Terry Pratchett

To był ten dzień. Otworzyłem skrzynkę na listy i mym oczom ukazała się biała koperta. W drodze do mieszkania pospiesznie siłowałem się z ukrytą wewnątrz folią bąbelkową. Udało się, wpadłem do kuchni, gdzie pierwotne instynkty wstydliwie wzięły górę. Byłem głodny, odłożyłem więc dopiero co uwolnioną z więzów makulatury drobną książkę i zająłem się konsumowaniem. Nasyciwszy po chwili apetyt spojrzałem w stronę czekającego na lekturę tomiku. Zamarłem. Nie wierzyłem. Groza sparaliżowała me ciało, a w głowie pojawiły się pytania: dlaczego?

Przepis na recenzję ostatniej książki legendarnego wręcz autora wydaje się prosty. Zachwyt, uwielbienie, żal po stracie takiego człowieka. I choć faktycznie żal zostaje, to nadmierne pochlebstwa zawsze budzą wątpliwość w uczciwość recenzenta. „Terry Pratchett nigdy nie był tak dowcipny, tak bezpośredni i tak szczodry, jak w tej – swojej ostatniej – powieści ze Świata Dysku” – to jeden ze sloganów, który atakuje czytelnika z okładki książki. Ponoć o zmarłym mówi się albo dobrze, albo w ogóle. Co w przypadku, gdy wypowiedzieć się trzeba, ale powyższy cytat jest zwykłym kłamstwem?

Terry Pratchett – tego pana nie trzeba chyba przedstawiać nikomu, kto choć odrobinę interesuje się fantastyką. Na początku kwietnia Prószyński i S-ka wydało w Polsce najnowszy, już 39. tom cyklu Świata Dysku. Niuch, bo tak została nazwana powieść, jest przykładem tego, że ten angielski autor nadal trzyma dobrą formę.

Strony: 1