- Z miłosierdzia swego, jako gosudar dobrotliwy i miłosierny – dorzucił diaczek – pozwala wam panom Litwie, że możecie swoje szaty sprzedawać. Kto ma, tedy wolno i sobole!
- A niby co gosudarowi do naszych sukien? – mruknął Dydyński. – Ja od niego żadnego pożałowania nie potrzebuję, byle by nas puścił do Polski. A z moimi pludrami i szarawarami, wolno mi czynić co chcę i bez waszej wiedzy.
Prystaw i diak spojrzeli na siebie zdumieni, ale nic nie powiedzieli. Naszczokin wzruszył ramionami, obrzucił pogardliwym wzrokiem jeńców, a potem ruszył do drzwi razem z diakiem i sługami.
Zostali sami w ciemnej izbie, bo służba prystawa zabrała świece. Płonęły tylko polana w glinianym piecu, więc Jacek miał wreszcie okazję, aby rozprostować kości w cieple. Po dniach spędzonych pod gołym niebem na mrozie w izbie było dla niego aż za gorąco.
Strzelcy zaciągnęli warty. Stanęli przy drzwiach, za błonami okien, lecz wcześniej przynieśli im jadło. W dwóch koszach leżał czerstwy chleb, wędzona ryba zajeżdżająca stęchlizną, parę placków, dzban piwa.
- Panie slachcic – wymamrotał z pełną gębą Wąsowicz – pisz acan cołobitnię, aby nam dodali widendy, bo nas tu głodem zamozą.
- Sam pisz, mazowiecki ryju – mruknął Dydyński. - Ja się nie będę płaszczył. Zresztą, to i tak nic nie da.
- Poznałes acan głód kiedys? Ja poznałem. Ja nie chcę być głodny, nawet tutaj. Jak mówię, ze pis, to pis!
- A jak ja ci mówię, żebyś zawarł gębę, to trzymaj ją zamkniętą na kłódkę. Albo pokaż, że równie sprawnie machasz piórem jak kułakiem i cepem.
- Ja nie pisaty, mospanie.
- To idź bić czołem prystawowi.
Wąsowicz chwycił stolnikowica za przeszywanicę na piersiach, poderwał w górę; łapska miał jak katowskie kleszcze.
- Co, nie napises?! Słysałes, com gadał?! Ja tutaj pan! Ja ślachcic.
- Słyszałem. Jak pies wyje do ciemnej gwiazdy!
Lewą ręką – tą samą, w której trzymał kawał chleba – Wąsowicz rąbnął Dydyńskiego w łeb. Szlachcic obrócił głowę w ostatniej chwili, dostał w szczękę, poleciał na trzy stopy w bok, ale utrzymał się na nogach, jedynie pociemniało mu w oczach.
- Stać! Stać Litwa! – zakrzyczeli strzelcy trzymający wartę przy drzwiach.
Wąsowicz nie posłuchał. Wpadł na Jacka i porwał go na ścianę jak szarżujący buhaj. Dydyński przygrzmocił ramieniem i lewym bokiem z takim impetem, że kurz posypał się z powały. Wąsowicz capnął go, wywlókł na środek jak psiaka, trzymając lewą ręką za kark, prawą począł prać go raz za razem, szerokimi ruchami, jakby pływał w rzece.
Przyłożył szlachcicowi trzy razy, nim wpadli na nich strzelcy czyniąc gwałt i rwetes, bijąc kolbami i kułakami jednego i drugiego. Słysząc krzyki, do izby wtargnęła reszta warty – wyrwali dyszącego, pokrwawionego Dydyńskiego z łap Wąsowicza, rozdzielili przeciwników.
- Co się tu dzieje?! – zagrzmiał dziesiętnik, z pozoru przyjazny chłopek, z krótko przyciętą, rudawą brodą. – Żadnego spokoju od was nie ma, panowie Lachy!
- On zaczął – mruknął Dydyński. – Sprawa honoru! Mości panie strzelec, pożyczcie nam szabli, a rozstrzygniemy rzecz jak w Polsce. Wąsowicz, z kurwy mazowieckiej synu, arcybękarcie, złodzieju, niedźwiedzi chwoście! Wychodź na szable!
- Zwazaj panocku, zaraz ci dadzom - gwiazdeckę z nieba popros.
- Pożyczcie szabli, dobrzy ludzie.
- Nie wolno – pokręcił głową dziesiętnik. – Nam nie lzia. Prystaw zabronił.
- Który zaczął?
- Ten, ten – dwaj strzelcy pilnujący izby wskazali solidarnie na Mazura.
- Raz jeszcze będzie rozruch między wami! To was do turmy wsadzę, w łańcuchy zakuję!
Dydyński, wściekły, poczuł, że uścisk strzelców rozluźnia się nieco. Zbolały, spoglądał dokoła szukając czegoś, co zapewni mu przewagę. Wąsowicz patrzył nań szyderczo… Do kroćset, nie mógł być zamknięty z tym wielkoludem w jednej izbie! Nie ścierpi go dłużej, nie…
Mazur śmiał się w żywe oczy. A na ramionach ciągle miał czugę zdartą z pleców Jacka. Psi syn! Bękarcia, mazowiecka krew! Ja mu zaraz…
I nagle, w przypływie szału, Dydyński wydarł z ręki młodego strzelca, wielki, moskiewski berdysz z żeleźdźcem większym od głowy wołu.
Moskale wrzasnęli, odskoczyli!
Dydyński skoczył na Wąsowicza. Wziął zamach i w jednej, rozpaczliwej chwili spuścił ostrze na zarośnięty łeb tamtego.
Mazur zasłonił się, skulił!
Na próżno.
Dostał prosto w łeb, skosem w potylicę. Krzyknął krótko, zadygotał.
I zwalił się jak dąb na posadzkę.
Komentarze
Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!