Martwe Jezioro - Marcin Mortka - Fragment #1

Smok rozdziawił paszczę.

Powoli, ostentacyjnie przesunął czarnym językiem po kłach. Z szeroko rozstawionych nozdrzy buchnęły kłęby pary. Odpowiedziały im inne, dobywające się z krostowatych narośli po obu stronach kolczastego grzbietu. Błoniaste skrzydła aż zadrżały, gdy uniósł pazurzastą łapę w powietrze i wbił ją w pył drogi.
Mads Voorten ani drgnął.
– Spierdalaj - warknął.
Smok cofnął gwałtownie łeb, jakby ta obelga go zapiekła. Zasyczał, ponownie strzelając parą. Fioletowe ślepia to nikły pod skórzastymi powiekami, to znów się pojawiały, lśniąc zdumieniem i oburzeniem. Bestia walnęła łapą raz jeszcze, tym razem mocniej.
Mads wydął wargi i pochylił się w siodle, opierając łokcie na wysokim łęku.
- Słyszałeś, co powiedziałem? – wycedził. Nadal nie przerywał kontaktu wzrokowego. – Poszedł stąd, kurwiszon! Już! Spierdalaj! 
Smok opuścił łeb tuż nad ziemię. Prychnął z obu przepastnych nozdrzy, wzbijając tumany kurzu, a potem znów wyszczerzył kły. 
Wojownik przymknął oczy dla ochrony przed kłębami pyłu i przesunął dłonią po końskim karku. Żmijka jednakże nie potrzebował pokrzepienia. Ojczyste bagna Pustaci przygotowały go na o wiele gorsze widoki. Stał nieporuszony niczym spiżowy posąg i bez cienia lęku, wręcz z zaintrygowaniem, wpatrywał się w smoka swymi stalowoszarymi oczami. 
Potwór zaś zamarł, jakby nagle dotarło do niego, że tych dwoje rzuca mu wyzwanie - co gorsza, wyzwanie jak równy równemu. Potrząsnął wściekle łbem, zagrzebał dwa razy w ziemi swą pazurzastą łapą niczym rozwścieczony byk i grzmotnął w ziemię ogonem. Na koniec nastroszył kolce, które wyprostowały się z metalicznym szczękiem i buchnął przed siebie gorącym oddechem. 
Wyziew był tak silny i tak smrodliwy, że Mads o mało nie zleciał z siodła, a Żmijka odwrócił łeb i parsknął kilka razy. Gdy smok zatrzasnął szczęki z głuchym mlaśnięciem, jeździec odkaszlnął, przełknął z trudem ślinę i spojrzał na gada z autentyczną nienawiścią w oczach. 
- Teraz to przegiąłeś – wycharczał i ujął włócznię. 
Żmijka targnął łbem i ponaglony uderzeniem pięt jeźdźca, ruszył ku smokowi. Zarżał przy tym przenikliwie, jakby się śmiał.
Tego smokowi było już za wiele. Rozłożył błoniaste skrzydła i bijąc nimi pospiesznie, niemalże z paniką, wzniósł się w powietrze. Gdy pył opadł na tyle, by jeździec znów mógł ujrzeć niebo, potwór był już tylko wijącą się kreską gdzieś na tle nasyconego purpurą nieba.
Mads odetchnął głęboko i raz jeszcze poklepał kark wierzchowca.
- No, znów mieliśmy szczęście – mruknął. – Nieczęsto trafia się na głupka, który wystraszy się człowieka z włócznią.
Żmijka prychnął z protestem.
- Oczywiście, człowieka wraz z rumakiem – poprawił się Mads, ściągając hełm. Czoło było całkiem mokre od potu. 
Był człowiekiem nie pierwszej młodości. Spomiędzy krótko przyciętych, ciemnobrązowych włosów przezierały nitki siwizny, a spod przymrużonych oczu wybiegały bruzdy zmarszczek ciągnące się daleko za kości policzkowe. Kilkudniowy zarost w istocie zdradzał człowieka gnębionego ciężkimi troskami.
Cokolwiek go trapiło, nie miało to wpływu na jego umiejętności. Koniem powodował z naturalną swobodą. Płynność, z jaką odwrócił włócznię i wsunął w tuleję z przodu wysokiego siodła, wskazywała na doświadczenie w walce z końskiego grzbietu. Wrażenie to uzupełniał trzymany w ręku hełm z misiurką, stary i powgniatany od licznych ciosów, a także łatany kilkakrotnie skórzany kaftan z naszytymi stalowymi kółkami. No i brzydka, nierówna blizna na prawym policzku. Podobne spostrzeżenia zapewne zatrzymywały w miejscu każdego rabusia, gdyż na milę znać było charakternika, a ci zazwyczaj oznaczali masę kłopotów i pustą sakiewkę. 
Smoki jednakże mogły o tym nie wiedzieć.
Mads popędził rumaka. Oddychał pełną piersią, wodząc wzrokiem za buczącymi trzmielami i rozkoszując się coraz głębszymi odcieniami czerwieni odkładającymi się na niebie.
Zbliżał się koniec lata, a Voorten wiedział, że dla niego będzie to również koniec dotychczasowego życia. 
Obły głaz, zagrzebany do połowy w igliwiu, błysnął kilkoma niezdarnymi piktogramami. Wojownik zmrużył oczy i zaklął w duchu.
- No, jesteśmy prawie na miejscu – mruknął i starannie nałożył hełm. – Ostatnia przeszkoda, Żmijka. Miej się na baczności. Nigdy nie wiadomo, co tym knypkom strzeli do łba.
Koń chrapnął cicho w odpowiedzi.
Niemal każdy człowiek, którego ostatnio wypytywał o drogę na Kiecz, ostrzegał go przed niewielką kolonią goblinów, która wyrosła wzdłuż Starego Traktu. Ledwie parę mil od Martwego Jeziora. Każdy też, bez względu na pochodzenie, nie omieszkał przy tym splunąć z pogardą. Stanowisko, które gobliny zajęły podczas powstania, było ostatecznym dowodem na ich podłą i zdradziecką naturę. Mads miał ten problem w głębokim poważaniu, ale bynajmniej nie zwalniało go to z ostrożności. Dla goblinów każdy zbrojny, który nie nosi tuniki wojsk cesarskich, był potencjalnym zagrożeniem. 
Żmijka jakby wyczuł niebezpieczeństwo i przyspieszył sam z siebie. 
Niespodziewanie las się urwał i oczom jeźdźca ukazała się rozległa polana, a na niej wysoki, najeżony częstokołem wał, znad którego biło w niebo kilkanaście słupów dymu. Wokół wału aż po skraj lasu ciągnęły się niewielkie poletka, każde oznaczone kamieniem z wymalowanymi na jego powierzchni piktogramami, podobnymi do tych na kamieniu w lesie. Droga co prawda obiegała poletka szerokim łukiem, ani razu nie wychodząc z cienia rzucanego przez drzewa, ale Mads nie łudził się, że pozostanie niezauważony. Wiedział, że nie ma rasy czujniejszej i bardziej nieufnej od goblinów.
Nie mylił się. Powietrzem wkrótce wstrząsnęła ochrypła pieśń rogu. Oracze unieśli głowy, a od bramy buchnęły krzyki przestraszonych kobiet zaganiających dzieci do domostw. Wojownik przełknął ślinę. 
- Spokojnie – rzucił ochryple. – Nie będziemy uciekać przed bandą rzepojadów z motykami. 
Rumak najwyraźniej zrozumiał jego intencje, bo potrząsnął grzywą, rżąc przy tym głośno i zwolnił. Szedł teraz stępa z wysoko uniesionym łbem, a Mads ujął wodze lewą ręką i jechał, nie rozglądając się na boki. Nie patrzył na łuczników, tłoczących się na wałach, ani na oraczy, zamarłych na polach, ściskających w sękatych dłoniach drzewca motyk. Nie spojrzał nawet na dwóch barczystych drwali, którzy odeszli od rąbanych pniaków i stanęli na poboczu, wsparci na swych siekierach, wyzywający w swym milczeniu. Na szczęście, żaden z nich nawet nie drgnął, wyczuwali bowiem charakternika, a przy tym widzieli jego drugą dłoń jak zwisa niebezpiecznie blisko uchwytu włóczni. Ale wszystko do czasu.
Dotarł do mostu. Ten był zaledwie kładką przerzuconą nad strumieniem – gobliny nigdy nie odnalazły w sobie pasji do budowania. Drogę zamykała mu drużyna, która wystarczyłaby i do obsadzenia sporej baszty. Otaksował przeciągłym wzrokiem ich lamelkowe zbroje i hełmy z ukośnymi otworami na oczy, nadające im wyglądu sów. Obejrzał też ich dzidy i topory na długich trzonkach, a potem skupił wzrok na przywódcy, starym weteranie w przydługiej, ani chybi zrabowanej kolczudze. 
- Stój – powiedział miękko. – Stój, Żmijka. Coś mi mówi, że czeka nas przeprawa z tym ropuchem. 
Stary goblin rzucił przez ramię coś, co wywołało śmiechy wśród jego podwładnych. Mads czekał niewzruszenie – był przekonany, że dowcip wcale nie należał do śmiesznych, a weteran rzucił go tylko po to, by zbić przybysza z tropu. 
„Zupełnie jakby czuł się swobodnie” - pomyślał.
Widok bandy uzbrojonych goblinów mógł odebrać resztki odwagi, tym bardziej, gdy rozprawiały we własnej, zgrzytliwej mowie. Znajdowało się w niej przynajmniej kilka głosek całkowicie niewymawialnych dla ludzkiej krtani.
- No? – mruknął. – Czego chcesz?
- Szeszcz – wycedził weteran, wbijając w niego nienawistne spojrzenie. 
- Sześć? – wojownik zmrużył oczy. – Czego sześć?
- Szeszcz gwer – zażądał goblin, wyciągając czteropalczastą dłoń w skórzanej rękawiczce. – Płacz! Płacz!
Człowiek skrzywił się z niechęcią. Za jednego imperialnego gwera mógł podjąć kilku przyjaciół w najdroższej karczmie i jeszcze by mu na dziwkę do poduszki starczyło. Próby wyłudzenia sześciokrotności tej kwoty za przekroczenie byle kładki nad cuchnącą gnojem rzeczułką nie dało się niczym wytłumaczyć.
- Chyba ci mózg szlamem przeszedł, kurduplu – warknął. 
Goblin rzucił kilka słów za siebie. Ostrza włóczni powędrowały wyżej, bełty zastygły nieruchomo, a blade, pozbawione źrenic oczy goblinów błysnęły stalą.
- Płacz! – ponowił żądanie weteran w kolczudze.


Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.