Sabaa Tahir

W zasadzie recenzję Żniwiarza u Bram, trzeciej części cyklu Ember in the Ashes autorstwa Saaby Tahir, mógłbym zacząć tak samo, jak ocenę poprzedniego tomu niemal trzy lata temu. Niezbyt pamiętam, co tam się działo. Nie wypada jednak używać tego samego pomysłu w miejscu, w którym łatwo można wychwycić lenistwo. Korzystając z wymuszonej przez koronawirusa możliwości pracy zdalnej, udałem się w daleką podróż do miejsca, gdzie zostawiłem wcześniejsze tomy, aby znaleźć odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. No, może trochę koloryzuję.

Półtora roku to czas niekiedy wystarczający na zatarcie wspomnień pozostałych po lekturze nawet najlepszej powieści. Kim byli bohaterowie? Jakie były między nimi relacje? I szczególnie: co, u licha, tam w ogóle się działo? Jeżeli hierarchizacja książek pod względem wrażeń ma jakikolwiek sens, to sensownym przybliżeniem zależności pomiędzy jakością lektury, a ilością zapamiętanych wątków wydaje się zwykła proporcjonalność. Innymi słowy: im lepsza książka, tym więcej zostaje w głowach. Nie sposób ukryć, że debiut Saby Tahir – Ember in the Ashes. Imperium ognia – potrafił zapewnić kilka miło spędzonych wieczorów, lecz w wyidealizowanej klasyfikacji znalazłby się kilka kroków za czołówką.

Raz na jakiś czas pojawia się debiut, który rzekomo ma podbić rynek i serca czytelników. Powieść mająca, jeśli nie zdetronizować Harrego Pottera czy Pieśń Lodu i Ognia, to konkurować z liderami na równi. Książka, która będzie połączeniem wszystkich wcześniej wymienionych, a jednocześnie posiadająca tę boską cząstkę tchniętą przez wyjątkowego autora. Podobnie mówi się o debiucie Saby Tahir, która za pomocą Ember in the Ashes. Imperium Ognia dotarła nad Wisłę. Tak jak w wielu przypadkach, tak i teraz wydaje się, że cały hype jest nieuzasadniony. Nie oznacza to jednak, że omawiana książka jest pozycją złą.

Strony: 1