Czarny Horyzont - Tomasz Kołodziejczak - Fragment #2

Ruszył ku obozowisku. Nisko pochylony, przemykał od drzewa do kępy krzaków, od zwalonego murku do porośniętej trawą kupy gruzu. Jegrzy zbudowali swoją bazę na trupie miasta. Teraz resztki jego szkieletu miały pomóc człowiekowi. Kajetan podziękował mieszkańcom miasta, których przed laty pochłonęła zagłada. Nawet udało mu się zmówić krótką modlitwę za ich dusze. Dotarł na odległość stu kroków od pierwszego słupa strażniczego, teraz zneutralizowanego. Wystarczy. Chyba. Ściągnął z pleców markebuz, załadował dwoma pociskami. Przyklęknął, przyłożył kolbę do ramienia, moszcząc dla niej gniazdo we własnym ciele. Czule pogładził lufę.
Znów ogarnął go smutek, znów przed oczami migały mu twarze, których nie chciałby teraz widzieć, i znów poczuł na policzkach łzy. Miał wszak zniszczyć taką piękną konstrukcję, wytwór cudownej techniki, maszynę, której postawienie wymagało tak wiele wysiłku. To smutne, naprawdę, bardzo, naprawdę, bardzo, bardzo...
– Ojciec! – powiedział, krzyknął prawie. – Tata! Robert! Uciekł od niego, może nawet zdradził, ale tu, teraz, jak zwykle w takich sytuacjach, mógł przypomnieć sobie jego twarz, ostrożny, jakby zawsze lekko niepewny głos. Nawet zapach.
– Ojciec! – powtórzył i to na powrót go uspokoiło. Dziękuję, Robert. Dziękuję.
Przymierzył i nacisnął spust. Uwolnił moc. Z lufy markebuza wytrysnęła biało-czarna struga, która po chwili zaczęła formować się w kształt ptaka. Do dziś wielu nie rozumie, po co nanokadabrowa magia szuka kształtów i zużywa się na budowę form zwierzęcych czy symbolicznych? Czemu jegier umiera, gdy dotknie krucyfiksu? Dlaczego nie przekroczy muru, na którym wymalowano powstańczą kotwicę? I traci siły, gdy wchodzi do budynku oznaczonego czerwonym krzyżem?
To proste.
Moc jest jak woda. Buduje bądź burzy, rzeźbi lub przełamuje, daje życie albo zabija. Woda potrzebuje kształtu – koryta rzeki, szklanej flaszki, cembrowiny studni – by istnieć jako życiodajna energia lub śmiertelny żywioł. Kształt nadaje jej funkcję, dookreśla ją ostatecznie, sprawia, że jest nosicielką nadziei bądź strachu. Tak i magia potrzebuje skorupy wyobrażenia, w którą wlewa się jak plastik w fabryczną formę. Opakowaniem może być obraz, słowo, znak, melodia albo ułożenie ludzkiego ciała. I tysiąc innych rzeczy, nazw, symboli.
Systemy obronne jegrów wciąż milczały. Czarno-biały kształt formował się coraz wyraźniej, błysnęła w nim też czerwień. Potężniał ponad rozmiary swego pierwowzoru. Powietrze wokół migotało od nanokadabr. Wreszcie ptak stężał ostatecznie. Dopiero kiedy lewym skrzydłem zdematerializował maszt ochronny, słudzy barlogów zorientowali się, że zostali zaatakowani. Kajetan podniósł się zza zasłony i zaczął ostrzeliwać obóz, a potężny bojowy bocian mknął wprost ku trebuszowi wrogów.
Kajetan wciąż był smutny. Jegrów nie wolno się bać. Czerpią siłę ze strachu przeciwników. Przed jegrami nie należy uciekać. Są mistrzami pościgu za słabszą ofiarą. Nikt mądry nie poddaje się jegrom, bo to oznacza straszną śmierć. Naprzeciw Czarnych trzeba stawać dzielnie, wspierać towarzyszy, pamiętać, o co się walczy. Wtedy jest łatwiej, wzrasta moc egid, a pociski stają się celniejsze.
Starał się więc myśleć pozytywnie. Wspomniał słowa Roberta. „Nie walczymy z barlogami jako emisariusze dobra. Przecież nie jesteśmy jakoś szczególnie dobrzy. Grzeszymy, błądzimy, szukamy. Ale oni na pewno są źli. Więc walczymy z nimi jako emisariusze normalności. Obrońcy ludzi, którzy po prostu pragną żyć w pokoju. Chcą pracować, chować dzieci, robić zawodowe kariery, całymi dniami oglądać telewizję albo pisać naiwne wiersze. Jak ci nasi przodkowie, którzy stawali naprzeciw Lenina czy Hitlera. Przecież nie byli aniołami ani ich Polska nie była rajem. Lecz to nie znaczy, że zasłużyli na piekło, które im zgotowano. Tak jak nam. Więc walczymy, bo nie mamy innego wyboru. Pamiętaj o tym, gdy bijesz się z jegrami. To dodaje sił”.
Wciąż czekał z wystrzeleniem drugiego bociana. Musiał oszczędzać naboje, bo nie wiedział, kiedy zdoła uzupełnić ładownice. Na szczęście na razie nie musiał, pierwszy pocisk niepowstrzymanie sunął przez obóz, dezintegrując dwóch Czarnych, którzy niebacznie znaleźli się w cieniu jego skrzydeł. Pozostali już otrząsnęli się z zaskoczenia. Nie mieli czasu, by nałożyć bojowe zbroje, ale sprawnie ułożyli ciała w wojenne figury. Każdy inaczej, zgodnie z wewnętrznym rytmem synchronizującym. Zamarli w bezruchu, ich sylwetki zamigotały, zadrżały, rozdwajając się i rezonując. Obok jegrów zaczęły formować się kształty zmór. Fagowe stwory zrazu przypominające zgęstki dymu, potem tężały w galaretowatą substancję, by ostatecznie nabrać ciała i barw. Zmory klanu inżynieryjnego zazwyczaj przyjmują format oktocentaura – niby‑konia na krótkich nogach, z którego szyi, miast głowy, wyrasta otoczona ośmioma wijącymi się mackami gardziel.
Zmory ruszyły w kierunku Kajetana. Nie stanowiły śmiertelnego zagrożenia, o czym zapewne ich stwórcy doskonale wiedzieli, ale miały zmęczyć człowieka i dać jegrom czas na przygotowanie kontrataku.
Kajetan wciąż wykrzykiwał egzorcyzmy. Kule tryskały z lufy peemu jasną linią, niczym woda pod dużym ciśnieniem z gumowego szlaucha, jak chybotliwie giętki promień lasera. Za plecami formował własne enpisy bojowe, czuł już ich nanokadabrowe mrowienie na karku. Pierwsza pojawia się czarna pantera, potem tygrys, wreszcie lew. Ojciec nazwał je kiedyś Bagheera, Khan i Mufasa. Wspierający wojownicy, czaromaty z osnowy Planu Ziemi przetworzonej przez magię elfów. Koty sunęły w powietrzu, poruszając łapami jakby biegły, choć tak naprawdę nie dotykały ziemi. Nie mruczały ani nie ryczały. Mięśnie pod ich fantomową skórą napinały się w sprężynowym ruchu prawdziwych kotów.
Grzywa Mufasy płonęła. Z oczu Bagheery strzelał strumień białego światła przepalający zmory. Khan jednym kłapnięciem paszczy rozgryzł na miazgę głowę jegra, który stanął na jego drodze. Kajetan chciał swojego lwa nazwać Aslan, ale Robert powiedział: „Mufasa”. Przystał na to, wtedy jeszcze słuchał tego, co mówi przybrany ojciec.
Koty właśnie włączały się do walki, gdy sam obóz Czarnych wyprowadził kontratak z dwóch wciąż działających masztów ochronnych, których sylwetek Kajetan nie zneutralizował wcześniej pierścieniami. Poczuł ból paraliżujący lewą rękę. Przebiegł w prawo, kryjąc się za Khanem. Promień wież trafi ł w ciało kota, zasyczały wypalane egidy, czaromat zaczął się kurczyć i zniekształcać, jakby był fi gurką z plastiku wsadzoną do mikrofalówki. Zginął, cały czas jednak zajmując taką pozycję względem wież, by osłaniać swego pana. Ból minął.
Przed Kajetanem stanął jegier. Wróg. Przeciwnik. Nieszczęsna ofiara barlogów. Kiedy walczysz z Czarnymi, musisz się nad nimi litować. To trudne, naprawdę, ale wzmacnia. O ile zdołasz się przełamać, widząc przed sobą maskę jegra, a w jej wizurze – wtopionego w oko symbiotycznego robaka. Jeśli choć przez moment pomyślisz o człowieku, którym kiedyś był. O dziecku, zaledwie dwuletnim, odbieranym rodzicom, których zawsze zabijano. Na pewno nie urodzonym w roku przestępnym i nie wtedy, gdy Mars jest w koniunkcji z Jowiszem, i nie w czasie wiosennych lub jesiennych przesileń. Takie dzieci się nie nadawały, nie wiadomo zresztą dlaczego. Po prostu nie.
Dziecko, któremu implantowano robaka, musiało mieć dokładnie siedemset dwadzieścia dziewięć dni, trzy do potęgi szóstej. Ponoć barlogi twierdziły, że ludzkość od zarania dziejów źle oblicza długość słonecznego roku. Że trwa on tak naprawdę trzysta sześćdziesiąt cztery i pół doby, a porywane dzieci mają dokładnie dwa ziemskie lata. I że to w szczególny sposób poddaje je poniżeniu i cierpieniu. Dlaczego? Po prostu tak.
Każdy jegier był kiedyś takim dzieckiem, nim stał się janczarem Czarnych. Warto wspomnieć o tym, gdy stajesz naprzeciw niego. Przez chwilę pomyśl o tych wszystkich strasznych procedurach, które zmieniają ludzkie sieroty w bezwzględnie posłusznych żołnierzy barlogów. O bólu, który jest im zadawany, o próbach, które muszą przetrwać, by przeżyć, o rytuałach, w jakich uczestniczą. Ulituj się. Teraz. Przed pierwszym ciosem. W trakcie walki to i tak nie ma żadnego znaczenia.
Jegra okrywał szczelny strój, niczym gumowy kombinezon nurka, opięty tak ściśle, jakby był zrośnięty ze skórą. Rysowało się pod nim szczupłe, żylaste, ale mocno umięśnione ciało, zniekształcone guzami i naroślami. Po ich wielkości i liczbie można było poznać wiek Czarnych, tak jak wprawny dendrolog ocenia wiek drzewa na podstawie pokrywających je hub i mchu, bez konieczności cięcia pnia i liczenia słojów.
Kajetan był drzewoznawcą jegrów, umiał precyzyjnie oszacować ich wiek. Ten miał trzydzieści lat, dokładnie tyle co sam geograf. Po powierzchni kombinezonu przepływały smugi jeszcze gęstszej czerni, jakby cienie chmur. Pozornie chaotyczne, tak naprawdę układały się w symbole ataku najsilniejszych klątw bojowych – komy, trądu, jasona.
Na piersi jegra wykwitało kilka kępek kolorowych włókien, małych ukwiałów nieustająco poruszających ramionami. To elektrody fagowe, non stop wysyłające i odbierające drgania magicznych pól, sterujące zmorami i samymi jegrami. Czarny zaatakował, jego pałasz przeciął ochronne egidy otaczające człowieka.
Koniec litości. Koniec żalu. Walka.
Kajetan przerzucił peem do lewej dłoni, wciąż strzelał, ale struga kul rozprysnęła się na zbroi jegra. Sięgnął za plecy po miecz. Wykrzyknął zaklęcie, aby pochwa wypuściła ostrze. Zwykłe pochwy chronią oręż przez zewnętrznym światem, przed brudem i wilgocią, rdzą i szczerbami. Ta pochwa z jesionowych łupek, z mithrilową szyjką i trzewikiem pokrytymi nanorunami wyżłobionymi przez najlepszych elfich snycerzy chroni świat przed mieczem Kajetana. Miecz nazywał się Kieł i miał trzy tysiące lat. Pochodził z Planu, który elfy nazywają Garottą i do którego boją się chodzić. Kajetan Kłobudzki zajrzał za jego próg i umknął, unosząc to ostrze. Tę historię też warto kiedyś opowiedzieć.
Nie teraz.
Kajetan odbił uderzenie tak, że pałasz jegra rozprysnął się jak sopel kryształu trącony żelazem. Wbił ostrze w maskę Czarnego. Poczuł smród. Usłyszał płacz dwuletniego dziecka. Zobaczył szarą limfę. Znów zabolało, to wieże wartownicze ponownie przebiły egidy. Jasonowy cios wszedł w ciało geografa jak maczeta i rozrąbałby je na pół, gdyby nie czaromaty ochronne Kajetana. W porę zmieniły częstotliwość osnowy świata i na krótki moment Plan barlogów i Ziemi stały się światami równoległymi, przenikającymi się, ale niemogącymi ze sobą reagować. Mufasa rozszarpał jegra i po ułamku sekundy Kajetan wrócił. Ruszył ku kolejnemu przeciwnikowi. Skoczył w bok, gwałtownie przykucnął, naprowadzając Czarnego na linię wiązki z masztu. Jegier zaskowytał, gdy musnął go promień własnego systemu obronnego, a potem zwinął się i sczezł jak palony w ognisku kawałek papieru.
Czy czuł, że płonie? Czy jegrzy cierpią? Czy ból dotyka kogoś, w kim na co dzień smak cudzej męki płynie niczym krew w żyłach człowieka, dając siłę i życiową energię? Kajetan nie wiedział. Ale widział, jak ciało jegra dygocze, jak wokół jego pleców parują fagi, jak maska pokrywa się siecią pęknięć, a potem rozpryskuje na dziesiątki kawałków. Jeden fragment upadł tuż obok i geograf dostrzegł poszarpany strzęp ciała przyrośnięty do zasłony od wewnątrz.
Mufasa skoczył przed Kajetana, grzywa lwa wybuchła jaskrawym płomieniem, łeb zmienił się w kulę białego ognia, który wypalił na ziemi szczątki i jegra, i jego robaka.
Poszukał wzrokiem kolejnego wroga, ale w tym momencie światem wstrząsnęła eksplozja. To bojowy bocian uderzył w trebuszet jegrów z całym impetem swej nanokadabrowej konstrukcji. Kajetan przypadł do ziemi, Mufasa i Bagheera przykryły go ciałami, wchłonęły. Znalazł się we wnętrzu swoich enpisów, dobrowolnie połknięty za życia, chroniony ich fantomowymi trzewiami i skórą jak przeciwogniowym kombinezonem. Trebusz wybuchł, a w zasadzie – rozchlapał się. Bociani pocisk zniszczył jego strukturę, roztopił, nadając jegierskiej konstrukcji konsystencję cieczy. Atramentowa fontanna bluznęła na wszystkie strony, a jej krople, wciąż przesycone magią, zdewastowały inne obiekty w bazie. Upadały maszty ochronne, waliły się baraki macic i działające jeszcze jegierskie zmory.
Zuch bociek! pomyślał Kajetan, bo kiedy walczy się z jegrami, dobrze jest docenić to, co się udało, i tych, którzy byli dzielni.
Poczuł, jak koty zsuwają się z niego. Też ucierpiały od wybuchu. Mufasa kulał, Bagheera lizała wypalony prawy bok. Lecz ruszyły bezgłośnie i dzielnie, by do końca oczyścić teren. I Kajetan podniósł się, wysuwając przed siebie ostrze. Kieł.
Ostatnie oktocentaury wiły się na ziemi, gasnąc i rozpuszczając. Ich panowie nie żyli, więc zabrakło umysłów podtrzymujących istnienie zmor i wlewających w nie zdolność do samodzielnego działania. Gdyby zginął Kajetan, zniknęłyby i jego koty. Nie musiał już walczyć, nie miał z kim. I czuł się lepiej. Smutek zniknął. Nie miał wyrzutów sumienia. Wykonał kawał dobrej roboty. Zlikwidował groźną bazę, zabił kilku jegrów. Zapewne ocalił wielu ludzi.
Każdy jegier był kiedyś dzieckiem. Ale już nie jest. Tak, to okrutne, lecz nie ma innego wyjścia. Musimy ich zabijać po to, by móc normalnie żyć. Świat wokół uspokajał się. Kajetan zaczął zwalniać czary bojowe. Dwa koty skurczyły się i zniknęły, roztopione w powietrzu jak mglista fatamorgana. Kieł się nasycił – dostał krew, może wracać do pochwy, w ciepło i wilgoć najtajniejszych kunsztów. Jesion na trzaski obrabiały kobiety elfów przez dwa lata w milczeniu, według tajemnych procedur przywiezionych z zaświatów. Nanoruny na mithrilu więziły potężne czary.
Kajetanowi oferowano wiele za miecz. Jeszcze więcej dawano za Klucz Przejścia. Płacono majątek za czar uaktywniający trzy koty. Ludzie i elfy. Odmawiał.
Kilkakrotnie obszedł teren bazy, sprawdzając, czy nie ocalały jakieś działające elementy infrastruktury i czy nie przetrwał żaden symbiotyczny robak. Te pasożyty, swoiste aksony dominującego barloga, czyniły z jegra jedynie wyspecjalizowane organellum Gehenny. Mogły przetrwać bez nosiciela, zaatakować inną istotę, choćby zwierzę, i wrócić do swojego pana. Kiedy geograf przekonał się, że wszystko jest w porządku, skierował się do swojego obozu na wzniesieniu. Musiał się spakować i jak najszybciej oddalić od tego miejsca. Na pewno pojawią się tu podjazdy jegierskie i ludzkie, a Kajetan nie szukał ani walki, ani kontaktu z polskim wojskiem.
Jeszcze przed zmrokiem ruszył ku zachodzącemu słońcu. Elfy lubią oglądać westerny i zalecają to żołnierzom Rzeczpospolitej.
Trebusz jegrów odpalił pierwszy strzał. Pocisk suicydalny pomknął ku Polsce.
To takie maszyny przyniosły zagładę Bonn i Wrocławiowi, Lyonowi i Kopenhadze, a niewypały z ich pocisków powodują czasem ewakuacje całych dzielnic i miasteczek. Bomby samobójców, straszliwa nazwa nadająca nowe znaczenie określeniu „wojna psychologiczna”.
Kajetan widział nagrania z Kopenhagi. Nie wiadomo, czemu z tego właśnie miasta pozostało aż tyle zapisów, dlaczego tam akurat najwięcej ludzi stosunkowo długo wytrzymało atak i zdołało kręcić te straszne rzeczy dziejące się wokół. Tak, nagrania z prywatnych kamer prowadzonych dłońmi świadomych operatorów były cenniejsze niż te z automatów przemysłowych czy policyjnych, rejestrujących po prostu wszystko to, co dostało się w ich pole widzenia. A te z Kopenhagi były najlepsze. Elfy twierdziły, że zdecydował o tym charakter miasta – spokojnego, przyjaznego, bezpiecznego. Nowoczesnego, ale przecież kameralnego, oferującego mieszkańcom i turystom czyste ulice, przytulne knajpki i spokojną, ludzkiego formatu architekturę, jakiej nie mają ośrodki przemysłowe, czy wieżowcowe „city” ośrodków biznesowych. Kopenhaga chroniła swych mieszkańców, dając niektórym z nich dodatkowe minuty czy nawet kwadranse. Wielu uciekło, inni, na własne nieszczęście, nie rozumiejąc co się dzieje, próbowali nagrywać wydarzenia.
I rejestrowali. Najczęściej ludzi wyskakujących z okien na bruk. Zazwyczaj najpierw słychać było trzask i szalony krzyk. Obraz gwałtownie przesuwał się – to obiektyw kamery szukał celu. Jeśli operator był szybki, a dom dostatecznie wysoki, udawało się czasem nawet ująć sylwetkę w locie. Jeśli nie – kamera rejestrowała tylko ostatni akord: tępy odgłos ciała uderzającego o bruk, a po chwili na ekranie pojawiał się trup. Były i inne zapisy. Ludzi rzucających się do kanału z Długiego Mostu. Samochodów na ulicy admirała Nielsa Juela, gwałtownie przekierowywanych na przeciwne pasy ruchu, wprost na czołowe zderzenia. I scena, która robiła na widzach najstraszniejsze wrażenie, może dlatego że rozgrywała się na jednej z najspokojniejszych ulic świata – Strøgecie. Tłum szlochających ludzi rzucał się na wystawy, tłukł szyby, i ciął sobie żyły lśniącymi w słońcu, szklanymi sztyletami.
Bomby samobójców.
Na co dzień człowiek tkwi bezpiecznie w batyskafie własnej woli i optymizmu. Kompozytowe pancerze psychiki zbudowane z dobrych wspomnień, pozytywnych emocji i nadziei na przyszłość chronią przed ciśnieniem kłopotów codziennego życia, przed głębinowymi monstrami żerującymi na dnie świadomości, przed bezkresnym mrokiem rozpaczy.
Ale czasami ludzie nie chcą żyć. Poddają się cierpieniu i samotności. Nie mogą pogodzić ze złem, którego doświadczyli lub które sami zadali. Tęsknią za ukochanym, który odszedł. Nienawidzą wszystkich, którzy żyją obok, a nie chcą odejść. I wtedy popełniają samobójstwa.
Bomby samobójców – artyleria barlogów – wywołują właśnie te najgorsze wspomnienia, pozbawiają marzeń, wymuszają skrajną pokutę za prawdziwe i wyimaginowane grzechy. Już sama obecność w pobliżu wystrzeliwującego je działa stanowiła śmiertelne zagrożenie, wystarczyła, by zmącić ludzki umysł i wypaczyć myśli Kajetana.
Wciąż leżał na posłaniu. Nie chciało mu się wstawać. Ani żyć. Zdradził swoich, uciekł zostawiając ich na pewną śmierć. Potem zdradził przybranego ojca. Odrzucił jego miłość, umknął, nie szukając żadnych kontaktów. Okłamał też elfy, od których nauczył się tak wiele, a potem odszedł, by nie służyć pod ich komendą. Jest zły, zły, zły. Nie odnajdzie cienia siostry, nigdy już nie porozmawia z Anną Naa’Maar, nie złoży pokłonu królowi. A świat się skończy i wszyscy ludzie staną się niewolnikami barlogów. Jest zły. Ale przecież istnieje rozwiązanie. Sposób, by z tym wszystkim skończyć. Łatwy, tak szybki i tak prosty. Już nic nie zaboli. Krzywdy zostaną spłacone. Grzechy odpuszczone. To takie oczywiste. Oczywiste…
Zbyt oczywiste. Aż niegodne w swojej banalności, za proste, by odkupić zło, którego dokonał. Więc jednak nie może… nie powinien…
Mechanizmy obronne w umyśle Kajetana włączyły się, kiedy sięgał po pistolet. Jego myśli przegrywały, ale zaczął się modlić. Cicho, szeptem, początkowo zacinając się i powtarzając, odmawiał „Zdrowaś Mario”. Ciało przywracało władzę nad umysłem.
Zazwyczaj jest odwrotnie. Gdy zajmujesz się zwykłymi codziennymi sprawami i masz czas na ocenę i analizę sytuacji, to mózg decyduje o ruchu, o nacisku, o uderzeniu. Jednak wojownik ćwiczy ciało, by – kiedy zajdzie potrzeba – ono przejęło władzę nad umysłem. Żołnierz powtarza po tysiąckroć kata, by w realnej walce nie myśleć o unikach, tylko unikać. Wystrzeliwuje pociski do papierowych tarcz, by oko i dłoń sprzęgały się automatycznie. Co dzień odmawia modlitwy i bojowe mantry, by dostać ochronę i wsparcie, gdy tego najbardziej potrzebuje.
Tym razem ratunek przyszedł z ciała, ale nie z nóg dokonujących gwałtownego uskoku, czy ramion wbijających włócznię we wroga. Kajetana uratowało gardło, język i usta.
Gdy umysł Kajetana zapadał się, oczy lśniły od łez, a dłoń pełzła ku kolbie Walthera, zaczął się modlić. Powtarzany automatycznie rytm ciął straszne wspomnienia, niczym siekająca chaszcze maczeta w rękach sprawnego przewodnika. Odsłaniał krajobraz i światło. W czarne fotografie wepchnął kolory. Rozbrzmiał łagodną muzyką. Niósł uczucie bliskości i opieki, przyjaźni i oddania. Smak domowego obiadu przygotowywanego przez siostrę Roberta, Łucję. Zapach perfum, jakich używała Jadwinia, drobna, smagła brunetka, z którą ostatnio randkował. Pluszate ciepło dłoni dwuletniego Krzysia, syna jednego ze znajomych.
Imiona. Następny krok to imiona, bo za nimi kryją się twarze, głosy, oczy, umysły tych którzy go kochali i szanowali.
Ochronny batyskaf Kajetana niemal popękał, ale geograf recytował imiona swych przyjaciół i bliskich, a każde z nich było jak galon powietrza wtłoczony do skorupy okrętu podwodnego, pozwalał oddychać i jednocześnie wypychał z dna ku słońcu.
Dłoń dotknęła zimnej kolby pistoletu i zamarła w bezruchu. Z oczu wciąż płynęły łzy, a skurcz żalu zdawał się wykręcać wszystkie trzewia.
Ale Kajetan wrócił. Znów władał sobą. Nie był przecież bezbronnym, nieprzygotowanym mieszkańcem spokojnej Kopenhagi, bogatego Wrocławia, słonecznego Lyonu. Był jednym z najlepiej wyszkolonych przez elfów ludzi. Był posiadaczem potężnego artefaktu, nazywanego Kluczem Przejścia. Był królewskim geografem, wędrującym po granicach znanych światów. Był bratem, który wciąż szuka swej zagubionej siostry. Był żołnierzem. Odkrywcą. Kajetanem Kłobudzkim.
Nie, to jeszcze nie teraz. Magia została przełamana.
*****
Trebusz jegrów bardziej przypomina młyńskie koło z lunaparku niż średniowieczną maszynę miotającą, od której wziął nazwę. A jeszcze bardziej – jeden z tych starych i oczywiście nie działających projektów perpetuum mobile. Na sterczącym z ziemi pałąku osadzono zębatą tarczę wykonaną z ciemnego litego materiału. Zęby, których na obwodzie było dwadzieścia siedem, miały kształt ćwiartki koła, do każdego przymocowano pałąk na ruchomym łożysku, zakończony miskowatym łożem.
Szaleni wynalazcy, którzy w dawnych czasach próbowali zbudować wieczny motor, konstruowali takie zębatki z ruchomymi ciężarkami, licząc, że odpowiednie ułożenie pałąków zawsze będzie dawać na jednej połówce koła większy moment obrotowy, a to z kolei spowoduje wieczny ruch. Oczywiście, w świecie fizyki Newtona i Einsteina, w prostym uniwersum kwantów, barionów i superstrun, to nie mogło działać. Zawsze bowiem następował taki układ zawiasowanych pałek na zębach koła, że wstrzymywało ruch, zawracało i po pewnej liczbie wahnięć zatrzymywało się.
Ale czy te same prawa dotyczą maszyn ze świata wypełnionego magicznym eterem, Planu wysyconego fagami magii, syntezującymi moc z atomów cierpienia i cząstek strachu, tak jak wirus buduje swoje ciało z ludzkiego białka?
Więc może tarcza kręciła się zasilana jakimś źródłem energii, a może była w naszym świecie perpetuum mobile, generującym energię i do własnego ruchu, i do wyrzucania na wschód morderczych pocisków. Kiedy ząb docierał na górę koła, przymocowany doń pałąk znajdował się niemal w pionowym ustawieniu, a jego łyżeczkowate zakończenie sterczało dobre sześć metrów nad ziemią.
Wtedy jegrzy zamierali na moment, wyciągali ramiona w górę, układając ze swych ciał znaki rozkazów. Przez trebusz przebiegało lekkie drżenie i od łyżki odrywała się granatowa kula. Zachowywała się jak kropla wody w stanie nieważkości. Płynęła powoli, jej powierzchnia dygotała synchronicznie z rytmem koła. Sunęła w górę. Ponad bazę, drzewa i wzgórze.
Będzie tak szybować dalej, na wschód. Popychana wiatrem i słabym odrzutem własnej magii przeleci nad Zoną, Nową Odrą i Kresami. Fronty atmosferyczne przesuną ją na północ lub południe, przycisną do ziemi, lub podniosą ku chmurom.
Może nie dolecieć. Spłucze ją zwykły deszcz lub burza wywołana przez larowe czary płanetników. Dopadnie i rozproszy bojowy sokół-czatownik strzegący powietrznych granic Rzeczpospolitej. Wiatr zniesie na pustkowia, aż do wyczerpania energii. Albo zepchnie zbyt nisko i rozbije na jakimś bezludziu. Ale jeśli doleci i wyczuje ludzkie skupisko, sama zacznie opadać. Nad celem zmieni kształt, spłaszczy się wertykalnie, powiększy, zamieni w ciemnoniebieski naleśnik, popęka w nieregularną sieć, rozcapierzy. I opadnie.
A wtedy popełni samobójstwo każdy człowiek w obszarze jej działania, o ile nie jest zabezpieczony specjalnym strojem czy czarem, o ile nie nurkuje właśnie w basenie lub nie modli się w kościele. Przeżyją też dzieci, wszystkie do mniej więcej pierwszego roku życia. Tak jak pięć tysięcy małych Duńczyków w Kopenhadze i niemal dwa tysiące dzieciaków z dzielnicy Krzyki we Wrocławiu.
W powietrze wyleciał kolejny granatowy bąbel.

Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.