Kamień na szczycie - Ewa Białołęcka - Fragment #4

A co się wydarzyło?

Tego ranka Promień był w znakomitym humorze. Ostrzył nóż myśliwski i pogadywał do rozwalonej u jego stóp pantery.

— Odsuń się trochę, mordo wąsata. Cała będziesz w opiłkach. Pójdziemy się powłóczyć. Idziemy na polowanie, Miętówka.

Na słowo „polowanie” kocica zamruczała i otarła potężny łeb o nogę Iskry. Podrapał ją za uchem i w okolicach szczęki, jak najbardziej lubiła.

— Grzeczny kotek. Wywęszy coś dobrego?

— Mrrrrhhrrr...

Promień otarł ostrze, schował je do pochwy i zaczął wkładać myśliwski przyodziewek — sprane, szarozielone drelichy i sztylpy. Oczywiste było, że w tym stroju już po paru minutach będzie mokry niczym rzeczny szczur, ale wolał to niż skórę pociętą przez ostre liście i kolczaste pnącza.

Łuk, kołczan wypełniony strzałami. Dołożył cztery dodatkowe, o półksiężycowatych grotach, na węże. Potrawka z dusiciela była niezłą rzeczą. Poklepał się po kieszeniach. Suchar w jednej, koperta z solą w drugiej. Był gotowy.

Przechodząc przez Osadę, zatrzymał się przy domu Nocnego Śpiewaka. Na wystawionym na zewnątrz stole leżał Kamyk. Dokoła niego na blacie poustawiane były pojemniczki z barwnikami. Nad plecami Tkacza Iluzji pochylał się skupiony gospodarz z cienkim pędzelkiem w ręku.

— Tatuujesz coś nowego? — spytał Promień, wstępując na taras.

— Wykańczam stare — odrzekł Nocny Śpiewak, prostując się. — Nareszcie znalazł czas, by tu trochę poleżeć.

Na plecach Kamyka umieszczony był wizerunek wielkiego motyla. Czułki leżały u nasady karku, a skrzydła otwierały się do lotu na łopatkach. Nocny Śpiewak wypełniał właśnie kontur rysunku wszystkimi barwami tęczy.

— Strasznie pstrokate — skrzywił się Promień. Sam preferował proste zestawienia dwóch lub trzech barw.

— Mój klient moim panem — odparł Stworzyciel.

— Właśnie — wtrąciła Srebrzanka, pojawiając się w drzwiach z dzieckiem na ręku. Za jej plecami stanęła Jagoda.

— Ty też na zabieg, Promyczku? — spytała słodko.

— Nie. Starczy mi to, co mam.

Kilka miesięcy temu wszystkich (prócz Myszki, rzecz jasna) ogarnęła moda na zdobienie skóry. Chłopcy oddawali się w ręce Nocnego Śpiewaka tym chętniej, że korzystając z talentu Stworzyciela, wykonywał tatuaże niemal całkowicie bezboleśnie. W ten sposób Promień zyskał na obu bicepsach symetryczne podobizny wilków i jeleni.

— Kicia! — pisnęła z zachwytem Różyczka, wyciągając rączki w stronę Miętówki. Słówko to w dziecięcym języku oznaczało zarówno kota, futrzaną zabawkę, ozdobne frędzelki, jak i własnego ojca.

— Mógłbyś przynieść dzisiaj coś na rosół? — spytała Promienia Srebrzanka. — Tylko nie małpę, błagam.

— Co przyniosę, to przyniosę, a ty to ugotujesz — odrzekł przekornie.

— A ty zjesz to, co ugotuję — odcięła się ze śmiechem.

Kiwnął ręką na pożegnanie i przeskoczył barierkę. Dostrzegł jeszcze, że Kamyk podniósł w górę trzy palce, gestem życząc mu powodzenia w łowach.

Dwie godziny później wciąż jeszcze nie miał okazji napiąć łuku. Zmęczony przysiadł na kłodzie, sprawdzając przedtem, czy nie ma pod nią węża lub gniazda mrówek. Miętówka położyła się obok, ciężko dysząc. Dokoła pulsowało drobne życie puszczy, szeleszcząc, popiskując i skrzecząc. Nic, co warte byłoby strzały. Ptaszki wielkości orzeszków, owady, małpiatki nie większe od wiewiórek. Promień otarł pot z czoła. Znów pewnie trzeba będzie zadowolić się rybą. Lubił mięso. Nie mógłby żyć wyłącznie jarzynami i owocami jak na przykład Winograd. Pustki w tym rejonie świadczyły, że z pewnością polował tu smok — czego nie pożarł, to wypłoszył i niełatwo będzie zdobyć cokolwiek.

— Wstawaj, Miętówka — mruknął chłopak, klepiąc kocicę po karku. — Idziemy dalej. Inaczej będziemy dziś głodni.

Nie szczęściło im się tego dnia. Przewędrowali w poprzek całe terytorium smoka o imieniu Skacząca Gwiazda. Z pewnym wahaniem Promień przekroczył umowną granicę i wszedł na ziemie sąsiada. Jeśli tu coś upolują, trzeba będzie okupić się gospodarzowi częścią zdobyczy. Zwłaszcza jeśli będzie pokaźniejsza. Miętówka skradała się na ugiętych łapach. Kocie uszy łowiły dźwięki, wrażliwe nozdrza badały zapachy niesione przez powietrze, szukając woni tego, co miało stać się jedzeniem. Promień sunął cicho tuż za nią. Ktoś, kto obserwowałby tę parę z boku, zadziwiłby się zapewne ich wzajemnym podobieństwem, bliźniaczym sposobem miękkiego stawiania kroków, czujnym obracaniem głów. Nawet strugi słonecznego światła kładły identyczne desenie na czarnych włosach chłopca i futrze pantery. Miętówka zatrzymała się, kładąc uszy po sobie. Koniec jej puszystego ogona poruszał się lekko. Promień wyłowił wzrokiem wśród zieleni plamę brązowej sierści. Strzał był łatwy. Brzęknęła zwolniona cięciwa, niewielki koziołek zginął natychmiast. Pantera zaczęła zlizywać krew ze zdobyczy. Promień wyciągnął nóż i zabrał się do oprawiania łupu. Nie był on zbyt duży, lecz z pewnością starczy na przekąskę dla kocicy. Spora część trafi do garnka Srebrzanki. Łeb i wnętrzności zostaną na miejscu dla właściciela terytorium.

Ostrzegawcze warknięcie Miętówki oderwało Promienia od pracy. Z zarośli wynurzył się ogromny łeb i przednie łapy smoka. Uprzejme pozdrowienie zamarło Iskrze na wargach. Przybysz nie był mieszkańcem tej części dżungli. Chłopak rzucił nóż i sięgnął błyskawicznie po łuk.

— Oddaj mięso! — zawarczał smok.

— Złodziej! — odkrzyknął Promień hardo. — Obcy na terytorium! Wynoś się, nic ci się nie należy! Precz!

Wargi smoka uniosły się, prezentując w całej okazałości komplet zębów ostrych jak sztylety. Z jego gardła wydobył się złowróżbny, głuchy pomruk. Promieniowi ciarki przeszły po plecach, lecz nie opuszczał łuku, wciąż celując prosto w jedno z czerwonych ślepi. Obok niego prężyła się do skoku pantera. Doskonale wiedział, że oto rozgrywa się walka nerwów. Smok chciał go przestraszyć i zmusić do odwrotu. Strzała nie była niebezpieczna dla stworzenia, które potrafiło zaleczyć nawet ciężkie rany w ciągu paru godzin. W skali bólu, w porównaniu do człowieka, mieściła się gdzieś w okolicach użądlenia przez osę. Z drugiej strony, czy warto ryzykować przykrość dla jednego kęsa? Promień miał nadzieję, że przeciwnik jest mniej głodny niż on sam. Zastanawiał się, czy nie użyć talentu i nie podpalić smoczego futra, lecz nie miał pewności, czy wtedy bestia ucieknie. Okaleczony i rozdrażniony smok mógł stać się o wiele groźniejszy.

— Precz! — powtórzył. — To teren Podrapanego. Znam cię. Jesteś Łazik. Powiem...

W tej chwili smoczy łeb wyprysnął do przodu, a potężne szczęki kłapnęły tuż przed łowcą. Miętówka, sycząc wściekle, wbiła pazury w nozdrza napastnika. Sekundę później strzała Promienia utkwiła w jego szyi. Chłopiec nie zdążył założyć nowego grotu. Miotająca się bestia, wciąż z panterą wczepioną w pysk, uderzyła maga potężnie łbem. Ogromne, zakrzywione pazury musnęły go, rozrywając bluzę. Wyrzucony impetem ciosu w powietrze usłyszał koci wrzask bólu. Padł za zwalony pień, między szerokie liście palczaka, które skryły go przed wzrokiem rozjuszonego smoka. I to zapewne ocaliło mu życie, bo Łazik skoncentrował się na walce z panterą. Kiedy Promień wygramolił się z głębokiego wykrotu, smoka już nie było. Zniknęło także mięso. Na zdeptanym poszyciu leżał tylko skrwawiony łachman, w którym rozpoznał poszarpane ciało Miętówki. Dzielna kocica stawiła czoła wielkiemu wrogowi i... przegrała. Oszołomiony chłopiec gładził zmierzwione futro, przytulał do piersi martwą głowę przyjaciółki. A całą swą wielką rozpacz potrafił wyrazić tylko w kilku słowach, z trudem dobywanych ze ściśniętego gardła:

— Nie... Miętówka... nie... nie... nie ty... nieprawda... proszę... nie...

***

Wiatr Na Szczycie po raz kolejny popatrzył na kontuzjowane ramię Promienia, pokręcił głową i przykrył śpiącego chłopca na powrót prześcieradłem.

— Nie ma nic złamanego — zapewnił go Stalowy. — Potłukł się tylko. Przez kilka dni z pewnością nie naciągnie łuku.

— Czym go napoiłeś? — spytał Mistrz Iluzji nieufnie. — Śpi jak zabity.

— Herbatka z tutejszego zielska. Nawet nie znam nazwy, ale działa jak pomrocznik — trochę uśmierzająco, a trochę nasennie. Miałem coś lepszego, ale mi wyrzuciłeś.

— Wiesz, nigdy nie widziałem go w takim stanie — dodał Stalowy po chwili, tonem, w którym pobrzmiewało zażenowanie. — Złościć się, dąsać — owszem. Pamiętasz, jak w zeszłym roku rozwalił sobie kolano? Klął jak stajenny. A teraz...

Urwał i wzruszył ramionami. Cóż było mówić... Oczywiste, że Promień stał się nagle zupełnie niepodobny do siebie.

— On kochał tę cholerną panterę — rzekł posępnie Wiatr Na Szczycie. — Zastanawiam się, czy to dobrze. I czy dobrze zrobiłem, że mu ją podarowałem.

— Gdyby nie ona, już by pewnie nie żył — zauważył Stworzyciel. -Tyle zrozumiałem z jego bredzenia.

— Ano tak — westchnął Hajg. — Idź, ja tu posiedzę.

Upłynęły prawie dwie godziny, zanim Promień zaczął się budzić. Przez ten czas Wiatr Na Szczycie rozmyślał i wspominał. Gdy przed dwoma laty zetknął się z Promieniem (wówczas jeszcze Zwycięskim Promieniem Świtu), miał przed sobą obrzydliwego, aroganckiego gówniarza. Skoncentrowanego głównie na sobie i ogólnie znienawidzonego przez kolegów. Zabrał wtedy ukradkiem z komnaty młodego księcia pończochę, a znajomego Mówcę Zwierząt poprosił o uzależnienie od jej zapachu jednej ze swych panter. Tak jak przypuszczał Wiatr, towarzystwo Miętówki wyszło Promieniowi na dobre. Czy miałby teraz powiedzieć chłopcu, że to głębokie przywiązanie kocicy było wywołane sztucznie? Że było zaledwie... oszustwem? Wiatr Na Szczycie potrząsnął głową. W żadnym wypadku! Nadal nie można było uznać, że Promień ma łatwy charakter, lecz przecież był znacznie milszy niż na początku. Bardziej zrównoważony i spokojniejszy. Jak na niego wpłynie utrata jego „cienia” i to, że znów otarł się o śmierć?

Ręka Promienia przesunęła się po pustym miejscu na posłaniu, wyciągnęła niepewnie w powietrze obok łóżka, szukając czegoś bezskutecznie, po czym załamała się w nadgarstku i opadła bezwładnie. Otworzył oczy, lecz spojrzenie miał puste.

— Już niedaleko do zmierzchu — odezwał się Wiatr Na Szczycie. — Zjesz coś?

— Nie, nie jestem głodny — odpowiedział chłopak obojętnie, nie patrząc na niego.

— Jak długo masz zamiar leżeć?

— Nie wiem.

— Hmm... — mruknął z zastanowieniem Mistrz Iluzji. — Ożywają wspomnienia. Pamiętasz, jak to było? Siedziałeś naprzeciwko mnie, z piękną pręgą na gardle, w koszuli z koronkami, i wyglądałeś jak kupka nieszczęścia. Poniekąd wszystko jest tak samo, prócz koronek, rzecz jasna. Pamiętasz, co ci wtedy powiedziałem?

— Nie. Ale pamiętam, że dałeś mi wtedy Miętówkę — głos Promienia załamał się lekko.

— Posłuchaj chłopcze — zaczął Wiatr Na Szczycie. — Może to głupio zabrzmi, ale mógłbym być twoim ojcem.

— Hę...? — bąknął chłopak bez entuzjazmu. — Raczej nie.

— To znaczy, że mam... ehm... o dwadzieścia lat więcej niż ty. I różne rzeczy mnie w życiu spotykały — ciągnął mag. — Dawno temu, w krótkim czasie straciłem matkę, brata, żonę i syna. Wydawało mi się, że nie będę umiał tego znieść. Porzuciłem dom. Nie założyłem powtórnie rodziny, bo wciąż byłem wierny pamięci nieżyjącej kobiety. I dopiero niedawno doszedłem do wniosku, że to była najgłupsza rzecz, jaką mogłem zrobić. Oto siedzę na odciętej od świata wyspie i nie mam właściwie żadnego celu w życiu. Nie powtarzaj moich błędów. Śmierć Miętówki to tragedia, zgoda, ale nie koniec świata. Koło ciebie są ludzie.

— Tylko Miętówka mnie lubiła. Tylko ona — rzekł chłopiec z goryczą.

— Nie tylko — zaoponował Wiatr Na Szczycie, czując się jak przed skokiem do wyjątkowo zimnej wody. — Gryf cię lubi. Interesujesz go. Zaprzyjaźniłby się z tobą, gdybyś dał mu szansę. Gdybyś nie był taki kolczasty.

— Skąd wiesz? — zapytał Promień, szeroko otwierając oczy.

— Powiedział mi — odparł mag, wstając i kierując się do drzwi. Zerknął na niebo i pomyślał: „O Pani, wybacz mi to kłamstwo i spraw, by stało się prawdą”. Wychylił się jeszcze zza framugi i rzekł prowokacyjnie do zaskoczonego chłopca:

— Najwyższy czas, żebyś przestał sypiać z kotem, a zaczął z kobietą... albo z mężczyzną...

I odszedł, unosząc w oczach obraz zaszokowanego Promienia.

***

Smocze gody odbywały się zwykle na plażach lub skałach nadbrzeżnych. Jednak z niewiadomego powodu jakaś smocza para zapragnęła intymności. W ten sposób pomiędzy monumentalnymi pniami draperiowców powstał skrawek wolnej przestrzeni wygnieciony wielkimi ciałami. Zanim pomiażdżone rośliny podjęły wysiłek, by powstać i na nowo rozrosnąć się, zakątek ten odnaleźli Jagoda i Kamyk. Bezlitośnie dokończyli dzieła zniszczenia, wycinając krzewy i pnącza nożami. Uzyskali miejsce odosobnienia, gdzie mogli przebywać razem, nie narażając się na ciekawe spojrzenia i niewybredne żarty. Znalazło się tam wygodne rozwidlenie gałęzi, w którym przechowywali zwinięte maty. Tykwę z przesianym piaskiem i płaską tacę, na której go rozsypywali, by Jagoda mogła pisać. Jak dotąd nikt nie wpadł na trop ich kryjówki.

Jagoda przystanęła za szerokim pniem drzewa. Ostrożnie postawiła na ziemi wyplataną torbę. Szybkimi ruchami zrzuciła wierzchnią odzież — smętne łaszki przeznaczone do darcia po krzakach. Wydobyła sandałki i równiutko złożoną jedwabną sukienkę. Barwa moreli — w tym Kamykowi podobała się najbardziej. Jeszcze szarfa, jeszcze ułożyć fałdy... Pospiesznie rozpuściła włosy. Rankiem zaplotła warkocz z wilgotnych pasm i teraz włosy ułożyły się jej w drobne fale. Sprawdziła efekt w lusterku, poprawiła naszyjnik z lśniących kamyczków. Świetnie, nie może być lepiej. W końcu wyłowiła z torby mały, drewniany flakonik. Hojnie natarła dekolt perfumami o zapachu brzoskwini. Uśmiechnęła się, wspominając uwielbienie Kamyka dla tych owoców. Nowa pętla subtelnych sideł.

Zaledwie dziesięć kroków dzieliło ją od miejsca spotkania. Kamyk już czekał. Niby obojętny, niby niezależny. W codziennym, skromnym stroju. Jagoda posłała mu promienny uśmiech. Kogo on chce oszukać? Ją, Obserwatorkę czytającą myśli? Och tak... oczywiście nie dla niej wyczyścił dziś paznokcie i nie dla niej ogolił się „do drugiej skóry”. I nie z powodu tego spotkania założył „prawie najlepszą” koszulę.

Ślicznie wyglądasz — przywitał ją komplementem.

Owocowy aromat otaczał Jagodę intensywnym obłokiem. Nozdrza Kamyka zadrżały.

I pachniesz... smakowicie.

Szukał źródła zapachu. Wtulił nos w zgięcie jej szyi. Westchnęła, czując męskie dłonie wędrujące po plecach. Cieniutki jedwab sukienki nie dzielił ich prawie. Kamyk pachniał świeżym potem. Po prostu sobą. Jak dobrze było mieć go tak blisko. Poprzednio nie był tak śmiały. Może to dziś, teraz, Jagoda wreszcie przestanie być dziewczynką i stanie się równa Srebrzance... i macosze. Już po chwili jednak zapomniała o swych małych ambicjach. Jak mogła uważać Kamyka za zbyt skrępowanego i pozbawionego polotu? Cóż za pomyłka!

Do licha z sukienką! To się zaszyje...

Nigdy nie podejrzewała...

Nie myślał o tym jeszcze przed chwilą, a jednak...

Pragnęła tego...

I on tego chciał... Bardzo.

Stało się. Od tysięcy, tysięcy lat powtarzana ta sama historia, a za każdym razem tak samo zaskakująco nowa.

***

Trzymał ją w ramionach. Czuł, jak jeszcze tłucze się jej serce, tuż obok jego serca. Ciasno przytuleni, najbliżej jak można było. Patrzył na białe pasemko włosów, które opadło na nos Jagody jak delikatny splot pajęczyny. Podziwiał długość rzęs. Dziewczyna wpatrywała się w oczy chłopca, jakby widziała je po raz pierwszy. Były brązowe, oczywiście. Ale dlaczego przedtem nie zauważyła tych drobnych, złocistych prążków wokół źrenicy? Sprawiały, że oko przypominało półszlachetny kamień, jeden z tych, które Jagoda nazywała „tygryskami”. Dobrze jej było w tych mocnych objęciach, lecz w końcu się rozwarły. Kamyk w geście zakłopotania przeczesał włosy palcami. Córka Słonego wyczuła, że przypomniały mu się przyrzeczenia dawane samemu sobie. Skwitowała to pobłażliwym uśmiechem. „O szlachetny zamiarze, tyś zamiarem tylko” — mawiał jej ojciec, który dobrze znał życie. Czy to warte wyrzutów sumienia? Nie sprawił jej aż tak wielkiego bólu. Mimo wszystko trochę była roztrzęsiona, serce jej waliło. I ta odrobina krwi... przecież każda kobieta przez to przechodzi. I ona też, nareszcie.

Jagoda przez chwilę szukała wśród swych rzeczy czegoś, czym mogłaby wytrzeć uda. Bezskutecznie. Kamyk bez namysłu, pomagając sobie zębami, skrócił rękawy własnej koszuli i podał jej dwa kawałki płótna.

Pamiętam, że w domu, w Pagórkach, następnego dnia po ślubie młode kobiety paliły takie szmatki w kapliczce Bogini, jako ofiary. Ale robiły to też niezamężne. Zapytałem o to ojca, a on nie chciał mi niczego wyjaśnić. — Kamyk pokazał zęby w szerokim uśmiechu. — Twierdził, że dowiem się, jak będę starszy. Nie było to zresztą pierwszy raz. Miałem już siedem lat, gdy chciałem wiedzieć, skąd ludzie biorą swoje dzieci. Płowy strasznie kręcił. Zaczął od ptaszków, a skończył na szczeniętach i cielakach. Nie wdając się w szczegóły. Załamał się, gdy spytałem, skąd w takim razie wiadomo, że ta sąsiadka z dużym brzuchem ma tam dziecko, a nie małą owieczkę.

Obserwatorka roześmiała się głośno. Sama już nie pamiętała, kiedy i jak poznała te sprawy. Zdawało jej się, że wiedziała o nich zawsze. Jeszcze wtedy, gdy jako mała dziewczynka w dużym zamku ciekawie sięgała do myśli współmieszkańców. Na Jaszczurze budziły ją czasem w nocy odgłosy miłosnych gier ojca i jego żony. Najpierw bawiły ją te obserwacje, potem zaczęły irytować, gdy w domu pojawiały się kolejne krzykliwe istotki. Wreszcie zbudziła się w niej zazdrość o te chwile rozkoszy i spełnienia. I o miłość, która sprawiała, że tamta para nie potrzebowała nikogo prócz siebie nawzajem.

Dziewczyna uważnie złożyła kawałek poplamionej tkaniny. W tym Kamyk miał rację. Nie wypadało jej tak po prostu wyrzucić. Jagoda nie była religijna. Niedowiarstwo przejęła od ojca. Ale cóż szkodzi spalić ten skrawek? A Matka Świata, jeśli w ogóle istnieje, niech myśli sobie, co chce.

Siedzieli jeszcze przez pewien czas w swoim zakątku. To rozmawiając za pomocą pisania na piasku, to przerywając, by zająć się rzeczami milszymi i ciekawszymi.

Przeniosę się znad Zatoki do Osady. Chcę być bliżej ciebie — napisała Jagoda.

Kiedy? — spytał Kamyk, muskając wargami jej ramię.

Uśmiechnęła się. Łakomczuch. Stopniał jak wosk na gorącym kamieniu.

Teraz — odpisała. — Pomożesz mi zabrać rzeczy.

Gdy szli do domu Słonego, Jagoda zastanawiała się, jak też zareaguje jej ojciec. Z pewnością się zdziwi. To było typowe dla niego. Zwykle nie zauważał, co działo się tuż pod jego nosem i zaskakiwały go nagłe wydarzenia. Może się ucieszy? A może nie? Jego dziewczynka przestała być dziewczynką. Przywykł, że Jagoda była niezależna i samodzielna. Ale co powie na tę nagłą decyzję o przenosinach do zimowego domu? Na to, że będzie widywał córkę znacznie rzadziej? Prawie nie myśląc o tym, co robi, Jagoda użyła talentu, by odnaleźć umysł ojca i zorientować się w jego nastroju. Drgnęła gwałtownie. Słony był czymś wzburzony. Przewalał się w nim gniew, ciemny, głęboki i zimny. Nienawiść, która w wewnątrzwidzeniu zdawała się czarna i oleista. Brukająca umysł, wstrętna. Dziewczyna przestraszyła się. Co się stało w domu? Nie, nie w domu...! Desperacko łowiła mentalne nici, które mogły zaprowadzić ją do ojca. Był blisko, znacznie bliżej, niż przypuszczała. Zacisnąwszy palce na przegubie Kamyka, prowadziła go za sobą, wprost do źródła szalejących uczuć. Przemykali się wśród zieleni cicho jak duchy. Jagoda instynktownie wybierała ledwo zauważalne zwierzęce ścieżki. Wreszcie usłyszała głos ojca. Odpowiadał mu inny. Oboje z Kamykiem byli jeszcze za daleko, by mogła rozróżnić słowa. Rozszerzyła kontakt, chwytając w sieć dwa umysły — Słonego i... obcy, nie znany jej zupełnie. Przygięta do ziemi, czołgając się prawie, podkradała się coraz bliżej. Kamyk naśladował dziewczynę. Rzucał jej jednak niepewne spojrzenia i pytająco unosił brwi.

— Nie!! O tym nie było mowy! — głos Słonego był zduszonym krzykiem.

— Masz niewielki wybór, Mówco — w tym drugim pobrzmiewała drwina.

— Wyznajecie zasadę bata i cukru. Bat widzę, a gdzie cukier? — warknął Słony.

— Twój raport zawiera tak niewiele szczegółów, że to wręcz żałosne.

— Nie mam bezpośredniego kontaktu. Co roku przenoszę się nad ocean w porze suchej i nie mogłem tym razem z tego zrezygnować. Jak bym to wytłumaczył?

— Brak kontaktu! — prychnął obcy. — To wytłumaczenie godne kmiotka, a nie maga!

— W grupie są błękitni Stworzyciele, Mówca i Obserwator mistrzowskiej rangi! Jak długo by trwało, zanim zorientowaliby się, że grzebię im w myślach? To i tak cud, że do tej pory nic nie wiedzą!

Jagoda zadygotała, przyciskając pięść do ust. Omal nie krzyknęła, zdradzając swą obecność. Tato... coś ty zrobił...!? Kamyk chwycił ją pod ramię. Raptem zorientowała się, że zniknął jej z oczu. Nie widziała także własnego ciała. Okrył ich iluzyjny obraz dżungli. Mogli podejść bliżej, nie narażając się na odkrycie. Rozmówcą Słonego był obcy przybysz. Młodszy i wątlejszej postury niż Mówca. Stał niedbale oparty o pień drzewa, podczas gdy Słony przechadzał się nerwowym krokiem po szczupłej przestrzeni wolnej od zarośli. Pod stopami mieli równy krąg wyłożony kamieniami — stałą rampę do podróży dla Wędrowców. Była starannie utrzymana, bez chwastów w spoinach. Wyraźnie nowa.

— Jak tam twoje dzieci? Córka to już chyba dorosła panna? — spytał przybysz tonem swobodnej pogawędki.

— Zamknij się! — warknął Słony.

— A żona? — ciągnął tamten niezrażony. — Wszystko w porządku? Zdaje się, niebezpieczne to okolice. Żmije, jadowite ślimaki morskie...

— Wynoś się! Znikaj, zanim cię utłukę!! — ryknął mag, unosząc pięść.

Obcy parsknął nieładnym śmiechem i rzeczywiście zniknął. Słony, oddychając ciężko, patrzył w miejsce, gdzie chwilę temu stał Wędrowiec.

— Tato, coś ty zrobił! — załkała Jagoda. — Coś ty zrobił!

Ujawnili się oczom Mówcy. Zobaczył swą córkę zapłakaną i drżącą w ramionach młodego mężczyzny, który obejmował ją jak swoją własność. To narzuciło mu się pierwsze. Dopiero w następnym momencie dotarła do niego treść lamentu, wstrząs i nieufność w szeroko otwartych oczach Kamyka.

— Co ty zrobiłeś...!?

Jak mogłeś, Słony...?

Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.