Zima mej duszy - Marcin Pągowski - Fragment #2

— Wszystko to wina świń plugawych ze Służnik! — perorowała matrona w podwice, z której wystawał tylko długaśny nos, zasuszony niby niezebrane jesienią śliwki i o podobnej barwy cerze. — Zapamiętacie me słowa, kumotrzy, martwą ją najdziem, jeśli kiedykolwiek! Zabrali ją, kiedy się w las za daleko zapuściła! Zasadzili się, jako ci wilcy i upatrzyli dogodny po temu moment. Nasyciwszy zaś diabelskie żądze, porzucili bez życia w jakowym wykrocie, jak czynili już wcześniej z innymi! Powiadam wam, że przeklęte ich sioło, przeklęte całe plemię! Złemu służo i kłaniajo się w ciemności, ofiary z krwi dziewiczej składając! 

— Przepadła! Nigdy nie ujrzę już mojej Żyborki! — lamentowała w tle korpulentna niewiasta 
podtrzymywana przez dwóch dryblasów. 
— Tuście kumo się zagalopowali — rzekł spokojnie barczysty, wcale bogato odziany, siwy mąż. 
— Ciężko by rzec o Częborze, by on dziewiczą… dzieweczką… tfu! Wilcy pewnie Żyborkę rozszarpały jako i jego! 
— O ile Czębor po pijaku z grobli nie spadł i się nie utopił, kiedy przed żoną się krył — rzucił
ktoś z tyłu. 
— Bzdura! — wydarła się śliwonosa. — Oczu na prawdę nie chcecie otworzyć! Alboście może
w zmowie z nimi, wyznawcami złego? Że też od razu się na was nie poznałam! A po was przecie zrazu 
widać, żeście miłośnik strzygi! 
Gniewny pomruk przeszedł po zebranych, niczym fala przyboju. 
— Zawrzyjcie lepiej gębę, kumo, nim zbyt wiele powiecie! 
— A co, nie mówiła żem?! Hę? Teraz oczy mi się otwarły i wybornie widzę po was, że jesteście 
wspólnik strzygoni! Pewnikiem i rodzinę w tej przeklętej wiosce macie, mości Dziwigorze, a? Braci 
strzygoni, szwagierki strzygi i małe strzygątka za bratanków i bratanice? 
Ktoś zachichotał nerwowo, zaraz umilkł pod gniewnym spojrzeniem siwowłosego. 
— Żebyście wiedzieli, kumo, że mam! I nic wam do tego! Wyście nie z Trzech Dębów to i gówno wiecie! Za krótko tutaj mieszkacie, by się w miejscowych sprawach należycie wyznawać. Ba, żeby 
w ogóle się w nich wyznawać! Do tegoście baba, tegdy gębę zamknijcie nim wam kto resztę zębów 
porachuje i posłuchajcie, co rzeknę! A rzeknę, że Żyborkę wilcy opadli! 
— Moja córcia… córusiaaaaaaaaaaaaa! — znów załkała matka. 
— Tego kościelnego poborcę takoż wilcy zeżarli może? — Śliwkowy nos zatrząsł się pod podwiką, kiedy jego właścicielka groźnie wymachiwała uniesionym wysoko wskazującym palcem. — Powiadam wam, jeśli mieszka tu jaki chłop, co spodnie nosi miast głowę w łajno chować, to winien 
chwytać za widły i kłonice i do Służnik się udać! Tam szukać! Zbrodniarzy ukarać! Krwi zwyrodnialcom upuścić! Zaraz, mówię wam, dobrzy ludzie, skończo się owe tajemnicze zniknięcia! Zaraz owa tajemna wataha wilków, co to latem pod ludzkie sadyby podchodzi polować, zaraz ona, powiadam wam, zniknie! Wyjdzie prawda na jaw! Wyjdzie, żeście jako te bydło na paszę dla strzyg hodowani! Ale to, powiadam, skończyć się musi! Kto chłop niechaj za muszkiet chwyta, a dobrze go srebrem narychtuje! Pójdziem do Służnik i zaraz się przekonacie, dobrzy ludzie, kto rację ma. A może i Żyborkę najdziem. Kto wie? Może i dycha jeszcze? — potrząsnęła groźnie sierpem, który nie wiedzieć skąd pojawił się w jej drugiej dłoni. — Niech no ktoś kopnie się po wielebnego, coby nas modlitwą wspierał i ruszajmy bez zwłoki! 
Tłum zafalował. Tu i ówdzie wzniosły się cepy i grabie. 
— Na Służniki! — ryknęło kilka głosów ochoczo. 
— Zaraz, hola! — ponad zgromadzenie wzniósł się kolejny głos, należący do schludnie i bogato 
odzianego mężczyzny w aksamitnym surducie ze złotymi pętlicami i, wcale nie tremandzką modą, w peruce. Widać nawet na kraniec świata docierały nowinki. — Czyście się wszyscy szaleju najedli? Nie dość, że za górami myślą, żeśmy dzikusy, niestworzone historyje opowiadają o naszej osadzie, to jeszcze my sami w bajędy mamy wierzyć? Ba, nie tylko wierzyć, ale na ich podstawie zbrodni się dopuszczać? Dyć wiadnym jest dla nas wszystkich, że choć w Służnikach kmiecie dziwacznymi są nieco, przecie oni ludziska jako i my wszyscy, tyle, że Morungijczyki. A kto inaczej twierdzi głupcem jest jeno. Stawy nam przeszukać, las, a nie jak zbóje sąsiadów napadać…! 
— Wy się, panie wójcie, nie wtrącajcie lepiej, bo znów jak za waszymi radami będziem czynić, 
to z tego tylko bieda wyjdzie. Pomnijcie tylko, to przez wasze listy inkwizycja ma tu przybyć. Węszyć będzie, spektacje czynić! Niczego takiego nam tu nie trzeba! 
— Mus mi je było napisać, nie myślcie! Dla waszego dobra to wszystko czynię! 
— Tak tedy dla naszego, a przede wszystkim swojego dobra, zejdźcie z drogi, wójcie, i nie 
przeszkadzajcie, skoro pomagać nie chcecie. Dalej, chłopy, kto tam co ma w garść brać! Czas nam 
do Służnik! Na pohybel z nimi, kurwimi synami! Nie będą nas żreć ni porywać nigdy więcej! Jak się im chałupy spali, zaraz zło przepadnie, do cna wyżarzone! Ogień oczyści ziemię z plugastwa! 
— Na Służniki! — znów poniosło się chórem. 
— Stójcie! — wójt ryknął niczym buhaj, stanął na drodze z szeroko otwartymi ramionami, 
jakby chciał zagarnąć i zatrzymać rozsierdzoną tłuszczę. — Toć nawet jeśli wam się uda ze Służnikami sprawić, to co wtedy? Przecie pani Recz hajduków swych w odwecie do Trzech Dębów przyśle! 
Kamień na kamieniu ze wsi nie ostanie! 
— Ot i dobrze wreszcie prawicie, wójcie. Pierwej wiedźmą trza by się zająć — przez zgromadzenie przeszedł ponury pomruk, tym razem bez poprzedniego entuzjazmu. — Ale nie lękajcie się, ludziska. Nic to dla nas żołdacy czarownicy. Jedyne co potrafio, to groźne miny stroić, chlać i dziewki obłapiać. Ale kres na nich przyszedł! Jak się w kupę weźmiem, niegroźni nam oni. Każden jeden zmięknie jak raz cepem przez łeb weźmie. A co dopiero jak tych razów wiele będzie? Nas jest dużo, ich niewielu. Czas nam im pokazać, gdzie raki zimujo! Dość już pany nas ciemiężo! W kupie siła! Na kasztel! 
Wystrzał z półhaka odbił się hukiem od domostw, powrócił zwielokrotniony echem. Zaśmierdziało iście jak w opowieściach o demonicznych objawieniach. Na zgromadzonych jakby wylano 
kubeł lodowatej wody. Rozochoceni, napompowani wściekłością chłopkowie odwrócili się wytrzeszczając oczy, nie dowierzając zarówno im, jak i uszom. A potem na widok możnego pana czapki i kapelusze powędrowały ku ziemi, karki zgięły się w pokłonie. 
— W kupie smród takoż — rzekł Hedaard spokojnie i chowając dymiącą jeszcze broń do olstra, 
sięgnął po drugi samopał. Po czym, bez specjalnej ostentacji, bacząc jednak, by wszyscy to zauważyli, oparł lufę w zagięciu lewego ramienia. — Na waszym miejscu przeszukałbym lasy. Jeśli zaś będziecie mieć jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, czy to duchowe, czy też inne, radzę przyjść do mnie po poradę. 
Zaszemrało cicho, kilku kmieci z tyłów chyłkiem umknęło między chaty. Śliwonosa wciąż zgięta 
w pół podniosła wzrok. Wątpliwe, czy widziała cokolwiek spod opadającej na oczy podwiki. 
— Kogóż witać przystało w naszej skromnej wsi, wasza wielmożność? 
— Nic kapłan wam nie rzekł? — zapytał gość, powodując koniem, by lepiej przyjrzeć się widomej prowodyrce całego zajścia, omal najeżdżając na najbliższych wieśniaków. — Więcej porządków 
trzeba tu będzie zaprowadzić, jak widzę. Jestem Hedaard, przedstawiciel Świętego Oficjum na diecezję ostrogską, nadto rewizor w służbie biskupa Przedsława. 
Kmiecie ponownie zamietli ziemię czapkami i kapeluszami. 
— No, dobrzy ludzie, zbierać się trzeba. W las wam pora, zaginionej szukać. Taka tragedia — 
załamał ręce nieszczerze. — Do świątyni, widzi mi się, i tak sam trafię. Z Jedynym, drodzy włościanie. Owocnych poszukiwań życzę.


Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.