Księga wojny - Antologia - Fragment #2

Franek szedł ulicą pomiędzy dwoma metalowymi ludźmi. Pan Bruckner z przodu, jako przewodnik. Kierowali się w stronę budynku poczty.

Pozornie nic się na ulicy nie zmieniło. Na oknach jak co dnia wietrzyły się wielkie poduchy, przy straganach, w drzwiach sklepów i punktów usługowych stali kupcy wyczekujący klientów, wzdłuż krawężników tu i ówdzie parkowały samochody zamożniejszych mieszkańców okolicznych kamienic. Dzień jak co dzień, tyle że jedynym dźwiękiem, jaki unosił się nad ulicą, było ciche tykanie tysięcy zegarowych mechanizmów. Równe, miarowe, sekunda dokładnie co sekundę.

Franek przymknął powieki i wsłuchał się w ciche tik-tak, chrup, zgrzyt, tink-tink, cyk-cyk. A potem otworzył oczy i uniósł głowę.

I wtedy ich dostrzegł.

Byli wszędzie. Szarzy jak ściany kamienic, trwający w bezruchu, dlatego w pierwszej chwili niedostrzegalni. Metalowi ludzie w mundurach. Wypukłe czoła gładko przechodziły w hełmy, przez co trochę przypominali grzyby. Ich oczy nie świeciły na czerwono. W ogóle nie świeciły, jakby przepaliły się tkwiące w nich żaróweczki.

Na gzymsach i dachach siedziały olbrzymie machinoptaki. Skrzydła miały z ozdobnych parawanów, metalowe brzuchy jak kotły, a pod dziobami jak wielkie nożyce — reflektory. Z grzbietów niczym kolce na smokach sterczały rzędy kominów, z których uchodziły w niebo kłęby czarnego dymu.

Gdyby teraz spadł deszcz, skrzydła ptaków na pewno by zamokły i porwały się na wietrze jak wilgotny papier, pomyślał Franek. Kto wie, może pordzewieliby też metalowi ludzie.

To była miła myśl, ale zaraz doszło do niego, że jeśli nawet ulewa zaszkodziłaby wszystkim metalowym ludziom w mundurach, to nie zrobiłaby nic jego eskorcie, bo ci dwaj mieli skórzane płaszcze. Porzucił więc wszelką nadzieję i ze zwieszoną głową wkroczył do budynku poczty. Im szybciej odrobi swoją pracę, tym szybciej wróci do taty.

A tam na stole do segregowania listów leżał... kolejny metalowy człowiek, też w skórzanym płaszczu. Od kolegów różnił się tym, że miał w piersi otwartą klapkę, z której unosił się dym.

— PO_MUSCH MÜ! — polecił metalowy stojący na lewo od Franka, ten sam, który postrzelił pana Joachima.

Jego palec wciąż wyglądał jak lufa, więc chłopiec posłusznie podszedł do stołu i odgarnąwszy listy, kartki pocztowe i stemple, uklęknął na blacie i zajrzał do wnętrza metalowego człowieka.

Oj, co się tam w środku wyrabiało! Z tysięcy zębatek wiele było już tak zdartych, że wyglądały prawie jak kółka, powyginane sprężyny powchodziły między tryby, niedokręcone śrubki chybotały się na wszystkie strony. Nic, zupełnie nic nie było w porządku i właściwie trudno było stwierdzić, co sprawia, że mechanizm w ogóle działa.

Franek odwrócił się i już miał o tym powiedzieć panu Bucknerowi, ale wtedy pan Buckner podszedł i postawił na blacie dużą czarną torbę. W środku zabrzęczały monety.

— Musisz go naprawić — szepnął. — Inaczej zginiemy.

To powiedziawszy, otworzył torbę, w której, jak się okazało, były części do zegarków. Chłopiec natychmiast zabrał się do pracy. Kto wie, jak by się potoczyła ta historia, gdyby nie to, że przejęty, podenerwowany Franek zapomniał o pierwszej zasadzie wpojonej mu przez ojca: „Gdy widzisz mechanizm po raz pierwszy, nie wyciągaj całego naraz, bo wszystko pomieszasz i potem nie będziesz wiedział, co jest do czego”.

Franek bez myślenia wyciągnął po kolei wszystkie części. No i wszystko pomieszał.


Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.