widnokręgu. Zagasła ostatecznie, gdy przybysz dotknął ramienia Jagody.

— Przepraszam. Spóźniłem się. Pewnie już długo czekasz.

Głos był łudząco podobny do głosu Pożeracza Chmur, lecz bardziej monotonny. I nic dziwnego — jego posiadacz nie słyszał sam siebie. Stał nad dziewczyną, oddech uspokajał mu się z wolna. Srebrne Jabłko — mniejszy z dwóch księżyców wisiał mu nad ramieniem. Jagoda delikatnie dotknęła myśli chłopca i wyczuła, że jest równie zakłopotany, jak ona sama. Byli razem i co dalej? Rozmawiać? Na pisanie na piasku było już zbyt ciemno. Znów próbować go pocałować? Nawet gdyby Jagoda odważyła się na coś takiego po raz drugi, to i tak z trudem wyobrażała sobie wykonanie. Kamyk przerastał ją dokładnie o głowę. Podskoczyć? Przygiąć go do dołu? A jeśli znów się wytrze? Co za głupia sytuacja. Stłumiła nerwowy chichot. Wybawienie nadeszło z najmniej spodziewanej strony.

— Iiirk...! Ouk, ouk. Ank nak...

Kilka kroków dalej na granicy przyboju majaczył ciemny kształt.

— Kto tam? To ty, Pływający-Na-Przedzie? — spytała Jagoda, rozpoznając wydrzaka. Ci inteligentni mieszkańcy wybrzeża i płytkich wód byli częstymi gośćmi w rejonie Syrenich Skałek, gdzie dno obfitowało w jadalne małże. Zadowolony wydrzak szczeknął krótko. Jagoda doskonale orientowała się w myślach kosmatych pływaków, choć nie potrafiła sklecić ani zdania w ich gwarze. Jej przyrodni bracia radzili sobie z tym znacznie lepiej.

W wodzie śmigały zwinne ciała innych wydrzaków. Niektóre wychodziły na brzeg. Kamyk witał się z nimi, wymieniając lekkie klepnięcia po bokach i trącenia nosem. Jagoda nabrała ochoty, by popływać. Dlaczego nie? Mimo zmroku było to całkowicie bezpieczne. Obecność stada wydrzaków gwarantowała, że nie zjawi się tu ani syrena, ani rekin. Niewiele myśląc, zaplotła włosy i zaczęła uwalniać się od odzieży, gestami zachęcając towarzysza, by poszedł w jej ślady. Oby tylko Kamyk, wychowany na północy kraju tradycjonalista, wstydliwy aż do przesady, zdecydował się na ten krok. A jednak naśladował ją chętnie, być może ośmielony tym, że mały księżyc dawał tak niewiele światła. Zostali tylko w sandałach, by ochronić stopy przed zetknięciem z ostrymi muszlami na dnie lub jadowitymi kolcami jeżowca. To było takie łatwe i przyjemne — pływać, chlapać się pod księżycem. Nurkować, zawisając w mroku, gdzie gubiły się góra i dół. Trzymać za ręce, nie widząc się, a tylko wyczuwając wzajemną obecność. Jagoda, korzystając z talentu Obserwatorki, nieomylnie podpłynęła do Kamyka i złapała go za kostkę. Przeraził się, a w jego umyśle pojawiło się wyraźne jak błysk wspomnienie podobnego ataku — gdy omal nie stracił życia przez syreny. Odruchowo wymierzony kopniak trafił Jagodę w ramię. Zabolało niezbyt mocno, zasłabła jednak wdzięcznie, przyciskając dłoń do skroni i słaniając się w wodzie sięgającej piersi. Czuła jednocześnie i dumę z własnego sprytu, i pogardę, że stać ją na sztuczki godne... żony ojca. Lecz gdy Kamyk podtrzymywał jej głowę ramieniem, gdy czuła jego dłonie na biodrach i talii — uznała, że wszystko to jest usprawiedliwione. Wyniósł ją z wody i złożył na piasku. „Nareszcie” — pomyślała z satysfakcją, a jednocześnie ukłuciem strachu, gdy pochylał się nad nią coraz niżej. Pocałował ją. Tym razem z własnej chęci. Lekko, samymi wargami, jak brat siostrę na „witaj” lub „do zobaczenia”. A potem tylko trzymał jej dłoń między swoimi, czekając, aż dziewczyna lepiej się poczuje.

„Jaki skromny. Cóż za godna pochwały powściągliwość. Kamyk — dobrze dobrane imię. Prawdziwy kamień. Cały głaz nawet” — pomyślała z irytacją, odgrywając cały rytuał wyjścia z omdlenia. Ale potem złość z niej opadła. Wyobraźnia podsunęła jej to samo zajście, ale z Gryfem. O, on także dałby się oszukać, z radością nawet! I miałaby go już na sobie, całym ciężarem. Podnieconego, dyszącego, mokrego jak rybę. Uch...! Nie, to dobrze, że Kamykowi się nie spieszy. Oboje mają czas. Mnóstwo czasu. Niech się ubiera ten biedak, kuląc i odwracając tyłem. Ona i tak wie swoje.

Znad płycizny uniosła się głowa wydrzaka i rozległ się cmokający zew. Jagoda mimowolnie sięgnęła ku jego myślom. Był lekko zaniepokojony, a jednocześnie pękał z ciekawości, czy te dwie istoty na brzegu mają zamiar się sparzyć. Uważał zresztą, że Jagoda dokonała dobrego wyboru — jej samiec był silny i mógł jej dać zdrowe, ładne dzieci. Dziewczyna z trudem opanowała wybuch śmiechu, gryząc wargę. Pobłogosławiła tylko Los, że Kamyk nie umiał czytać w myślach. Jakże zawstydziłby go osąd przywódcy stada i pewnie przepłoszył na dłuższy czas.

Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.