Królewska krew. Wieża elfów - Michael J. Sullivan - Skradzione listy (fragment)

W ciemności Hadrian niewiele mógł dostrzec, ale słyszał trzask gałązek, chrzęst liści i szelest trawy. Zorientował się, że napastników jest kilku, więcej niż trzech, i że się zbliżają.

– Niech żaden z was się nie rusza – rozkazał szorstki głos dobiegający z mroku. – Mierzymy do was z łuków i zabijemy was w siodłach, jeśli spróbujecie uciekać.

Hadrian zauważył jedynie niewyraźny ruch wśród nagich gałęzi.

 

– Po prostu trochę was odciążymy. Nikomu nie musi się stać krzywda. Wykonujcie moje polecenia, jeśli wam życie miłe, bo inaczej zginiecie.

Hadrian czuł ucisk w dołku, ponieważ wiedział, że to jego wina. Zerknął na Royce'a, który siedział na siwku obok niego z twarzą ukrytą pod kapturem. Przyjaciel pochylił głowę i lekko nią pokręcił. Hadrian nie musiał widzieć wyrazu jego twarzy, by wiedzieć, co Royce myśli.

– Przepraszam – powiedział.

Royce nie odpowiedział i dalej kręcił głową.

Z przodu drogę zagradzała im ściana wzniesiona ze świeżo ściętych krzewów. Za plecami mieli długi pusty trakt skąpany w blasku księżyca. W zagłębieniach i parowach zebrała się mgła, w oddali szumiał strumyk. Znajdowali się na starej południowej drodze przypominającej tunel wyrąbany pośród lasu. Zwisające nad nią smukłe gałęzie dębów i jesionów trzeszczały teraz na zimnym jesiennym wietrze. Od najbliższego miasta dzielił ich dzień drogi i Hadrian nie przypominał sobie, by ostatnio mijali jakieś gospodarstwo. Byli zdani na siebie – na tym odludziu, w jednym z tych miejsc, gdzie ciał się nigdy nie znajduje.

 

Szelest deptanych liści robił się coraz głośniejszy, aż w końcu w wąskim pasie światła księżyca ukazali się złodzieje z obnażonymi mieczami. Hadrian naliczył czterech. Mieli szorstkie, nieogolone twarze i szorstkie ubrania ze skóry i wełny – poplamione, znoszone i brudne. Jedyna wśród nich dziewczyna trzymała łuk z naciągniętą cięciwą, celując prosto w nich. Tak jak kompani nosiła spodnie i buty z cholewami. Miała splątane włosy i była cała ubłocona, jakby sypiali w ziemiankach.

– Chyba nie mają dużo pieniędzy – ocenił ich mężczyzna ze spłaszczonym nosem.

Przewyższał Hadriana wzrostem o kilka centymetrów i był największym członkiem bandy. Miał gruby kark i ręce jak bochenki. Wydawało się, że rozcięcie na jego dolnej wardze pochodzi z tego samego okresu co złamanie nosa.

– Ale mają torby z ekwipunkiem – zauważyła dziewczyna.

Tembr jej głosu zaskoczył Hadriana. Była młoda i mimo tego całego brudu ładna, prawie jak dziecko, lecz mówiła tonem agresywnym, a nawet wrednym.

– Tylko patrzcie, co tu mają. Po co tyle sznura?

Hadrian nie wiedział, czy pytanie było skierowane do niego, czy jej kompanów. W każdym razie nie zamierzał odpowiadać. Zastanawiał się, czy nie zażartować, ale dziewczyna nie wyglądała na taką, którą można oczarować komplementem i uśmiechem. Na dodatek teraz celowała w niego, a jej ręka mogła już być zmęczona.

– Zamawiam wielki miecz, który ten tu ma na plecach – oświadczył płaskonosy. – Będzie w sam raz dla mnie.

– Ja wezmę jego pozostałe dwa – oznajmił napastnik z blizną, która zaczynała się na brodzie, biegła lekko na skos przez policzek i mostek nosa i kończyła się nad okiem.

Dziewczyna skierowała strzałę na Royce'a.

– Ja chcę pelerynę tego małego. Będę ładnie wyglądać w takim eleganckim czarnym kapturze.

Stojący najbliżej Hadriana mężczyzna z głęboko osadzonymi oczami i spaloną od słońca skórą wydawał się najstarszy z nich. Zrobił krok w jego stronę i chwycił konia za wędzidło.

– A teraz uważaj. Sprzątnęliśmy masę ludzi na tej drodze. Głupich, którzy nie chcieli słuchać. Nie chcesz być głupi, co?

Hadrian pokręcił głową.

– Dobra. To teraz rzućcie broń – rozkazał złodziej – i złaźcie z koni.

– Co ty na to, Royce? – spytał Hadrian. – Może dajmy im trochę grosza, żeby nikomu nie stała się krzywda.

Royce podniósł głowę i spojrzał spod kaptura. W jego oczach płonął gniew.

– Nie chcemy przecież kłopotów, prawda?

– Mnie lepiej nie pytaj o zdanie – odpowiedział Royce.

– A więc nie ustąpisz?

Cisza. Hadrian znów pokręcił głową i westchnął.

– Dlaczego musisz wszystko tak utrudniać? To nie są źli ludzie, tylko biedni. Kradną, żeby mieć na chleb dla rodziny. Jak możesz im tego żałować? Nadchodzi zima, a czasy są ciężkie. – Spojrzał na złodziei. – Mam rację?

– Ja nie mam rodziny – odpowiedział płaskonosy – a większość pieniędzy przepijam.

– Nie ułatwiasz sprawy – ostrzegł go Hadrian.

– Nawet nie próbuję. Albo zrobicie, co każę, albo wypatroszymy was na miejscu – oznajmił i w celu podkreślenia groźby wyjął zza pasa długi sztylet i przeciągnął nim ze zgrzytem po ostrzu swojego miecza.

Zimny wiatr wył wśród drzew, targając gałęziami i zrywając listowie. Czerwonozłote liście fruwały i wirowały, gnane podmuchami wzdłuż wąskiego traktu. Gdzieś w mroku odezwała się sowa.

– Może damy wam połowę naszych pieniędzy? Moją połowę. W ten sposób nie będziecie całkowicie stratni.

– Nie prosimy o połowę – rzekł rabuś trzymający wierzchowca Hadriana. – Chcemy wszystko, razem z tymi końmi.

– Chwileczkę. Zabieranie niewielkich pieniędzy to nic złego, ale kradzież koni? Jeśli was złapią, zawiśniecie. A zapewne wiecie, że zgłosimy napad w najbliższym miasteczku.

– Pochodzicie z północy, tak?

– Tak, wczoraj wyjechaliśmy z Medfordu.

Złodziej skinął głową i Hadrian zauważył mały czerwony tatuaż na jego szyi.

– Widzicie, to jest wasz problem. – Na jego twarzy pojawił się wyraz współczucia, co sprawiało, że wydawał się jeszcze groźniejszy. – Pewnie jedziecie do Colnory. To ładne miasto. Mnóstwo sklepów. Mnóstwo wyfiokowanych bogaczy. Mnóstwo interesów i mnóstwo podróżnych na tej drodze, przewożących najróżniejsze towary na sprzedaż dla gogusiów. Ale chyba jeszcze nie byliście na południu, co? W Melengarze król Amrath każe żołnierzom patrolować drogi. Ale tu, w Warric, jest trochę inaczej.

Płaskonosy podszedł bliżej i oblizał rozciętą wargę, przyglądając się mieczowi na plecach Hadriana.

– Chcesz powiedzieć, że kradzież jest legalna?

– Nie, ale król Ethelred mieszka w Aqueście, a to strasznie daleko stąd.

– A hrabia Chadwick? Nie zarządza tymi ziemiami w imieniu króla?

– Archie Ballentyne? – Na wspomnienie tego nazwiska pozostali złodzieje zachichotali. – Archie ma gdzieś, co się dzieje z prostym ludem. Jest za bardzo zajęty dobieraniem sobie fatałaszków. – Rabuś uśmiechnął się szeroko, ukazując pożółkłe krzywe zęby. – Więc rzućcie miecze i złaźcie z koni. Potem możecie iść do zamku Ballentyne'ów, zapukać do drzwi starego Archiego i przekonać się, co postanowi. – Kolejna salwa śmiechu. – Jeżeli to miejsce nie wydaje się wam najlepsze na rozstanie ze światem, to róbcie, co każę.

– Miałeś rację, Royce – przyznał Hadrian zrezygnowanym głosem. Odpiął pelerynę i przewiesił przez siodło z tyłu. – Powinniśmy zjechać z drogi, ale przecież jesteśmy na kompletnym odludziu. Jakie mieliśmy szanse?

– Zważywszy, że teraz nas okradają, to chyba całkiem spore.

– Co za ironia. Riyria ofiarą rabunku. To prawie zabawne.

– Wcale nie zabawne.

– Powiedziałeś „Riyria"? – spytał złodziej trzymający konia Hadriana i ten przytaknął, zdjął rękawice i zatknął je za pas.

Mężczyzna puścił wędzidło i zrobił krok do tyłu.

– Co się dzieje, Will? – spytała dziewczyna. – Co to jest Riyria?

– Tak się zwie dwóch ludzi w Melengarze. – Spojrzał w stronę pozostałych i trochę zniżył głos. – Mam tam znajomych, pamiętasz? Mówią, że dwóch facetów, którzy się nazywają Riyria, pracuje poza Medfordem i że kazali mi zejść sobie z drogi, gdybym ich kiedykolwiek spotkał.

– To jak myślisz, Will? – spytał rabuś z blizną.

– Może powinniśmy usunąć krzaki i pozwolić im przejechać.

– Co? Czemu? Nas jest piątka, a ich tylko dwóch – zauważył płaskonosy.

– Ale to Riyria.

– Co z tego?

– Moi koledzy na północy nie są głupi i radzili wszystkim trzymać się z dala od nich. Nie są też strachliwi. Więc jeśli każą ich unikać, to nie bez powodu.

Płaskonosy znów spojrzał na nich krytycznie.

– Dobra, ale skąd wiecie, że to są właśnie ci dwaj? Wierzycie im na słowo?

Will skinął w kierunku Hadriana.

– Popatrz na jego miecze. Człowiek z jednym mieczem może umieć się nim posługiwać, ale równie dobrze i nie. Z dwoma mieczami raczej nie ma pojęcia o sztuce walki, ale chce, żebyś myślał inaczej. Ale ktoś z trzema mieczami... To spory ciężar i nikt nie dźwiga z sobą tyle żelastwa, jeśli nie zarabia nim na życie.

Hadrian zgrabnym ruchem dobył dwa miecze przypięte po swoich bokach. Obrócił rękojeść jednego w dłoni.

– Muszę dać do wymiany uchwyt. Znów zaczyna się strzępić. – Spojrzał na Willa. – Możemy zaczynać? Zdaje mi się, że zamierzaliście nas obrabować.

Rabusie spojrzeli niepewnie po sobie.

– Will? – spytała dziewczyna wciąż z naciągniętym łukiem w dłoniach, ale teraz wyglądająca na znacznie mniej pewną siebie.

– Usuńmy krzaki z drogi i dajmy im przejechać – postanowił Will.

– Na pewno? – spytał Hadrian. – Ten miły jegomość z przetrąconym nosem wydaje się zdecydowany chwycić za miecz.

– W porządku – zgodził się płaskonosy, spojrzawszy na klingi Hadriana, kiedy wypolerowana stal błysnęła w świetle księżyca.

– Skoro jesteście pewni.

Wszyscy rabusie skinęli głowami i Hadrian schował broń.

Will wbił swój miecz w ziemię i idąc pospiesznie do tarasującej drogę zapory z gałęzi, przywołał skinieniem pozostałych.

– Źle się do tego zabieracie – oznajmił głośno Royce.

Złodzieje się zatrzymali i podnieśli z niepokojem głowy. – Nie chodzi o uprzątnięcie krzaków, tylko napad. Wybraliście ładne miejsce, przyznaję. Ale powinniście nas zajść z obu stron.

– I, Williamie... bo masz na imię William, prawda? – spytał Hadrian.

Mężczyzna skrzywił się i przytaknął.

– Williamie, większość ludzi jest praworęczna, więc należy zachodzić ich z lewej strony. To postawiłoby nas w niekorzystnym położeniu, bo musielibyśmy uderzać w niewygodnej pozycji. A łucznicy powinni być z prawej strony.

– I dlaczego tylko jeden łuk? – spytał Royce. – Mogłaby trafić tylko jednego z nas.

– Nawet tego by nie mogła – zaprzeczył Hadrian. – Zauważyłeś, jak długo trzymała napiętą cięciwę? Albo jest niewiarygodnie silna – w co wątpię – albo to łuk własnej roboty, z lichego drewna i strzała z niego nie poleci nawet na metr. Robiła to tylko na pokaz. Wątpię, czy kiedykolwiek wypuściła z niego strzałę.

– Właśnie że tak – odparła. – Świetnie strzelam.

Hadrian pokręcił głową, patrząc na nią z uśmiechem.

– Trzymałaś palec wskazujący na wierzchu promienia, słonko. Gdybyś puściła strzałę, lotki otarłyby ci się o niego i trafiłabyś wszędzie, tylko nie tam, gdzie celowałaś.

Royce skinął głową.

– Kupcie kusze. Następnym razem nie wychodźcie z ukrycia i wbijcie po kilka bełtów w pierś każdej z ofiar. Ta cała gadanina to głupota.

– Royce! – skarcił go Hadrian.

– No co? Zawsze powtarzasz, że powinienem być milszy dla ludzi. Staram się być pomocny.

– Nie słuchajcie go. Jeżeli chcecie rady, to budujcie lepsze przeszkody.

– Tak, następnym razem zatarasujcie drogę drzewem – potwierdził Royce i wskazując ręką gałęzie, dodał: – To jest żałosne. I na litość Maribora, zasłońcie twarze. Warric to niezbyt duże królestwo i ludzie mogą was zapamiętać. Być może Ballentyne nie pofatyguje się, żeby was ścigać za kilka drobnych rozbojów na gościńcu, ale pewnego dnia wejdziecie do gospody i ktoś wam wbije nóż w plecy. Byłeś w Szkarłatnej Ręce, prawda? – zwrócił się Royce do Williama.

Ten drgnął zaskoczony i puścił gałąź, którą właśnie odciągał.

– Nikt o tym nie wspominał – powiedział.

– Nie było potrzeby. W Ręce każdy członek gildii musi obowiązkowo zrobić sobie ten głupi tatuaż na szyi. – Royce zwrócił się do Hadriana: – Mają przez to wyglądać na twardzieli, ale jedyny skutek jest taki, że łatwo rozpoznać w nich złodziei. Malowanie każdemu czerwonej ręki na szyi to głupota, jeśli się nad tym głębiej zastanowić.

– To ma być wytatuowana ręka? – zdziwił się Hadrian. – Myślałem, że to czerwony kogucik. Ale skoro już o tym mowa, ręka ma większy sens.

Royce spojrzał z powrotem na Willa i przechylił głowę na jedną stronę.

– Faktycznie przypomina kogucika.

Will zakrył dłonią szyję. Po usunięciu ostatniego krzaka spytał:

– Kim wy naprawdę jesteście? Co to właściwie jest Riyria? W Ręce nigdy mi nie powiedzieli. Kazali tylko trzymać się z daleka.

– Nie jesteśmy nikim niezwykłym – odparł Hadrian. – Ot, dwóch podróżnych rozkoszujących się przejażdżką w chłodny jesienny wieczór.

– Ale mówiąc poważnie – dodał Royce – musicie nas posłuchać, jeśli zamierzacie dalej się tym zajmować. My skorzystamy z waszej rady.

– Jakiej rady?

Royce spiął lekko konia i ruszył naprzód drogą.

– Zamierzamy złożyć wizytę hrabiemu Chadwick, ale nie martwcie się, nie wspomnimy o was.


Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.