Galeony Wojny, tom I - Jacek Komuda - Fragment #1

- Maszty na horyzoncie! – zakrzyknął bosman Szelf. – Kierunek Sud-Ost. Widzę dwa, trzy, cztery... pięć!
Dickmann podniósł perspektywę, jego wzrok prześliznął się wzdłuż stengi i bramstengi, aż do samego topu grotmasztu, gdzie wiatr szarpał...
Błękitną banderę ozdobioną żółtym krzyżem.
Szwedzi!
- Cztery okręty z prawej! - zakrzyknął wachtowy z gniazda na bukszprycie. – Pięć, sześć, siedem ich będzie... panie kapitanie!
Morze przed nimi zaroiło się od lin i masztów. Mocny, północno-zachodni wiatr gnał ich ponad falami prosto na ogromne zbiorowisko okrętów wroga. Z prawej widoczne było ich jakieś sześć, może siedem orlogów, a z lewej, od strony redy gdańskiej, czerniał las masztów zwieńczonych gdzieniegdzie bielą żagli. Tam stała prawdziwa flota! Prinzessin szła sama jedna na wprost szwedzkiej armady!
Co robić? Na Boga Ojca! Dickmann rozglądał się po morzu szukając wyjścia z sytuacji. Wachtowi co chwila oznajmiali coraz to nowe pinki, galeony i krejery. Cała załoga Prinzessin przypadła do burt i wantów, wspięła się na liny i nadbudówki spoglądając ze zgrozą na szwedzkie zastępy.
Wiatr gnał ich wprost w paszczę wroga. Po lewej stronie zbliżały się długie rzędy szwedzkich orlogów, nieco na prawo jaśniały żagle dużej eskadry galeonów i pinas. Za sobą mieli ciemny masyw Helu i rozciągający się dalej bezmiar błękitno-szarego Bałtyku.
Co robić? Co czynić na Boga? Na wschód nie było po co płynąć – Elbląg i Pilawa, wszystkie porty pruskie od ujścia Wisły do Latarni były w rękach Szwedów; elektorski Koenigsberg sprzyjał im, zmuszony do powolności siłą, gdy Gustaw Adolf nałożył żelazny munsztuk i kaganiec na handel z Prusami Książęcymi i Litwą. Zawrócić i lawirując pod wiatr uciekać w stronę otwartego morza? Przebijać się do Latarni? A może na zachód – do Pucka?
To też nie było żadne wyjście. Wodny tor przez zatokę usiany był niebezpiecznymi mieliznami i płyciznami. Dickmann wiedział dobrze, że największa z nich przegradzała Małe Morze na skroś, rozciągając się od Meglina, aż po wyspę Kusfeld, a głębokość na niej nie przekraczała sześciu stóp. A to znaczyło, że aż cztery stopy wody dzielić będą Prinzessin od wolności. Mieliznę można było ominąć płynąc jednym z dwóch przekopów – pod samą wyspą - lub drugim, płytszym i bardziej zdradliwym, położonym blisko Oksywia. A jednak nie był pewien, czy da radę przeprowadzić tędy ciężki galeon gnany mocnym wiatrem, mając na karku połowę szwedzkiej floty.
A potem w jednej chwili wszystko stało się jasne.
- Królewskie okręty! – zakrzyknął Szelf wypatrujący czegoś na południowym zachodzie od Prinzessin. – Panie kapitanie. Prawo, cztery, może pięć rumbów i palec od dziobu! Widzę naszych!
Dickmann wytężył wzrok, ale oczy miał już osłabione wiekiem; sięgnął po perspektywę, przesunął nią wzdłuż horyzontu.
I dostrzegł to, czego szukał: zduszoną przez maszty, żagle i nadbudówki szwedzkich okrętów krasną, polską banderę. Tuż obok wiatr rozwiewał długi, postrzępiony, podziurawiony kulami proporzec z ramieniem dzierżącym wzniesiony ku górze bułat...
Król Dawid, Wodnik, Arka Noego pędziły przed nimi, przebijały się przez Szwedów do Wisłoujścia. Biły się krwawo, bo burty galeonów spowijały obłoki prochowych dymów. Poprzez bryzgi morskich fal dostrzegł błyski ognia na kasztelach – zapewne strzały ze szturmaków, muszkietów i działek relingowych.
Ostatni w szyku szedł Król Dawid. Ostrzeliwywał się Szwedom, oddawał pięknym za nadobne. Kapitan dostrzegł, jak na zawietrzną polskiego galeonu wchodzi wrogi okręt wojenny. W szkle ujrzał niewyraźny zarys bukszprytu wspartego na galionie przedstawiającym męża w ogromnej, oliwnej koronie na głowie.
- Panie Szelf to nasi! Pójdziemy im na pomoc! Panie Janis, odbij waść dwa rumby w prawo! Idziemy na spotkanie Szwedom.
- Dalej do brasów, ojcowie! – rozdarł się starszy bosman. – Panie Martens, do talii grotmasztu!
- Babbeck! – zawtórował mu Dickmann. – Podnieść ambrazury! Ładować kule łańcuchowe! Z życiem!
Prinzessin szła prawie pełnym fordewindem, mknęła jak ptak ponad falami, prosto na szwedzki galeon zachodzący od nawietrznej Króla Dawida. Szli z wiatrem, więc dopiero teraz doszedł do nich gromowy ryk armat, suchy trzask wystrzałów, łopot żagli i krzyki załogi.
Wróg nie spodziewał się takiej odsieczy. Doszli go w bryzgach morskiej piany, w szumie wiatru i łopocie proporców. Szwedzi wzięli ich chyba za swoich, bo nikt nie pojawił się na bakburcie, nie otwarł ambrazurów.
Dickmann czekał. Stał, ściskając w dłoniach perspektywę... Marynarze krzątali się jak w ukropie, pokład grzmiał od łoskotu stóp, bosmańskie gwizdki przeszywały powietrze. Dwieście stóp dzieliło ich od Szwedów... Jeszcze sto pięćdziesiąt. Mogli strzelać, mógł już dawać komendę ogniomistrzom; lecz Dickmann wstrzymał się. Chciał być w dobrej pozycji – zakończyć zwrot i dopiero wtedy dać ognia z całej burty!
Jeszcze osiemdziesiąt stóp; jeszcze pięćdziesiąt. Widzieli wyraźnie nie tylko wyblinki wantów, ale podwantki, talie brasów i szotów, złocone zdobienia na wyniosłej rufie i wąskiej nadbudówce; szczeble szerokiego balkonu pawęży Szweda...
Jeszcze chwila... Jeszcze parę chwil!
Księżniczka zrobiła lekki zwrot. Zrzucili frota i fokmarsel, zwolnili miotani silnym, sztormowym wiatrem.
Teraz – przemknęło przez głowę Dickmanna – zanim się spostrzegą!
- Panie Babbeck! Całą burtą ognia!
Ślepy kanonier poślinił palec, wystawił go przez abrazurę.
- Czekać, moje dziatki! Wstrzymać się...
A potem pokiwał głową, wyczuwając jak statek dźwiga się na grzbiet fali.
- Bigosować!
Armaty Prinzessin ryknęły jak stado wygłodniałych lwów. Pokład zadygotał od wstrząsów, okręt pochylił się na bakburtę. Zanim prochowy dym spowił pole widzenia, kapitan dostrzegł jak na szwedzkim galeonie lecą drzazgi z burt, jak liny fokwantów pękają ze świstem, a z grotmasztu wali się w dół reja marsla wlokąc za sobą ogromną płachtę żagla... Jak świszczące kule łańcuchowe i pikowe, przecinają w pół topenanty i fały fokżagla, zmiatają wanty grotmasztu na bakburcie. Szwedzki galeon zawrócił na wiatr. Na pokładzie pokrytym strzaskanym drewnem i rozłupanymi deskami rozległy się gwizdki, krzyki i wycie rannych.
- Fokżagiel staw! – rozkazał Dickmann świadomy, że zaraz doczekają się responsu Szwedów i bynajmniej nie będzie to przyjacielskie zaproszenie na szklenicę piwa. - Ruszać się do wszystkich diabłów!
- Nie będzie abordażu, panie kapitanie?!
- Nie ma czasu! Panie Fabisz, kurs na wiatr!
Prinzessin pomknęła po falach, jak rumak wstrzymywany zbyt długo wędzidłem. Dickmann wytężył wzrok, spojrzał przez perspektywę starając się przebić wzrokiem dymy zalegajace nad polem bitwy. Szwedzi przestali strzelać – dzięki temu Król Dawid otrzymał chwilę wytchnienia. Kapitan widział, jak galeon robi zwrot przez rufę, płynie za pozostałymi polskimi okrętami, który już zbliżały się do Latarni. Przez chwilę miał wrażenie, że na pokładzie, wśród bryzgów piany i wodnego pyłu dostrzega Morę z nieodłączną fajką w zębach, dowodzącego galeonem ze spokojem godnym greckiego mędrca, którego nie jest w stanie zdziwić żaden nawet Lewiatan, Potop, ani nawet koniec świata.
Świst i łoskot kuli uderzającej o nadburcie sprawił, że Dickmann odruchowo rzucił się na pokład, pociągając za sobą bosmana. Pocisk wystrzelony ze szwedzkiego orloga wybił w falszburcie dziurę, obsypał ich stertą drzazg, zrykoszetował od bezanmasztu, przeleciał nad pokładem, dziurawiąc fok, a potem wpadł w morze.
Dickmann zerwał się na nogi, klnąc na czym świat stoi. Szwedzi zdecydowali się wreszcie dać im odpór. Widział że ambrazury wrogiego galeonu na bakburcie podnosiły się niemrawo. Potrzaskany okręt skręcił w bok, starając się ustawić burtą do uchodzącej za polską eskadrą Prinzessin, błysnął ogniem raz, drugi, trzeci...
Za późno! Teraz to była zwykła pukanina, bo polski galeon był zbyt daleko. Świszczące kule wbiły się w morze, wzbijając w powietrze smugi wody, jedna przemknęła tuż obok kotwicy, przeszła pod bukszprytem, poleciała w stronę szwedzkich okrętów na zawietrznej. Prinzessin pędziła gnana silnym wiatrem, wdzierała się na szczyty fal, prześcigała je w biegu, waliła bukszprytem i dziobnicą w wodne otchłanie między spienionymi, morskimi bałwanami.
A jednak reszta polskiej eskadry była daleko. Tracąc cenne chwile na uwolnienie Króla Dawida spod ostrzału, Dickmann pozwolił, aby odległość między nim, a okrętami Wittego i Mory znacznie się powiększyła. Morze huczało, pieniło się wściekle, a kapitan wyczuwał już, że nie był to zwykły ryk żywiołu, lecz coś znacznie groźniejszego. Wiatr przechodził w wicher, wzmagał się zapowiadając późnowiosenny sztorm, wył na wantach, świszczał między linami, wzbijał ogromne fale zalewające dziób statku.
Z tym właśnie wiatrem szli w zawody.
- Szwedzi przed nami! Trzy orlogi na nawietrznej!
Dickmann wytężył wzrok, wspiął się na wanty, chwycił wyblinek. Wychylony nad morskim piekłem, przycisnął perspektywę do oka.
Szybko wypatrzył maszty zwieńczone błękitnymi flagami z krzyżem. Wysokie, z rozpiętymi na nich, szarpanymi wiatrem bramslami, z łopocącymi proporcami bojowymi. Widział je na nawietrznej, zaledwie rumb od dziobu okrętu - po prawej; szły pod pełnymi żaglami prosto na polską eskadrę przed nimi. Były blisko, diabelnie blisko! Kapitan zmierzył wzrokiem odległość i wiedział, że choć królewskie okręty przejdą do Wisłoujścia, to Szwedzi bez zbędnych wysiłków odetną Prinzessin dalszą drogę do Latarni. Wezmą ich w kleszcze, pogruchocą z dział, a na ostatku dobiją ranny okręt aktem łaski lub przejmą abordażem.
A byli już tak blisko wybawienia!
Nie miał drogi odwrotu. Za nimi szedł postrzelany galeon szwedzki i dwa inne orlogi, które choć wcześniej nie kwapiły się do walki, to jednak ruszyły za Prinzessin, niczym szakale, wietrząc w samotnym okręcie łatwy łup.
Błysk ognia rozjaśnił morze przed nimi. To Król Dawid dał ognia z całej burty do swoich prześladowców. Z hukiem, z gromowy rykiem, który dotarł aż na pokład Prinzessin kule uderzyły o pokład i burty pierwszego ze szwedzkich galeonów. Kapitan widział, jak w górę lecą deski wyrwane z deku, jak pękają w strzępy liny, rwą się wanty i żagle...
Szwedzkie okręty odpowiedziały pojedyńczymi wystrzałami. Ten, który był najdalej od Prinzessin, ale najbliżej od galeonu Mory zbliżał się z zamiarem abordażu, lecz zanim zdołał stanąć burta w burtę, Król Dawid zrobił zwrot przez sztag, a szwedzki orlog został z boku - silny wiatr poniósł go w kierunku Redłowa i Oksywia.
Kolejny okręt dał ognia, raz, drugi trzeci. Dickmann aż ryknął śmiechem widząc popisy szwedzkich puszkarzy. Takie pojedyńcze strzały nadawały się chyba tylko do odganiania wron od wisielców. Czy nikt nigdy nie nauczy Szwedów bić z armat salwą burtową na jeden rozkaz?!
Ostatni, największy z galeonów obrócił się burtą do Króla Dawida. Dickmann widział jak raz po raz dawał ognia. A potem Mora dał mu godną odpowiedź, posłał tak równą i gęstą salwę całoburtową, od której, dałby głowę, pospadały kapelusze z łbów wrogich kapitanów.
Szwed szedł teraz półwiatrem. Widząc, że nie dogoni już Króla Dawida i reszty polskich okrętów uchodzących w stronę Latarni, robił zwrot przez sztag, a potem zwrócił się w stronę Prinzessin i poszedł wolno na wprost, lawirując pod wiatr, odcinając okręt Dickmanna od reszty eskadry. Za nim zawróciły kolejne orlogi. Wicher gnał Księżniczkę po spienionym morzu prosto na trzy szwedzkie galeony. Trzy inne zamykały drogę ucieczki na północ. A z lewej, po zawietrznej stała na kotwicowisku flota zebrana przez Gustawa Adolfa chyba z całej Szwecji na pohybel Rzeczypospolitej, rozłożona szeroko, niczym Wielka Armada wysłana przez Filipa Habsburga na podbicie Anglii.
Dickmann nie stracił wojennego ducha. Szli niemal z wiatrem, wciąż zachowując przewagę manewru nad Szwedami. Eskadra wrogów była coraz bliżej; lawirowała pod wiatr, idąc na spotkanie Prinzessin; chcąc powetować sobie klęskę w pościgu za Morą, Witte i Magnusem.
Pierwszy galeon rósł w oczach! Był wielki, zwalisty, o wznoszącej się stromo rufie pomalowanej na błękitno, o wysokich masztach przedłużanych bramstengami, z rozpiętymi na nich bramslami.
- Szwedy przed nami! – ryknął mu prawie w samo ucho Jensen. – Panie kapitanie, co robimy?!
Dickmann o mało nie spytał go o to samo. Patrzył za bakburtę, na lewo, gdzie pół mili od nich stały na kotwicy szwedzkie statki, niektóre na kotwicach, ze zwiniętymi żaglami, inne dopiero stawiające marsle, jak ptaki, które utuliły sie do snu ze złożonymi skrzydłami. Spojrzał przez perspektywę, zlustrował wrogie orlogi, a potem oddał lunetę Szelfowi.
- Szelf, co to za statki.
- Szwedzkie panie kapitanie...
- Przecież nie węgierskie, panie bosman! Merchanty? Fluity? Galeony?
Szelf przytknął lunetę do oka, przez chwilę spoglądał w stronę wrogiej armady. A potem oderwał perspektywę od głowy, a jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia.
- Panie... kapitanie! – wydyszał. – To są zwykłe pinasy, fluity, krejery... Te diochle, to bojery i espingi, galery i szkuty... Wszystkie na kotwicy, ze sprzątniętymi żaglami. To są... To są...
- Statki do przewozu wojska – uzupełnił Jakimowski, który jako obdarzony bystrym wzrokiem nie potrzebował lunety. – Zebrane w portach całej Szwecji. A na nich są zaokrętowani piechurzy i rajtarzy armii Gustavusa. Jesteśmy w samym środku desantu szwedzkiego, waszmościowie.
- Taaaak! – syknął Dickmann. – Więc nie zmyliły mnie moje stare oczy. Te statki są słabo uzbrojone i nie przygotowane do boju. Mości panowie! Pora zatańczyć z kostuchą! Panie Fabisz, ster lewo na burt, panie Szelf, do zwrotu i brasowania rei. Panie Babbeck, działa naładowane?
Starszy bosman skoczył do swoich ludzi.
- Przeżegnać się! – wykrzyknał Dickman i dobył pałasza. – Zająć miejsca. Pójdziemy na wiatr, przejedziemy przez całą flotę szwedzką na kotwicowisku i zgubimy pogoń między tymi fluitami i krejerami. Trzymać liny, brasować na gwizdki, bez rozkazów! Gotowiście na śmierć?!
Jeden okrzyk starczył za odpowiedź.
- Ruszać do żagli! Dziś jeszcze będziemy w piekle.
Szwedzki galeon nadciągający od strony Latarni rósł w oczach, wielki, ogromny, straszny. Trzysta, a może dwieście stóp dzieliło go jeszcze od Prinzessin. Jakimowski gołym okiem dostrzegał powiększającą się z każdą chwilą potężną dziobnicę, bukszpryt zjeżony dwoma żaglami, bocianie gniazdo i dwa czarne oczka dział wysuwające się z przednich furt działowych. Teraz, gdy byli blisko Szwed zaczął zmieniać kurs, obracał się burtą do wiatru, chcąc widać powitać ich ogniem.
Mylił się, jeśli myślał, że złowi księżniczkę równo prosto co zwykłą wiejską trzpiotkę! Prinzessin szybciej zrobiła zwrot przez rufę, poszła na wiatr, wzniosła się na fali.
Dickmann zamachnął lunetą, jak polski hetman buławą.
- Ognia z całej burty! Panie Babbeeeeck!
Armaty ryknęły jednym gromowym głosem posyłając ołowianych posłańców w stronę Szwedów. Galeon dostał w burtę, pod maszt, kule rąbnęły w kadłub, wybijając w nim dziury, zmiotły część rufowego balkonu, zdruzgotały w strzępy szalupę na głównym deku, wpadły na śródokręcie, masakrując majtków na pokładzie. Z łoskotem i wizgiem, uwalnianych lin poszedł nagielbank fokmasztu, załopotały podziurawione żagle. Ostatnia kula Babbecka trafiła z gwizdem prosto w galion; w prężącego się do skoku czarnego tygrysa. Odłupała od figury prawą łapę bestii.
- To Tigern! – krzyknął Jakimowski, gdy szwedzki galeon obrócił się do nich burtą, ukazując swe mroczne piękno. Był prawie dwa razy wiekszy od Prinzessin, miał ze sto sześćdziesiąt, może nawet sto osiemdziesiąt łasztów, żagle z bramslami na fok i grotmaszcie oraz pojedyńczy, łaciński bezan na ostatnim maszcie. Rufa opasana dwoma balkonami na pawęży, wznosiła się złowieszczo nad wzburzonym morzem.
- Grot staw! – zakrzyknął Dickmann. – Ruszać się psie krwie, albo zatańczycie w piekle!
Ogromny żagiel opadł z łoskotem, naprężył się, napełnił wiatrem na poluzowanych szotach. Zatrzeszczały fały i topenanty grotmasztu, Prinzessin pomknęła jak łania po wzburzonej fali.
Zraniony Tigern odpowiedział z trzech dział, a potem wzdłuż jego burty zabłysły kolejne ogniki wystrzałów. Ze świstem i hukiem spadły na Prinzessin obracające się w powietrzu kule łańcuchowe i nożycowe, z trzaskiem zmiotły część falszburty z prawej burty, przecięły szoty fokmarsla... A potem pękła część rejki bezana, róg żagla załopotał na wietrze, rozleciały się w drzazgi zasłonięte okiennicami okna kapitańskiej kajuty, świsnęły przecinane liny wantów, rozrywane ściągacze i podwięzi. Ogromna kolumna grotmasztu zatrzeszczała im nad głowami, opierając się ogromnej sile wiatru napierającego na grota i głównego marsla.
Ktoś zwalił się na Dickmanna, cały we krwi. To był Habbeck, bakowy. Pokładem wstrząsnął przeraźliwy ryk majtka wijącego się w kałuży posoki; inny z marynarzy wył wlokąc za sobą pogruchotane nogi. Zapachniało krwią, morską wodą, rozgrzanym żelazem, siarką i strachem.
Tigern zrobił zwrot przez sztag; stracił prawie ćwierć mili pruskiej, lecz ruszył za Prinzessin, wściekły niby okaleczony tygrys. Jego strzeliste maszty zdawały się wznosić aż pod niebo. Dickmann widział, jak szwedzki orlog przechyla się na wysokiej fali, rozpruwając dziobem wzburzoną morską troń.
Pędzili na skrzydłach szalejącego wiatru, tańczac na falach, wznosząc się i osuwając w dół. Pokład Prinzessin był mokry od bryzgów piany, zalany wodą i krwią, liny trzeszczały, jak gdyby miały zaraz urwać się i polecieć do nieba, kadłub pochylał na wzburzonych grzbietach bałwanów zbijając z nóg ludzi.
Księżniczka wytrzymała! Była wszak władczynią wiatrów!
Chwila jeszcze... Niesieni na skrzydłach wichru wpadli wprost między szwedzkie statki i okręty stojące na kotwicowisku. Nikt nie spodziewał się takiego fortelu, tak jak nikt nie pomyślał, że eskadra polska wychodząca z Gdańska we trzy okręty, powróci niespodziewanie w sile czterech wojennych galeonów. A już żaden z szyprów Gustavusa nie podejrzewał nawet, że szwedzka eskorta dopuści wrogi okręt wojenny tak blisko konwoju składającego się z ponad czterdziestu fluit, pinas, krejerów i bojerów, zbrojnych wprawdzie w lekkie falkony i falkonety, ale zupełnie niegotowych do boju, unieruchomionych na kotwicach. Dickmann uśmiechnął się słysząc, jak okrętowe dzwony biją na alarm, jak rozlegają się ostrzegawcze strzały z armat i krzyki; jak lodje i hapy kursują między większymi jednostkami. Zacisnął zęby widząc opuszczane pospiesznie żagle, statki podciągane na linach lub załogi odcinające kotwice, aby tylko ujść z zasięgu armat wroga. Prinzessin uczyniła w szwedzkiej flocie większą trwogę, niż murena wpuszczona do laguny pełnej tłustych, nieruchawych wątłuszy. Gdybyż jeszcze nie miała za swoimi plecami rekina!
Działa pościgowe Tigerna błysnęły ogniem. Pierwsza kula świsnęła nisko nad pokładem, przeszła na wylot przez grota i foka, upadła daleko w morze. Druga uderzyła z całym rozmachem w tylną latarnię, zdruzgotała ją, rozbiła na kawałki, zasypując Dickmanna i oficerów deszczem odłamków.
Babbeck odpowiedział Szwedowi z dział ariergardowych. Pierwsza kula uderzyła w morze tuż koło dziobnicy wzbijając fontannę wody. Druga trafiła w forkasztel Tigerna, strzaskała deski na drzazgi, w jednym okamgnieniu przewierciła się przez ścianę. Dickmann miał nadzieję, że zanim przepadła w przepastnym wnętrzu okrętu, posłała do piekła przynajmniej kilku Szwedów.
A potem znaleźli się w samym środku konwoju. Statki z wojskiem zacumowane były w czterech rzędach, jeden za drugim; zapewne kolejno udawały się stąd do Piławy na rozładunek. Pokłądy części z nich zawalone były działami, beczkami, wojennym sprzętem i wojskiem.
- Ster prawo na burt! Do zwrotu! Kurs Sud-Ost!
- Grot z zawietrznej braaasuj! – zakrzyczał Szelf. – Ruszać się, ojcowie!
Skręcili na południe, wpłynęli między dwa rzędy zakotwiczonych blisko siebie fluit i pinas. Dickmann widział na pokładzie najbliższego statku blade oblicza szwedzkich żołdaków krzyczących, pokazujących ich sobie rękoma, wygrażających pięściami.
Było tylko jedno remedium na ich furię. Ołowiana driakiew.
- Panie Babbeck! – zakrzyknął, kiedy zrównali się z fleutą. – Całą burtą ognia!
Armaty zagrzmiały. Ostrzelany statek zatrząsł się i przechylił. Wszyscy widzieli, jak ołowiane kule uderzyły w pokład, przemknęły ponad nadburciem, rozrywając szwedzkich muszkieterów na części, druzgocąc deski poszycia niczym wątłe szczapki, zrywając liny, roztrzaskując rumpel!
A szwedzkie statki już nie czekały jak barany na rzeź. Zmykały na wszystkie strony, niczym spłoszone owce przed wilkiem. Jakaś fluita podeszła zbyt blisko krejera, splątała się olinowaniem, zahaczyła grotreją o brasy fokmasztu. Dalej pinasa staranowała espinga, zdruzgotała wątły kadłub ostrą dziobnicą, zmiażdżyła go pod ciężarem swych osiemdziesięciu łasztów!
Prinzessin na chwilę zrównała się z niskim krejerem. Zza burty zagrzmiały strzały z muszkietów i hakownic. Dickmann machnął obnażonym pałaszem.
- Panie Babbeck, bij z bakburty!
Prochowy dym spowił lewą burtę Prinzessin. Krejer zadygotał, gdy dostał w kadłub, w rufę i niżej – na linii wodnej, pod forkasztelem. Przechylił się na sterburtę, nabierając wody. Dickmann usłyszał strzały z marsów, z bocianiego gniazda, gdzie Oloffsen oraz jego ludzie zabawiali się paląc z muszkietów i rzucają granaty.
- Nabijaj! – zakrzyknął Dickmann do Babbecka. – Kule i kartacze!
Z gwizdem i świstem pocisk przemknął tuż obok rufy. Drugi uderzył z trzaskiem w ścianę mesy oficerskiej. Nie przebił się, utkwił w potrzaskanych deskach dając wyraźne i wymowne świadectwo szwedzkiego gniewu.
Tigern szedł za nimi trop w trop! Wpadł między statki konwoju. Sprawnie zrobił zwrot i pomknął za Prinzessin.
- Lewo na burt! – zakrzyknął Dickmann. – Kurs na wiatr!
To było jak piekło, jak ostatnie szaleństwo. Pędzili na ostrym wiatrze z pełnymi żaglami, brasując je co chwila, luzując lub wybierając trzeszczące szoty aby zgubić Tigerna. Wicher gnał ich wśród piany, niósł na wzburzonych falach, siekł twarze, wygięte ramiona, naprężone barki i ręce trzymające liny deszczem kropel porywanych znad zanurzającego się coraz głębiej bukszprytu. Aby zgubić Szwedów, zrobili zwrot i wpadli między kolejny rząd fleut i pinas, które jeszcze nie zdążyły podciągnąć się na kotwicy. A potem znowu zwrócili się na południe; odpadli od wiatru i mknęli między dwoma kolejnymi szeregami głęboko zanurzonych merchantów!
Tigern wyostrzył, idąc za rufą Prinzessin, powiększając jeszcze chaos wśród armady. Otarł się z trzaskiem i chrzęstem o rufę małego krejera, a potem - wpływając między kolejny rząd fleut w ślad za umykającą Księżniczką - najechał dziobnicą na bukszpryt obciążonej pinasy, stanął, wstrzymany w biegu, pochylił, zarył głęboko w wodę, smagany morskimi falami. Przez chwilę pchał pinasę, obracając ją w miejscu. Aż na pokładzie Prinzessin usłyszeli krzyki i wrzaski.
A potem bukszpryt pinki pękł, złamał się z trzaskiem, zachrobotał, trąc ułomkiem kolumny o burtę Tigerna. Galeon powlókł za sobą wznoszące się ukośnie dziobowe sztagi, część wyrwał z łoskotem, resztę odrąbali toporami marynarze. Ruszył za Prinzessin, gotów staranować każdy kolejny szwedzki statek, zatopić własną łajbę, niż dopuścić do wymknięcia się zdobyczy.
Prinzessin była już blisko lądu... Już dostrzegali wyłaniającą się w dali, z morskich odmętów białą wieżę Latarni, obok której leżało, jeszcze ukryte przed ich wzrokiem Wisłoujście... Bezpieczny port dla okrętów znużonych morską tułaczką.
Wyszli spomiędzy uchodzących na boki statków szwedzkich, zrobili kolejny zwrot, przez sztag, przemknęli obok dwóch starych pinek. Na pokład spadł grad kul, w odpowiedzi głucho zagrzmiał pokładowy perier, potem odezwały się szturmaki. Ktoś krzyknął; zwalił się martwy marynarz trzymający linę brasu pospołu z ludźmi Martensa. Lecz zanim bosmanmat zawołał kogoś do pomocy, chwycił ją kozak Choma.
- Ciągnąć, braty! – zakrzyknął z całych sił. – Trastia Szwedów mordowała!
A potem była już wolność - wyszli spomiędzy ociekających wodą kadłubów i mokrych żagli na otwartą przestrzeń!
I nagle niebo zwaliło się na łeb marynarzom z Prinzessin. Najpierw był świst kul, dziki łoskot i trzask desek. Księżniczka pochyliła się na bakburtę, zeszła z kursu. Przedni marsel poszedł w strzępy, załopotał, gdy pękły szoty, gejtawy i gordingi.

Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.