Często mawia się, że książki [Pilipiuka] są jak grzebanie w zakurzonej skrzyni na babcinym strychu i choć serdecznie dość mam już tego porównania, najzwyczajniej nie mogę z nim polemizować. Tak właśnie się bowiem czułem, przerzucając kolejne kartki jego najnowszej powieści. Przyznam też, ze trochę za tym wrażeniem tęskniłem.

W ostatnich latach często zdarza mi się wygłaszać sądy w rodzaju „niezła gra/książką, ale raczej nie zapamiętam jej na dłużej”. Cóż, Psalm dla zbudowanych w dziczy, poprzednie dzieło Becky Chambers, wbił mi się za to w umysł na tyle skutecznie, że wątpię, bym w najbliższym czasie przestał ów tytuł kojarzyć. Nie dlatego, że jakoś szczególnie mi się spodobał czy też mnie odrzucił. „Winą” za taki stan rzecz należy raczej obarczyć śmiałość, z jaką autorka przelewała na czytelnika swój światopogląd.

Tym razem będzie nietypowo, bo na początek muszę niestety poruszyć temat polityki. Zwykle tego nie robię, ponieważ szlag jasny mnie trafia, że wciska się ją dziś absolutnie wszędzie, aż czasem strach lodówkę otworzyć, bo kto wie, czy i tam dwie grupy jaskiniowców nie okładają się znowu pałami. W przypadku Psalmu dla zbudowanych w dziczy światopogląd jest jednak w mojej opinii kwestią, która zadecyduje o tym, czy powieść ma szansę się wam spodobać.

Kilka lat temu nieustanny napływ kolejnych książek z Uniwersum Metro 2033 sprawił, że przedawkowałem post-apokalipsę i miałem jej po dziurki w nosie. (...) Moje odczucia najwyraźniej nie były kwestią jednostkową. Insignis dało nam bowiem nieco odetchnąć od ciemnych tuneli i zmutowanych psów, mając nadzieję, że niegdysiejsza moda powróci. Na szpicy „nowej fali” post-apo postawiono dzieło Pierre’a Bordage’a.

Pierwsze dzieło Pawła Zbroszczyka pozostawiło po sobie zaskakująco przyjemny posmak. (...) Ba, niedawno zastanawiałem się nawet, „co się stało z tym obiecującym debiutantem od łowców magów i ptakoludzi”. Na szczęście wszystko w porządku: siedział i dłubał nad „dwójką”. Też całkiem niezłą.

Legendy i latte okazały się jedną z najprzyjemniejszych niespodzianek ostatnich miesięcy, głównie za sprawą unikalnego, ciepłego klimatu. Przyznam, że usłyszawszy o kolejnej odsłonie przygód Viv, obok radości poczułem też ukłucie niepokoju. Czy pozbawiony elementu zaskoczenia Baldree wciąż będzie potrafił wciągnąć mnie do wyczarowanego przez siebie świata? Druga spokojna, pozbawiona walk książka o przyjaźni może stać się wszak zwyczajnie męcząca i wałkować te same motywy, podmieniając jedynie kawiarnię na sklep z książkami.

Odmian rocka i metalu jest tak wiele, że nawet mnie to bawi, choć to właśnie do tego rodzaju muzyki jest mi najbliżej. Pomijając wymyślne nazwy – no i kilka faktycznych różnic, niech już im będzie – da się jednak wyróżnić pewne cechy wspólne: ma być głośno, z „ogniem”, a do tego nie zawadziłoby jeszcze, gdyby ktoś się po drodze obraził. No bo co to za rockman, jeśli nikt nie biega za nim z kropidłem albo policyjną pałą? Emerytowany zapewne. Kolejną rzeczą łączącą odzianych w skóry „degeneratów” jest wszakże to, że nawet jeśli jakimś cudem odwieszą gitary na kołki, prędzej czy później i tak poczują zew Stonesów i wrócą na scenę, nieważne, ile czasu minęło i jak bardzo zmienił się świat. Rysiek jest oczywiście ulepiony z tej samej gliny…

Lubię zleżałego rocka, skórzane kurtki, w nosie mam obie strony politycznej barykady i większość „gorących” społecznie tematów. Nie zaglądam co prawda do kieliszka i póki co umyka mi jeszcze władza nad elektrycznością, ale parę zbieżnych cech z bohaterem Dreszcza jednak by się znalazło. Jakim cudem nie miałem zatem jeszcze styczności ze słynną serią Jakuba Ćwieka? Diabli wiedzą. Mniejsza zresztą o powód, ważne, by to haniebne zaniedbanie wreszcie nadrobić. Trudno wyobrazić sobie lepszy moment, bo na rynek trafiło niedawno wznowienie dwóch pierwszych tomów, a co ważniejsze także długo wyczekiwana „trójka”.

Trafiają się jeszcze książki, które potrafią mnie zaskoczyć. Weźmy choćby Pariasa. Teoretycznie to samo, co wszędzie: „średniowieczna” fantastyka, zagubiony, ale w gruncie rzeczy przyzwoity młodzieniec w roli głównego bohatera, bandyci, rycerze, królowie i Wielkie Wojny. Nic tylko siąść i ziewać. Sęk w tym, że napisano toto tak umiejętnie, że momentami ciężko się oderwać.

Krew niewinnych, poprzedni tom cyklu pióra Mitchella Hogana, wzbudził we mnie dość mieszane uczucia. Z jednej strony pod względem czysto pisarskim nie odstawał zanadto od zadowalającego Tygla dusz, z drugiej charakteryzowała go typowa dla środkowych ksiąg „gra na przeczekanie”, czyli stan zawieszenia pomiędzy interesującym z natury rzeczy początkiem sagi, a potencjalnie emocjonującym punktem kulminacyjnym. Dodatkowym problemem były kwestie czysto wydawnicze – w Polsce pomiędzy udostępnieniem czytelnikom „jedynki” i „dwójki” minął mniej więcej rok: dość, by w międzyczasie zapomnieć, z czym właściwie zmagał się główny bohater.

Strony: 1 2 3 Ostatnia »