Kolejny raz przyszło mi zmagać się z największą zmorą wszelkiej maści pismaków. Nie mówię tu bynajmniej o nowej powieści Abercrombiego, ta jest całkiem niezła, ale konieczności recenzowania trzeciego tomu jakiejś serii. Jakże tu bowiem rzec coś odkrywczego, skoro zainteresowani doskonale wiedzą już, czego się spodziewać, a nowicjusze i tak powinni zacząć od początku? No nijak. Jedyne, co przychodzi do głowy, to próba odpowiedzi na pytanie, czy autorowi udało się utrzymać dotychczasowy poziom.

Cyberpunk 2077 miał zostać najważniejszą polską grą od czasów Wiedźmina 3 i zawojować świat w co najmniej równym stopniu. Skończyło się... dobrze, miejscami nawet bardzo, ale przygodom V z całą pewnością daleko było do wiekopomnego hitu, jakiego spodziewała się część fanów. Niebawem REDzi dostaną drugą szansę, bowiem na rynek trafi rozszerzenie Widmo wolności. Zanim się to jednak stanie, czas ponownie zastukać w promocyjny bębenek, a zagranie jednego z ważniejszych dźwięków przypadło Rafałowi Kosikowi.

Mówią, że dobry pisarz nawet najprostsze motywy potrafi zamienić w godną uwagi opowieść. Gdyby ktoś zarzucał wam kiedyś, że to bzdury, pokażcie mu prozę Abercrombiego. Skoro mając na karku sporo ponad 30 wiosen, wsiąknąłem w jego „młodzieżówkę”, to wszystko jest chyba jednak w literaturze możliwe.

Nazwisko Abercrombie pada w zasadzie każdej z rozmów, jakie prowadzę ze znajomymi na temat fantastyki, ale tak się dziwnie składa, że sam nigdy nie miałem okazji po jego twórczość sięgnąć. Peany głoszone na temat dzieł Brytyjczyka odniosły jednak wreszcie skutek i postanowiłem nadrobić zaległości. Wszelako traf chciał, że jako pierwsza w moje ręce nie wpadła Trylogia Obłędu czy Pierwsze Prawo, lecz… powieść dla młodzieży.

Jednorożcowa magia i niezbadane wyroki wszech świata (a tak naprawdę to cykl wydawniczy Fabryki Słów, ale nie bądźmy przyziemni) sprawiają, że książki Mitchella Hogana i Petera V. Bretta niemal zawsze trafiają w moje ręce w niedużym odstępie czasu. Wziąwszy pod uwagę, że stworzone przez panów światy są do siebie zbliżone również pod względem klimatu i czerpią garściami z tradycyjnej „średniowiecznej” fantastyki, trudno nie pokusić się o bezpośrednie porównania. W przeszłości obronną ręką wyszedł z tego imć Brett, a i tym razem nie chce być inaczej.

Tygiel dusz, pierwszą część cyklu autorstwa Mitchella Hogana, wspominam jako całkiem przyjemną „średniowieczną” fantastykę, klimatem przypominającą nieco dzieła Petera V. Bretta. Choć jakością ustępowała nieco Malowanemu człowiekowi i reszcie, spodobała mi się na tyle, że z pewną dozą niecierpliwości wyglądałem kolejnego tomu. Początkowo Krew niewinnych sprawiła mi jednak dość niemiłą niespodziankę.

Szeroko rozumiane science fiction cenię z reguły niżej niż tradycyjne fantasy z elfami i krasnoludami, ale proza Marcina Przybyłka stanowi od tej reguły chlubny wyjątek. (...) Gamedec to jedna z najlepszych serii, jakie przydarzyły się polskiej fantastyce w ostatnim ćwierćwieczu. (...) Sęk w tym, że po Obrazkach z Imperium dalsza eskalacja wydarzeń byłaby piekielnie trudna, a nagłe zejście na ziemię (w przenośni i dosłownie) nie miałoby już większego sensu. Przybyłek postanowił zatem zrobić krok wstecz i ujawnić czytelnikom nieznane dotąd fakty z przeszłości Torkila.

Przyznam szczerze, że z Wielkimi Nazwiskami mam problem. Jak tu oceniać czy, o zgrozo, krytykować kogoś, kto złotymi zgłoskami zapisał się na kartach historii i któremu całe fantasy zawdzięcza tak wiele. Jak tu nie znać Władcy Pierścieni czy Ziemiomorza? Zadając sobie te pytanie jakiś czas temu, spróbowałem zapoznać się ze wspomnianym najbardziej rozpoznawalnym dziełem Ursuli K. Le Guin. Niestety, poległem, nigdy nie dokończyłem czytania cyklu. Mając to na uwadze, do Jesteśmy snem podchodziłem z rezerwą.

Z mojego doświadczenia wynika, że początkujący pisarze należą z reguły do jednego z dwóch obozów. Część stawia na sprawdzone rozwiązania i najbardziej wyświechtane dla danego podgatunku motywy: krasnoludy są opryskliwe i skore do awantur, elfy zadzierają nosa, magowie noszą szaty i ciskają kulami ognia (...) Druga grupa chcąc za wszelką cenę odróżnić się od wyżej wymienionych, powołuje z kolei do życia światy tak wydumane, sztuczne i nieprawdopodobne, że trudno przejąć się losami zamieszkujących je postaci. Z rzadka jedynie trafia się ktoś, kto potrafi połączyć ogień z wodą, ale to właśnie on odnosi sukces.

Przygody Ainara Skalda należały przed laty do moich ulubionych cykli fantasy, bo nie tylko bawiły świetnie napisanymi postaciami, ale też uczyły o zwyczajach ludów zamieszkujących naszą planetę w X wieku. Kłopoty z poprzednim wydawcą sprawiły jednak, że ostatni tom nigdy się nie ukazał, a ja zacząłem powoli tracić nadzieję, że kiedykolwiek dowiem się, jak się to wszystko skończyło. Na szczęście norny zaczęły wreszcie znowu prząść równo, a pisarz podjął współpracę z Genius Creations. Zanim jednak w nasze ręce trafi długo oczekiwany Pasterz pieśni, postanowiono przypomnieć czytelnikom początki Ainarowych perypetii. Zamiast po prostu przepakować stare książki w nowe okładki i ponownie wypchnąć je na rynek, przy okazji poddano je lekkim modyfikacjom.

Strony: 1 2 3 Ostatnia »