Wielki Bazar, Złoto Brayana - Peter V. Brett - Fragment #1

Arlen ze smutkiem spojrzał na klęczącego Abbana. Wiedział, że utrata twarzy zadaje jego przyjacielowi o wiele większy ból niż bicz dama. Podziwiał Krasjan za wiele rzeczy, ale na pewno nie za traktowanie kobiet i khaffi t. Żaden człowiek nie zasługiwał na takie poniżenie.
Odwrócił wzrok, by nie patrzeć na Abbana, który dźwigał się na lasce. Młodzieniec przyglądał sięz udawanym zainteresowaniem wystawionym świecidełkom, które zupełnie go nie obchodziły. Gdy Abban wreszcie stanął i się otrzepał, Arlen pochwycił Porannego Śmigacza i ruszył ku niemu, jakby właśnie przybył.
– Par’chin! – zawołał Abban, jakby go dopiero dostrzegł. – Miło cię widzieć, synu Jepha! Pękate juki na twym koniu mówią mi, że podróż zakończyła się powodzeniem!
Arlen wyciągnął wazę mistrza Dravaziego i podał ją kupcowi. Jak zwykle, niechęć i obrzydzenie pojawiły się na twarzy Abbana, zanim się przedmiotowi dobrze przyjrzał. Przypominał w tym starego Wieprza, właściciela składu w Potoku Tibbeta, skąd pochodził młody Posłaniec. Nie wolno było dawaćsprzedającemu do zrozumienia, że jest się zainteresowanym kupnem, do chwili zakończenia targów.
– Szkoda. Miałem nadzieję na coś lepszego – rzekł w końcu Abban, choć z tego, co Arlen wiedział, w jego pawilonie nigdy nie było równie pięknego naczynia. – Wątpię, czy dużo za to dostanę.
– Choć raz oszczędź mi tego bajdurzenia – warknął Arlen. – O mały włos demony by mnie rozwłóczyły przez te michy. Jeśli nie zapłacisz mi porządnie, sprzedam je gdzieś indziej.
– Uraziłeś mnie, synu Jepha! – wykrzyknął Abban. – Przecież to ja dałem ci mapy i instrukcje, które zaprowadziły cię do skarbu!
– Roiło się tam od dziwnych demonów – rzekł Arlen. – To podnosi cenę.
– Dziwnych?
– Były pękate i pomarańczowe jak skała – objaśnił Posłaniec. – Rozmiarami nie przekraczały psa, ale były ich setki.
– Demony gliny – pokiwał głową Abban. – W Baha kad’Everam jest ich całe mrowie.
– Na noc, wiedziałeś o nich? – wykrzyknął Arlen. – Wiedziałeś i posłałeś mnie tam nieprzygotowanego?
– Nie mówiłem ci o demonach gliny? 
– Nie, na Otchłań, słowem się nie zająknąłeś! – wrzasnął Arlen. – Nie miałem nawet odpowiednich runów ochronnych!
– Co ty chcesz mi przez to powiedzieć? – Abban pobladł. – Przecież nawet głupek wie o demonach gliny.
– Może i tak, pod warunkiem że przyjdzie na świat na cholernej pustyni! – warknął Arlen. – To samo usłyszałem w przeklętych Książęcych Kopalniach po tym, jak o mały włos nie zostałem pożarty przez watahę śnieżnych demonów. Powinienem teraz zabrać całą zdobycz na północ, do Fortu Rizon, choćby tylko po to, żeby ci zrobić na złość!
– Och, przecież nie ma potrzeby, Par’chin! – zawołał jakiś głos. Arlen odwrócił się i ujrzał dal’Sharum kusztykającego przez ulicę. Nie znał go, ale nie dziwił się temu, że wojownik zna jego. Większość dal’Sharum przynajmniej słyszała o Par’chin, jeśli nie poznała go osobiście. Słowo chin oznaczało „człowiek z daleka” lub „przybysz”, ale w rzeczywistości stosowane było zamiennie z „tchórz” i „słabeusz”. Wedle krasjańskiej filozofii ktoś obdarzony mianem chin znajdował się w hierarchii jeszcze niżej od khaffit. Wyrażenie „Par’chin” jednakże tłumaczyć należało jako „odważny przybysz”, a był to honorowy tytuł noszony jedynie przez Arlena, pierwszego człowieka z zielonych krain, który poznał zasady panujące w Pustynnej Włóczni i walczył u boku dal’Sharum alagai’sharak.
– Pozwól, że się przedstawię – rzekł obcy po krasjańsku i uścisnął przedramię Arlena w tradycyjnym pozdrowieniu wojowników. Nie mówił językiem Północy jak Abban, ale Arlen, w przeciwieństwie do większości Posłańców, płynnie mówił po krasjańsku. – Jestem Amit asu Samere am’Rajith am’Majah. Opowiedz mi o zawodzie, jaki sprawił ci ten żałosny khaffi t, a ja zaproponuję cenę lepszą, niż jemu w ogóle by do głowy przyszła.
Abban pochwycił ramię Arlena.
– Powiedz mu, że ukradłeś naczynia z poświęconej ziemi, Par’chin – odezwał się w mowie Północy – a wieczorem przywiążą nas do pali na murach miasta.
– Khaffi t! – warknął Amit. – To szczyt nieuprzejmości mówić w barbarzyńskim języku w towarzystwie mężczyzn.
– Przyjmij me tysięczne przeprosiny, szlachetny dal’Sharum! – ukłonił się Abban i cofnął, by wojownik nie mógł go znów przewrócić.
– Nie chcesz chyba przebywać w towarzystwie tego nędznego wieprzojada – ciągnął Amit do Arlena. – Przecież walczyłeś wraz z nami w nocy! Interesy zkhaffi t są poniżej twej godności! Ja zaś, podobnie jak ty, mam na dłoniach juchę demonów! Dwanaście ich ubiłem, niech nigdy słońca nie ujrzę, jeśli kłamię! Dwanaście, nim straciłem nogę.
– Aha! – mruknął Abban w języku Arlena. – Ostatnio było ich tylko pół tuzina. Najwidoczniej wciąż pomnaża swe zasługi.
– Ejże, cóżeś tam powiedział, khaffi t? – zapytał Amit. Nie zrozumiał ani słowa, ale przypuszczał, iż była to zniewaga.
– Nic takiego, czcigodny dal’Sharum – odparł Abban i ukłonił się nisko, zadowolony z siebie.
Amit uderzył go w twarz.
– Już ci mówiłem, że to twoje barbarzyńskie pochrząkiwanie nam ubliża – warknął. – Przeproś Par’chin!
Arlen miał już tego dość. Grzmotnął włócznią o ziemię i rozwścieczony natarł na kupca.
– Chcesz, by inny człowiek przeprosił mnie za to, że mówi do mnie w moim własnym języku? – ryknął i pchnął Amita tak mocno, że ten upadł. Spojrzeniedal’Sharum stwardniało, a dłoń zacisnęła się na włóczni. Był już gotów zerwać się i rzucić do walki, gdy jego spojrzenie omiotło silne nogi Arlena, a potemzerknął na własny kikut. Zacisnął zęby i ukłonił się.
– Przyjmij me przeprosiny, Par’chin – cedził słowa, jakby każde z nich paskudnie smakowało. – Nie miałem zamiaru cię obrazić.
System kastowy rządził się surowymi zasadami. Amit powitał Arlena jako wojownika i towarzysza broni, lecz wśród wojowników również panowała hierarchia, w której ramach silni byli znaczniejsi od słabych. Przez swe kalectwo Amit wylądował na samym dole owego porządku i dla silnego wojownika niewiele się różnił od khaffit. Nic więc dziwnego, że uczynił bazar swym nowym domem.
Arlen wycelował włócznią w Amita.
– Dobrze się zastanów, nim po raz drugi obrazisz mą ojczyznę – powiedział cicho, lecz w jego głosie czaiła się groźba. – Bo w przeciwnym razie spryskam pył ulicy twą krwią.
Oczywiście nie miał najmniejszego zamiaru robić niczego takiego, ale Amit nie musiał tego wiedzieć. Szacunek dal’Sharum można było uzyskać tylko przez pokaz siły.
Abban ujął Arlena pod ramię i szybko zaprowadził go do swego pawilonu, nim incydent zdołał się przerodzić w coś poważniejszego.
– Ha! – zawołał, gdy znaleźli się w środku i ciężkie poły namiotu opadły za ich plecami. – Amit będzie mnie za to prześladował przez miesiąc, ale było warto, wierz mi. Za to, co właśnie ujrzałem, gotów jestem znieść każdy cios i każdą zniewagę.
– Żałuję, że musisz znosić takie traktowanie – Arlen po raz tysięczny wyraził swą opinię. – Nie powinieneś czegoś takiego doświadczać. To nie w porządku!
Abban zbył go jednak machnięciem ręki.
– W porządku czy też nie, tak jest ten świat zbudowany, Par’chin – stwierdził. – Być może w twojej ojczyźnie inaczej się traktuje ludzi mi podobnych, ale w Pustynnej Włóczni mógłbyś równie dobrze prosić słońce, by nie grzało tak mocno.


Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.