Skocz do zawartości

Zuo

Użytkownicy
  • Postów

    9
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

O Zuo

  • Urodziny 03.02.1990

Osiągnięcia Zuo

Newbie

Newbie (1/14)

0

Reputacja

  1. Shane, nie zabijaj. Dla nieczających . A ja cię zbiję, bo chciałam na gg pogadać, a tu cisza! Poczułam się odtrącona! :'( Ale nie bój nic, czeka cię kiedyś kara w tejże postaci: Kliknij se
  2. Witam. Zostałam zwerbowana przez Matimaka. Od dnia dzisiejszego będę wam Zuem. A imiennie to was Justyna wita, studentka politologii (z wyboru, zamiłowania etc.). W sumie ciągle zabiegana, a fantastyką interesuję się od wielu, wielu lat. Pisarka, dziennikarka (pseudo jak na razie, ale może wyjdzie mi profesjonalna), człowiek czynu, chociaż nieco roztrzepany. Piwo lubię. Znam również światy: D&D, Wiedźmin, Warmłotek (aczkolwiek... unikam xD), Świat Mroku. W praniu wyjdzie com za ludź.
  3. Zuo

    Tatuś

    Spojrzała na światło, które przebijało się przez tumany ciężkiego powietrza; zapach starego drewna mieszał się z irytującym smrodem różowej farby, której nienawidziła. Słońce próbowało musnąć jej policzki, jednak bariera szkła uniemożliwiła kontakt. Ona nie potrzebowała słońca, oj nie... chciała czegoś zupełnie innego... Biała prosta sukienka, typowa dla dziewczynek w wieku ośmiu lat zasłaniała jej kruche ciałko przed niebezpieczeństwami tego świata, odgradzając ją od potworów z szaf, ludzi pełnych gniewu i nienawiści do całego świata, problemów wojen, pieniędzy, pędu za karierą. Była dzieckiem, w tej profesji czuła się wyśmienicie... Hm... przynajmniej powinna... Poczuła dreszcze na karku wraz z usłyszeniem regularnego odgłosu kroków; pewne, mocne, niebywale męskie oraz dorosłe. Spojrzała na swoje dłonie, pragnęła ze wszystkich sił, by nie drżały, jednak nie udało się to... podobnie jak usta oraz iskra w oczach, jeszcze tląca się, mimo braku akceptacji nawet zwykłego swetra zjedzonego przez mole... Szedł przez hol; niemalże czuła jego oddech, widziała jego oczy wpatrujące się w nią z taką miłością; zawsze kochany, zawsze dobry, zawsze myślący o wszystkim, spełniający każde jej życzenie. Osoba idealna... Tatuś... Strach i radość jednocześnie; w uszach wciąż pobrzmiewała jej jego ostatnia groźba; czuła się winna, czuła się podle. Jak mogła tak bardzo zranić Tatusia? Jak mogła poprosić go o coś takiego? Och, miała szczęście, że Tatuś ma tak dobre serce! Mimowolnie zaczęła się kołysać na swoim bielutkim łóżeczku; miś dawno leżał w kącie, jednak z regału ktoś na nią spoglądał... Niemy świadek... porcelanowa lalka z kasztanowymi włosami i zimnym uśmiechem; arystokratyczne rysy twarzy, chłód bijący z zakamarka nieżywych oczu, kruchość materiału oraz zwiewność jedwabnego ubranka. Rozmyślania przerwał jej dźwięk otwieranych drzwi; spojrzała przez ramię swoimi zielonymi ogromnymi oczyma, a miłość po raz kolejny zwyciężyła. To był on, ten sam Tatuś, ten dobry człowiek! Stanął w progu, jak jakiś bóg, jak książę na białym rumaku, przyszedł ją wybawić od spojrzenia lalki! Prawdziwy bohater... - Jak się czujesz, Irmino? – pytanie przyjemnym dla ucha tonem wypadło z jego ust. - D-Dobrze, Tatusiu... – wydukała niepewnie; czy przebaczył jej? Skinął głową i powoli do niej podszedł; dorosły mężczyzna w średnim wieku, o twarzy poczciwej. Uśmiechnął się kącikami ust, a dłoń jego powędrowała w kierunku głowy. Zaczął gładzić jej delikatne włoski, odganiając złe myśli jednocześnie. Jego dotyk był jak lekarstwo... Podniosła oczy, w których tliła się ostatnia iskierka. Skarb głupców, ale i mądrych... nadzieja. Coś, w co czasami wątpimy, coś niematerialnego, a jednocześnie powiązanego ze światem doczesnym... coś wspaniałego... - Tatusiu... kochasz mnie? – przerwała milczenie, jednocześnie schowała twarz w dłoniach. – Byłam zła! Na pewno mnie nie kochasz! Byłam niegrzeczna! - Och, córciu... – rzekł po chwili, nadal czule głaskając ją po włosach. – Oczywiście, że cię kocham. Nigdy w to nie wątp! Proste słowa; zapomniane przez świat, używane przez miliony ludzi, typowe, niemodne, narzędzie do uzyskania określonego celu. Fundament człowieczeństwa, który stał się tylko symbolem, by kolejny symbol zastąpił symbol człowieka... i tak w nieskończoność... Myśli urojone? Radość dziecka, jakby otrzymało gwiazdkę z nieba... wpadła w ramiona swojego ojca, tuląc się do jego kolan, jakby były czymś świętym; łzy spływały jej po policzkach, łzy prawdziwego szczęścia, łzy kojące duszę. Tatuś stał tylko, klepiąc ją po ramieniu. Akompaniamentem była złowroga cisza... jakby nie chcąc pokazać światu miłości dziecka... - Już będę grzeczna! Tatusiu, dziękuję! Kocham cię! – krzyknęła z podniecenia, jakie ogarnęło jej kruche ciało. Nic nie powiedział; nie potrzebował już słów, przynajmniej na razie. Czuł na sobie wzrok tej wstrętnej lalki z regału, jednak nic z tym nie zrobił. Nie bał się irracjonalnych myśli, które z czasem nawiedzały go coraz częściej. Zamiast tego odpiął guziki koszuli, po czym ściągnął ją z siebie i rzucił w kąt; Irmina patrzyła na niego z rozszerzonymi oczami... euforia przeminęła i wkradło się coś gorszego... Brutalna rzeczywistość... - Kochasz Tatusia, prawda? – zawsze zadawał to samo pytanie... i zawsze skutek był taki sam. - Tak, Tatusiu. Z całego serca! – odparła, nadal wiedziona nadzieją, że Tatuś dzisiaj jej tego nie zrobi. Nie mogła o tym porozmawiać z mamusią... to był przecież ich sekret! - To dobrze, Irminko, to dobrze... – wymruczał. Jego ogromne dłonie powędrowały w kierunku jej sukienki i bez zbędnych ceregieli zdarł z niej obrońcę przed podłym światem; pożądliwym wzrokiem przejechał po jej ciele, zupełnie płaskim, zupełnie nieatrakcyjnym, po prostu... dziecięcym, słabiutkim, kruchutkim, łatwym do zniszczenia... z uśmiechem zaczął rozpinać zamek swoich czarnych firmowych dżinsów. W kącikach oczu czaiło się szaleństwo, brutalność oraz... tak, miłość. Kochał swoją córkę, zawsze tak mówił i w to wierzył... z całego serca... - Tatusiu... – pisk wydobył się z zaciśniętych ust dziewczynki na widok tego, czego nie powinna jeszcze oglądać. - Spokojnie, Tatuś tu jest... wszystko będzie dobrze... – rzekł spokojnie. Tatuś tu był, nie mógł zrobić jej krzywdy... znowu nadzieja pojawiła się w jej oczach, a miłość pochłonęła serce, mięśnie, kości, umysł. Nie mogła go zawieść, przecież on ją kochał, a nie robiłby czegoś złego przecież... pomoże Tatusiowi, później będzie czuł się lepiej... Rozchylił jej uda i w tym momencie miłość była ostatnią rzeczą w myślach porcelanowej lalki... przez cały czas Irmina na nią spoglądała, a kąciki ust zabawki coraz bardziej przypominały diabelski uśmieszek. Jedyny świadek codziennego spektaklu, codziennej miłości, codziennych pustych słów... Histeryczny śmiech wypełnił starą księgę... by zagłuszyć jęk spełnionego ojca... - Grzeczna dziewczynka... – wymruczał jeszcze... Nieskończona miłość dziecka... pozbawionego niewinności... ------------------------ - Laleczko, dlaczego dzisiaj się ze mnie nie śmiejesz? Pytanie odbiło się od czterech ścian, jednak doszło do porcelanowej lalki, którą trzymała dzisiaj w dłoniach. Zielone ogromne oczy spoglądały na nią z zimnym wyrachowaniem oraz czymś, czego nie dało się określić. Dziwny błysk rozświetlił niemalże całe pomieszczenie, nawet potwory z szafy nie ośmieliły się jej dzisiaj nawiedzić. - Może, dlatego że mam trzynaste urodziny? – kolejne pytanie pozostało bez odpowiedzi; gniewnie rzuciła zabawką o ścianę, tym samym nareszcie kończąc jej zawód niemego świadka. Właśnie wtedy rozległy się kroki; Tatuś nadchodził, ten sam dobry, ten sam kochający, ten sam spełniający każdą jej zachciankę. Mamusia niestety zginęła w wypadku dwa miesiące temu, więc Tatuś spał już z nią. Nie miała już świata marzeń... Tatuś zdeptał go swoimi markowymi butami, zastępując go swoim uśmiechem i pożądliwym spojrzeniem. Ale porcelanowa lalka i różowy sweter zjedzony przez mole... one powiedziały jej prawdę! Otworzył drzwi i stanął w progu; już lekko zgarbiony, a włosy przyprószone siwizną, mimo to jego wzrok i usta takie same... a jego dłonie obejmowały z zapalczywością klamkę. Zmarszczył brwi, gdyż w nikłym świetle dostrzegł szczątki porcelanowej lalki; przeniósł zdziwione spojrzenie na swoją kochaną córeczkę. - Irmino, co tu się stało? – zapytał miłym głosem. Głosem Tatusia. - Była niegrzeczna, Tatusiu, więc musiałam ją ukarać! – odparła butnie unosząc głowę; błysk czaił się w kącikach oczu i nie uciekł stamtąd. – Była zła i obojętna! Nie pomogła, nie kochała! Zła, zła porcelanowa laleczka! Skinął jedynie głową i zrobił krok w jej stronę, później następny. Dłoń ogromną położył na główce i zaczął bawić się aksamitnymi w dotyku włosami; rytuał zatoczył koło, by po raz kolejny ukazać się w pełnej krasie, odnowić wszystko... - Ale ona... ona mi powiedziała! Powiedziała! - Cóż ci takiego powiedziała, córeczko? – spytał się, jednak oczami wyobraźni widział już Irminkę nago... Na moment zamilkła tylko po to, by w ciszy wolno odwrócić głowę; spojrzała mu głęboko w oczy, a uśmiech pojawił się na jej ustach. Nigdy nie wyglądała doroślej; w swojej białej sukience opinającej idealnie ciało, wolno poruszając się, niebywale kusząco... Mimo to zrobił krok do tyłu; pożądanie jakby odeszło na drugi plan. Po raz pierwszy od tylu lat... po raz pierwszy otrzeźwiał, po raz pierwszy poczuł coś dziwnego... czyżby wyrzuty sumienia? A może... strach przed córką? Przed jej krzywdą, przed... prawdą? - Kochasz mnie, Tatusiu? – spytała się po prostu. - Oczywiście, córeczko. – odparł bez wahania. Skinęła głową i wolno wstała z łóżka; kołysała rozmyślnie biodrami, patrzyła z satysfakcją na jego reakcję, reakcję samca, zwykłego zwierzęcia. Widziała jak cofa się, jak opiera swe ciało o ścianę, gdy znalazła się blisko niego. Przejechała ustami po szyi... - Co ty robisz? – odepchnął ją z całej siły, aż przewróciła lampkę nocną. - Tatusiu, nieładnie! Przecież jest tak samo! Tylko zmiana ról, jeśli mnie kochasz, to się zgodzisz! Pobawmy się! Teraz ja będę Tatusiem, a ty mną! – histeryczny śmiech zwieńczył jej słowa. Jak wisienka na torcie. - To jest chore! Nie wiesz, co mówisz! – wykrzyczał z serca swojego; wydawało mu się to obrzydliwe, złe... zakazane... - Przecież to jest to samo... tak jak kilka lat temu, Tatusiu... – wysyczała. – Tak samo. Tylko ja teraz to robię. Ale przecież cię kocham! A ty mnie! Zaczął potrząsać głową i właśnie wtedy doznał olśnienia... Krew splamiła różową ścianę pokoju, a ciało ojca upadło bezwiednie na podłogę wystrojoną dywanem. Szkarłatna ciecz spływała po jego szyi, po jego koszuli, którą zawsze rozpinał. Był słaby, bezbronny, opuszczony... nikt mu nie pomógł... i w dodatku był świadek... Biały miś! Tak, on widzi! Ale nie powie! Nie powie, gdyż nikt nie zapyta, ktoś go wyrzuci na śmieci, zupełnie niekochanego i opuszczonego. Nie opowie historii życia, nie sprawi, że ktoś zapłacze... nikt się nie dowie... - Nie kochałeś mnie, Tatusiu! Kłamałeś! Laleczka miała rację... za kłamstwo należy się kara... – rzekła zimnym tonem. – Kara surowa! Bozia nie lubi takich jak ty! Misio też tak uważa! Kara, kara, kara! Śmierć, śmierć, śmierć... za utraconą niewinność! – podniosła głos, który był niemalże krzykiem z jej duszy, jakby ktoś ją na strzępy od środka rozrywał. – Potrzebujesz odkupienia, Tatusiu! Laleczka mówiła, że potrzebujesz męczeńskiej śmierci. Podniósł z trudem wzrok, otworzył usta, jednak... Pustka... -------------------------- W zielonej celi powietrze wydawało się ciężkie; kobieta w niebieskim stroju, o długich kręconych blond włosach i małych błękitnych oczach spoglądała na swoją pacjentkę spod grubych szkieł tanich okularów. Przeczytała kilka razy notatki innych lekarek, pielęgniarek oraz ochroniarzy; niestety, dwóch zdążyła już zabić. - O czym pani myśli? – spytała się nastolatka; zielone ogromne oczy pełne miłości i jednocześnie obłędu penetrowały każdy zakamarek jej umysłu. Potrząsnęła głową; jej kot został zamknięty w łazience... jednak to mogło poczekać. Musi napisać jedynie jakieś nowe rzeczy o tej dziewczynie i pójdzie do domu. To się liczyło; dziewczyna nie miała szans na wyleczenie, ponadto nikt na nią nie czekał. - O tobie oczywiście. - Dlaczego pani kłamie? – lekko skrzywiła głowę, jakby pragnęła spojrzeć na nią z innej perspektywy. – Kogoś mi pani przypomina... - Och, a kogo, moje dziecko? - Porcelanową laleczkę... – wyszeptała po chwili, jakby zdradziła największy sekret. - Aha... – zaczęła pisać niebieskim długopisem w notatniku. Cisza znowu opanowała cztery ściany... królowa cierpienia i niekiedy radości... - Powiesz mi, co się stało w twoje trzynaste urodziny? - Pani jest zła jak porcelanowa laleczka! Bierna! Bierna! Bierna! – nagle trzasnęła w biurko; starsza kobieta aż drgnęła. – Żyjąca paskudna laleczko, misio ci wszystko powie! Misio ci powie! Zapytaj go! Kobieta z niedowierzaniem pokręciła głową; dała znak strażnikom, by niebawem zabrali stąd dziewczynę. Sama zaś wstała i ruszyła w kierunku swojego wyjścia. Wątpiła, by ta młoda szalona nastolatka ruszyła za nią. Potrafiła jedynie bezmyślnie pleść bzdury... jak każdy z tego ośrodka. - Nie pomogę ci, skoro nie chcesz nic powiedzieć... – rzekła zimnym tonem przez ramię, na moment przystając. Śmiech wzbudził w niej nagłe zainteresowanie; ludzka ciekawość zawsze wygrywała batalię. Teraz już piętnastoletnia kobieta patrzyła na nią gorejącymi oczyma, a usta wygięła w kpiącym uśmiechu. Jakby rozumiała i widziała więcej, niż ktokolwiek inny. - Nie chodzi o słowa, tylko o chęci i czyny. – powiedziała wolno. – A pani tego brak. Przez cały czas, porcelanowa laleczko z mojego dzieciństwa, patrzyła pani w te notatki, nie w moje umęczone myśli. Nie uśmiechała się pani, nie złapała za rękę, nie powiedziała, że wszystko będzie dobrze. Nic. Pani psychiatra otworzyła ze zdziwieniem usta; czyżby rozdwojenie jaźni, osoba myśląca oraz osoba chora psychicznie, która gada coś o misiu, laleczce i Tatusiu? - Myślami była pani gdzie indziej; pani obojętność niszczy nas bardziej, niż cokolwiek innego. Czego chciałam? Gwiazdki z nieba? Bogactwa? Nie, po prostu zrozumienia. Uszu do słuchania. Uśmiechu. Dobrych i miłych słów powiedzianych z serca. - Dziewczyno, ja chcę ci pomóc, ale... - Czy ma pani w tym swoim małym notatniczku coś o współczuciu, o okazaniu serca, o zrozumieniu? Pewnie dane, diagnoza: chora psychicznie... czy masz tam napisane coś o cierpieniu, o walce wewnętrznej? Nie sądzę... - Posłuchaj... - Nie, twoim zadaniem jest słuchać swoich pacjentów. – wstała nagle, jednak nie zrobiła kroku ku starszej pani. – Więc mnie słuchaj! Wykuła pani parę tomiszczy, ale zapomniała pani o księdze człowieczeństwa! O fundamentach bycia nim! – wymierzyła chudy palec w jej stronę. – Nie jest pani człowiekiem, tylko maszyną! - Uspokój się, dziewczynko, pomogę ci, tylko usiądź... porozmawiamy... - Nie chcę do tego wracać! Nie chcę opisywać spaczonej miłości, dotyku ojcowskiej dłoni tam, gdzie być nie powinna! Straconej niewinności... tylko dlatego, że w tym świecie kochałam bezwarunkowo! Po prostu za to, że istnieje! Jak pies! – głos jej zadrżał, jednak nie usiadła. Okrążyła biurko zwinnym susem. – A panią na to stać? - Nie sądzę, by ta rozmowa... - Zadałam pytanie! – warknęła, patrząc na panią psycholog czy psychiatrę... była nią przecież tylko z nazwy... - Nie... Uderzenie padło na twarz kobieciny; cisza przestała wieść prym, stare światło lampy na moment przestało interesować się pustymi krzesłami. Irmina stała jak kat nad skazańcem; oczekiwała prostej odpowiedzi... dlaczego nikt nie potrafił normalnie czegoś powiedzieć? Dlaczego? Czy to było trudne? - Uspokój się, bo zawołam ochronę! – wydukała z siebie. - Kolejne roboty? – zaśmiała się. – Wy nie pomagacie, wy pogłębiacie chorobę. Nie potraficie pokazać drogi, to wy wpisujecie, że jesteśmy chorzy psychicznie. Czy bycie człowiekiem więc jest chorobą? Czy nie zasługujemy na miłość? Na szacunek? Na współczucie? Na przyjaźń? Zamknęła oczy; wydawała się niewinna, jakby oczekiwała na kogoś przez całe życie, na swojego rycerza, który uwolni ją od Tatusia. Była sama... była rozbita, gdyż nie widziała pomocy, nie widziała nigdzie indziej miłości... - Porcelanowa laleczka mówiła, że nie wiem, co to miłość. Znałam jej spaczoną wersję... ale misio mi powiedział! Chcę latawca! Albo samolocik, to odlecę stąd! Polecę do krainy miłości! Gdzie nie będzie Tatusia, nie będzie, nie będzie! - Irmino, uspokój się... - Kara! Tatuś mówił, że ci, co nie kochają to nie są ludźmi! Należy się kara za brak człowieczeństwa! Krzyk przerażonej kobiety zmieszał się z modlitwą dziewczynki; tym razem ofiarą była krew kobiety zapatrzonej za daleko... Miłość zbierała swe żniwo. ---------- - Misio! – krzyknęła z radością na widok swojego niemego świadka, który pokazał jej, jak kochać właściwie. Zabrudzony, wśród wielu innych rzeczy, zapomniany. Otoczony starymi puszkami, w śmietniku, czekał na swoją księżniczkę, na swojego anioła, który nareszcie się pojawił. Czekał na nią z otwartymi ramionami, jak nikt inny. Wzięła go do rąk i przytuliła do swojego bijącego serca, a łzy spływały jej kaskadą po policzku. - Nareszcie razem! Obronię cię! Nikt cię nie skrzywdzi! Zła porcelanowa żywa laleczka nie żyje... Słowa pomieszały jej się, jednak misio rozumiał doskonale; język miłości nie znał przecież żadnych granic. Nie potępiał jej, po prostu kochał taką, jaką była. Jedyny. Jej. Wiedziała, że zostaną już na wieki. Nic ich nie rozłączy... nie ma już Tatusia, nie ma niebezpieczeństwa... Pisk opon i zduszone krzyki przerwały potok łez szczęścia; panowie w niebieskich mundurach, celowali w nią czymś brzydkim. Tuląc do serca misia, patrzyła na nich, zupełnie nic nie rozumiejąc. Przyszli jej go odebrać? Nie mogą! - Źli ludzie! Źli, źli, źli tatusiowie! – wykrzyczała przez łzy i ruszyła na jednego z nich. Odgłos pociąganego spustu, wystrzał i... cisza. Ciało piętnastoletniej dziewczyny upadło na ziemię, a łzy poleciały w kierunku nieba... było tak daleko... jednak nie o niebo jej chodziło, a o ukochanego... ukochanego misia... Zamknęła oczy, jednak nic nie widziała; brak całego życia przed oczami, tylko chłód i zapach spleśniałego mięsa dochodzący ze śmietnika. Z trudem odwróciła głowę, znajdując jej ukochanego pluszaka. Nie w jej ramionach, oddalony kilka centymetrów od palców dłoni... tak blisko i jednocześnie tak daleko... - Przytul mnie... – wyszeptała ostatnimi siłami. – Obroń mnie... Rozpacz w guzikowych oczach misia była nie do opisania; pragnął ją pocieszyć, pragnął coś powiedzieć... ale odgłos zbliżających się mężczyzn zagłuszył bicie serca, ich niezrozumiałe puste słowa udusiły dziewczynkę... - Niestety nie żyje... – wyrwało się policjantowi. – Musimy zadzwonić do komendanta i szpitala. Trzeba zabrać zwłoki. Dane; suche dane bez znajomości osoby, bez słów pożegnania. Jeden z nich wyciągnął papierosa i zapalił. Drugi zaś dzwonił do swojego przełożonego, meldując mu o wszystkim jak gdyby nigdy nic. Później wróci do żony, do swoich dzieci i spojrzy w ekran telewizora, popijając piwo, gdy dzieci będą walczyły z potworami z szafy... Nie będzie obrońcą... zły, zły tatuś! W końcu wszystko zostało posprzątane, ciało Irminy zapakowane do wora, do zimnego złego wora pełnego potworów z jej koszmarów, a dłonie tatusia ciągle ją dotykały... czy znowu spotkać go miała, gdy dusza jej daleko była? Czy katuszy nie będzie końca? Nie znam odpowiedzi... misio jednak zna... Poszukajcie go, gdyż został wyrzucony do śmietnika i wywieziony hen daleko, gdzieś samotny pośród starych puszek, butelek po piwie czy wódce, wśród kloszardów, wśród zapachu zgniłych czereśni... nie poszedł za swoją ukochaną... „Dopóki śmierć nas nie rozłączy...”. I rozłączyła... koniec drogi poznawania miłości...
  4. Zuo

    Alatariel

    [Świat z gry Cerelain - profil mojej postaci] „Zepsuta kobieta należy do tego rodzaju istot, których mężczyźni nigdy nie mają dosyć.” Oscar Wilde Odbicie od tysiąca i jednej ściany dźwięku wydawanego przez wiolonczelę oraz skrzypce; miliony klaśnięć dłoni, wygrywające ten sam odwieczny rytm, trwający dłużej niźli wszystkie sojusze tego świata. Ciemność osnuwała już miasto powodując, iż prawie wszyscy udali się do swoich domów, by oddać się błogiemu snowi – albo ze zmęczenia, albo z powodu ilości wypitego alkoholu. Na schodach pokrytych kością słoniową oraz długim czerwonym stylowym dywanem stała młoda niewiasta o kasztanowych włosach sięgających nań do pasa; w uszach niewielkie kolczyki można było dostrzec, mające wartość co najmniej całego rzędu domostw w lepszej dzielnicy. Śniada cera, rysy twarzy rozkoszne, para niewinnych niebieskich oczu, pełne usta wygięte w nieco wstydliwym uśmiechu... ubrana w prostą białą sukienkę, przepasaną błękitną wstążką, zawiązaną z tyłu na kokardkę. Ideał cnoty. - Kolejna głupiutka arystokratka. – – wyrwało się niczym westchnienie z zaróżowionych wąskich usteczek należących do zupełnie innej niewiasty; obydwie łączyły spiczaste uszy, świadczące o przynależności do Talani. Niewiasta zmarszczyła brwi, a spojrzenie jej błękitnych oczu nabrało typowej dla niej surowości, połączonej z szaleńczym błyskiem zazdrości. - Gdybym była hazardzistką, założyłabym się o dwadzieścia tysięcy sztuk złota o to, iż za miesiąc nadal będzie niczym niewinny z wyglądu kwiat, o spenetrowanym wnętrzu. Cichy chichot rozległ się z ust jej towarzysza, niezwykle podobnego do niej; obydwoje mieli czarne jak smoła włosy, sięgające do połowy pleców, błyszczące, co świadczyło o tym, że były zadbane. Delikatne rysy twarzy, śniada cera, para przenikliwych błękitnych oczu, małe, wąskie usta wygięte w lekkim, teoretycznie przyjaznym uśmiechu oraz spiczaste uszy; trzymali się na uboczu, ona w ciemnoniebieskiej prostej sukience, która nie posiadała zbyt wielu zdobień, podkreślała idealnie jej szczupłą figurę, typową dla przedstawicielek jej rasy. Buty pasujące do stroju na lekkim obcasie, nieco ją powiększały, jednak i tak była dość wysoką kobietą. Mężczyzna zaś wyglądał na pierwszy rzut oka jak typowy uwodziciel: lekko rozpięta błękitna koszula, na którą zarzucił czarny frak, dopasowane spodnie, podkreślające jego szczupłe nogi oraz buty, przedmiot zazdrości wielu arystokratów – skóra, z której zostały zrobione była bowiem trudna do zdobycia. Oparty o kolumnę, spoglądał na niewiastę przyjaźnie; wyglądali jak dobrzy znajomi, posiadający nie tylko podobną aparycję, lecz również charakter. - Moja droga, przecież ty też jesteś arystokratką. - – rzekł nieco rozbawionym tonem, o wiele łagodniejszym od tego, którym ona przemawiała; niewiasta zakaszlała, by posłać mu spojrzenie swoich oczu, z których zionął chłód. - Chociaż masz rację, to naprawdę... niewinna młoda dama. Jak myślisz, miałbym u niej jakieś szanse? - Na pewno. - dało się słyszeć odpowiedź; mężczyzna uśmiechnął się z satysfakcją, jednak kobieta wyglądała na niezwykle spokojną, mierząc wszystkich dookoła swoim spojrzeniem, oceniając z góry do dołu i odwrotnie. Nikt nie zwracał na nich zbytniej uwagi – nie rzucali się bowiem w oczy swoim strojem, czy zachowaniem. Zresztą... tego dnia na salony weszła właśnie młoda Talani, więc to ona była gwiazdą tego wieczoru. - Mam nadzieję, że nie zabawisz się z nią zbyt długo. Ojciec powiedział, iż niebawem poślubisz jedną z bogatych dziedziczek jednego z rodów. Wybacz, ale już zapomniałam jej imię. - Nic nie szkodzi, siostrzyczko. Wiem, że to takich błahostek nie masz pamięci. – spotkali się wzrokiem, mierząc siebie, walcząc na spojrzenia, by wreszcie znowu przenieść wzrok na niewinną dziewczynę, jeszcze nieświadomą tego, jakimi prawami naprawdę rządziła się arystokracja. Tysiące intryg, kłamstw, które ocierały się o prawdę, szaleństwo, fobie oraz gry słowne. To była swego rodzaju arena walk, z której żywi wychodzili jedynie najsilniejsi... reszta zaś była jedynie głupim tłumem. – A co z tobą, moja droga? Masz już swoje lata, chociaż dalej jesteś... młoda. Nie myślałaś o małżeństwie z kimś z wielkich rodów szlacheckich? Rodzice z pewnością byliby z ciebie dumni, moja droga Alatariel. - Zrobię to w swoim czasie, Shirrenie. Na razie mam swoje własne sprawy do załatwienia... ponadto doskonale wiesz, że nie kieruję się uczuciem, tylko rozumem, więc moim mężem będzie osoba szlacheckiego pochodzenia, wpływowa i bogata... – – odrzekła wolno, jakby mając całą wieczność na wypowiedzenie swoich słów; na moment zamknęła swoje oczy, przez co nabrała nieco przyjaznego wyglądu. Jej brat uniósł brwi z niejakim zdumieniu, chociaż na ustach pojawił się szeroki uśmiech. – Oraz będzie Talani. Nie zniosę ludzkiego ścierwa, czy mieszańca, który nie jest godzien tego, by w ogóle żyć. - Nie wiesz, co tracisz, moja droga. Ale powiem ci coś... – kolejny chichot przypominający usilny śmiech chochlika; czarnowłosa otworzyła swoje oczy, by znudzona spojrzeć w kierunku otwartego okna, będącym swoistą bramą do wolności. Shirren doskonale wiedział, iż jego młodsza siostra nie czuje się tutaj zbyt komfortowo, chociaż potrafiła korzystać z uroków balów; zawsze zdumiewało go to, że gdy przychodził do jej pracowni... wtedy często wydawała się szczęśliwa. – Nigdy nie chciałbym natrafić na taką niewiastę jak ty. Naprawdę jesteś zimną suką, moja droga Alatariel. Idealne odbicie naszego ojca. Uśmiech... uśmiech obłędny, delikatny, niemalże niewinny; uśmiech, który przyciągał wielu mężczyzn, którzy zatruci jej jadem nigdy już nie pojawili się przed jej obliczem, straciwszy cały swój honor, czy dumę. Wiele razy nazywała go parszywym uwodzicielem, jednak sama nie była od niego lepsza... różnili się jednak diametralnie. On uwielbiał seks, natomiast ona... kusiła, pokazywała, lecz nigdy nie dawała; była dla niego jak bogini, a wielokrotnie w nocy podziwiał ją, jak spała, wyglądając zupełnie jak ta niewinna elfka stojąca na schodach. Pożądał ją; pożądał ją tak mocno, że aż go to bolało; w jej oczach jednak nigdy nie mógł dostrzec coś spoza tego muru lodu, przez który nigdy się nie przebił. Pamiętał, jak chciał zabić tego gnojka, który się do niej dobrał... o dziwo, nie została zmanipulowana na tyle, by się nie zemścić; pomógł jej, sprawił iż uśmiechnęła się do niego... Kochał swoją zepsutą siostrzyczkę tak, jak mężczyzna kobietę... obsesyjnie, fanatycznie, zupełnie nieprzyzwoicie. Chciał ją pod sobą... jednak nigdy jej nie dostał, dlatego zadowolić się musiał tymi mdłymi i niewinnymi niewiastami, bez większych ambicji. - Nie natrafisz, Shirrenie. – powiedziała po dłuższej chwili; patrzyła teraz na niego tymi swoimi oczami, wydawała się go pożerać... tak, miała zwyczaj patrzenia swojemu rozmówcy w oczy, chociaż nie wiedział od kogo się tego nauczyła. – Taka suka wśród Talani trafia się raz na tysiąclecia, nie sądzisz? Idź, braciszku... idź do niej i zawładnij jej sercem, by później zgnieść go pod swoimi stopami. Daj trochę radości swojej kochanej siostrzyczce. - Dla ciebie zawsze, moja kochana Alatariel. – – ukłonił się dwornie, posyłając jej później uśmiech przez ramię, gdy ruszał w kierunku tej niewiasty; czuł się szczęśliwy, gdy tak na niego patrzyła, w pełnym skupieniu, jakby właśnie odkryła nowe zaklęcie... Jego śliczna młoda Alatariel... najzimniejszy skarb, śpiący zawsze na samym końcu korytarza, w czerwonym łóżku z baldachimem... Jego ambrozja... Jego... Suka. ---------- „Dzieci pozbawione kontaktów zabawowych niekiedy wyrastają na chorych na schizofrenię lub psychopatów.” Antoni Kępiński Czekała; ubrana jedynie w przezroczystą koszulę nocną, opierającą się plecami o swoje biurko; w gabinecie paliła się malutka świeca, dająca niewielką ilość światła, jednak Alatariel właśnie o to chodziło. Długie czarne włosy spływały jej kaskadą na plecy, a na śniadej twarzyczce, rozkosznie wyglądającej w tym półmroku, wykwitł lekki, uwodzicielski uśmiech. Para błękitnych oczu przeniosła się z regału na drzwi, wystawiając przy tym koniuszek swojego języka, którym przejechała po spierzchniętych wątłych wargach; w spiczastych uszach pojawiły się kolczyki z diamentem, podarowane jej przez swojego starszego braciszka na urodziny. To on zawsze jej o nich przypominał, gdyż w natłoku własnych spraw zawsze zapominała o tak błahej sprawie; dzisiaj były jego urodziny, dzisiaj wpatrywał się cały dzień na nią... tego dnia popełnił błąd, odkrywając nieco swoje pożądanie, a ona... Ona otworzyła na niego swoje ramiona. Szczupłe ciało z małymi piersiami oraz wąskimi biodrami była kuszące dla wielu ludzi, a tym bardziej dla Talanich; wielu, którzy ją znali... a raczej tych, którzy wydawali się ją znać zdziwiliby się niemiłosiernie. Ta dumna kobieta, grająca jak jakaś ludzka niewiasta, jak kurtyzana jakowaś? Przecież arystokratką była, należała do rasy długowiecznej... była przecież... Cholernym ideałem. Szybkie kroki, przyspieszony oddech i nagłe otwarcie drzwi; mierzyli się wzrokiem przez kilka sekund... dwie pary błękitnych oczu, czarne włosy znikające w półmroku pomieszczenia, wątłe usta wygięte w podobnym uśmieszku, te same rysy, podobny wzrost... ci sami rodzice. Brat i siostra. - Shirrenie... – powiedziała po chwili, akcentując każdą sylabę; melodyjny głos, pełen władczości, pewności siebie... zimny. Ten sam, który słyszał od kilkudziesięciu lat, który wrył się w jego pamięć tak, iż podczas zabawiania się z niewiastami słyszał tylko go. – Mój... - Zamknij się, suko! Na mnie twoje sztuczki nie działają! – mimo wszystko powiedział to szeptem, ostatkami kontrolując swój chory umysł; Alatariel nie była na tyle głupia, by przez te lata nie dostrzec jego ukradkowych spojrzeń. W końcu musiała znać swoją rodzinę na wylot, każdą słabość domowników, by wywyższyć się, stać się ideałem. Szybko przeszedł dzielącą ich odległość, łapiąc kobietę za nadgarstki, unosząc jej ręce ku górze; stykali się teraz twarzami, a jego oddech był tuż przy jej ustach, mieszając się, stając się jednością. Widziała blask w jego oczach i mimowolnie poczuła ciarki na plecach oraz cień strachu; na jej twarzy, która maską przecież była kryjącą jej wnętrze jednak nic się nie pojawiło prócz tego, co sobie nakazała – musiał poczuć władzę, by pójść o krok dalej... poczuć się mężczyzną musiał, który właśnie miał posiąść najbardziej buntowniczą kobietę, wyzywającą go przez cały ten czas... - Tej nocy będziesz moja, Alatariel! – warknął, by w końcu usta swoje złączyć z jej; lekko je rozchyliła, pozwalając na obłąkańczy taniec ich języków. Jęk ugrzęzł jej w gardle; czy w tej grze liczyła się ta sama krew? Pożądanie było pożądaniem, a ciało reagowało zawsze tak samo, jednak psychika była odrębną sprawą... Wzmocnił swój uścisk, kolano wciskając między jej nogi; czarnowłosa czuła do niego niechęć, bowiem zachowywał się jak zwierzę, jak ludzka szumowina. Puścił jedną rękę, by móc położyć ją na jej małych piersiach; chęć mordu, jak i strach przebiegł jej umysł, na moment paraliżując ciało. Dotykał ją tak, jak nie powinien, jednakże zareagowała tak, jak każda kobieta. Wiedział to doskonale, gdyż oczu swoich nie zamknął, podobnie jak i ona; mierzyli się nadal wzrokiem, pomimo całej tej zabawy, która z wolna stawała się coraz śmielsza. Gdy postanowił ściągnąć z niej koszulę nocną, wcześniej odpinając spodnie, zaczęła się bronić, próbując wyrwać się z nań żelaznego uścisku. - To na nic! – zaśmiał się donośnie.. – Alatariel, tej nocy będziesz tylko moją... moją prywatną suką, którą wytresuję! Na nic twoja magia... pokażę ci zupełnie inną stronę twojej osobowości... - Oszalałeś, Shirrenie. Gardzę tobą. – odparła przez zaciśnięte zęby, plując mu w twarz. – Ciało mieć możesz, jednak nigdy... nigdy mnie nie złamiesz, ty skurwysynu! Jesteś psem! - Psem z tego samego miotu co ty, kochana! – – zaśmiał się, rozrywając przy tym jej koszulę, eksponując jej ciało. Pomimo całego szaleństwa, na moment w jego oczach pojawiło się przerażenie; drżącymi dłońmi dotknął jej piersi, sunąc po jej aksamitnej skórze... gdy znowu szarpać się poczęła, uścisk jednak wzmógł, by w końcu usadowić ją na biurku, gdzie łatwiejszy dostęp do jej wnętrza by miał. Uśmiech na jego ustach, błysk w oczach, energiczne ruchy jego ciała... I nagły trzask drzwi uderzanych o ścianę. - Co...?! – krzyk pełen niedowierzania, pełen emocji, strachu, przerażenia oraz zupełnej dezorientacji rozległ się w gabinecie, gdzie świeca jedynie rzucała światło na kobietę odpychającą od siebie silniejszego mężczyznę. Splot szaleństwa, przedzierany rozpaczliwym wrzaskiem z żywej porcelanowej lalki, świdrującej spojrzeniem to, co zakazane. – S-Shirren... c-co... co ty robisz?! - Co się dzieje, Takanero? – męski głos sprawiający, że na twarzy młodziana pojawiły się strużki potu, a w błękitnych oczach oprócz obłąkania błysnęły ostatnie szczątki jego świadomości; patrzył przez ramię na tego, którego krew miał w swoich żyłach. Postać majestatyczna, nagle wyrosła obok wątłej niewiasty przy drzwiach. Ojciec. Tyran. Bóg. I Diabeł. Nim zdołał zareagować, już leżał na ziemi, a jego siostra pobiegła z łzami do niewiasty przy drzwiach; jego zimna suka tuliła się do nieco większej od niej czarnowłosej kobiety o zielonych oczach oraz pełnych ustach. Ubrana w purpurowy szlafrok, tuliła do siebie tę, która była jej córką. Shirren spoglądał z niedowierzaniem na dwie bliskie mu istoty, by z nienawiścią łypnąć na tego, który nigdy nie pozwolił mu w pełni na wolność; stał tam, tak samo majestatyczny, o twarzy jego siostry, o zimnym spojrzeniu i silnych dłoniach. Stał nad nim niczym kat, przygważdżając go swoją nogą do ziemi tak, że nie mógł wstać... A może to przez strach? - On... on chciał mnie zgwałcić! – słowa wypadły z wątłych ust Alatariel, skrytej w cieniu regału oraz drzwi; czuła ciepło ciała jej matki, tak kojące... tak proste, tak idealne. Ile to już minęło od ostatniego czasu, gdy była w centrum zainteresowania? – M-Mój własny brat! - Shirrenie... a byłeś naszym oczkiem w głowie. Jak mogłeś tak nisko upaść? Jak mogłeś pożądać własnej siostry?! Jesteś psem! – kopnięcie za kopnięciem, miarowe, piękne, jednak nienagrodzone tysiącami oklasków; echo jęków odbijało się od ścian, trafiając do uszu tej, która teraz brała to, co zostało jej dane. Ostatnie co widział Shirren tej nocy nie było piękne ciało jego siostry; był jedynie nikły uśmiech, który udało mu się dostrzec po wielu razach... oraz to władcze spojrzenie, które nagle go oświeciło; szaleństwo umknęło, zamykając się w więzieniu jego umysłu sprawiając, iż w jego żyłach zawrzała krew, jednak teraz wiedział, iż było za późno. Zawsze gorsza... Zawsze na drugim planie... Durna kobieta, słaba płeć... I on... on niczym bóg, chwalony, będący w świetle... Tego dnia stracił skrzydła i wyrzucony w głąb otchłani został, a ona na piedestale wywyższona, w świetle słońca skąpana. Oczy wygranej, oczy nowej bogini, zasiadającej na tronie... podsycanie pożądania, ukradkowe uśmiechy i cały misterny plan opierający się w pełni na wykorzystaniu męskich pragnień... tak, miał rację... Alatariel była pierdoloną zimną suką. ------ „Wielki polityk, tak jak dobry dozorca domu, wie, że czystkę trzeba robić codziennie.” Autor Nieznany Godność: Jej imię starannie wybrane zostało, spośród wielu wybrane zostało Alatariel i z niego jest niezwykle dumna; nazwisko jej familii brzmiało Kathadenar, jednakże uświadomiona od początku była, iż do znamienitego rodu z Dominium Pani należy, chociaż z tego faktu jakoś młoda Talani zadowolona zbytnio nie miała. Mimo to z dumą wymawia zarówno imię swe, jak i nazwisko, dlatego obrazić swego rodu nie pozwala, ani zażenowania nie czuje przed innymi arystokratami. Płeć: Kobietą jest, o czym uroda jej świadczyć może, mniejszy wzrost i waga, jak i fakt, iż typowo kobiece przymioty posiada. Rasa: Sama by siebie określiła jako jedyną prawdziwą rasę, bowiem inne uważa za podrasy, czy nawet zwierzęta; po wyglądzie już wywnioskować można, że należy do rasy Talani. Szczupła sylwetka, wysoki wzrost, typowe cechy charakteru... tak, to typowa przedstawicielka tych, którzy należą do zainteresowanych polityką. Wiek: Określana jako młoda niewiasta z racji tego, że najwidoczniej dużo brakuje jej do starości; według jej słów ma lat około czterdziestu, nie wiadomo jednak czy mniej, czy też więcej. Nieważne zresztą, bowiem Talani jest, więc dla ludzi wygląda i tak młodo, a każdy elf prędzej czy później o wieku jej się dowie, jeśli sama zainteresowana wyjawić to będzie chciała. Profesja: Magiem Żywiołów jest, chociaż czasami nie rozumie swojego wyboru; wydaje się, iż do Maga Umysłu lepiej by pasowała, jednak władza nad żywiołami daje ogromną moc destrukcyjną, a Alatariel mimo tej całej otoczki dostojności uwielbia patrzeć na dzieło zniszczenia. Wyznanie: Mądrość Hatora, bowiem ciągle wiedzy łaknie, więc wiele osób twierdzi, iż właśnie tą drogą kroczy, chociaż kobieta nigdy tego nie potwierdziła; po co mówić, skoro tkwienie w błędzie wielu może korzyści przynieść i reputację jej podnieść? By zrozumieć, czy wiara ma dla niej jakąkolwiek wartość należy samą niewiastę zrozumieć, co trudne może być. Stan cywilny: Panną jest i póki co zmieniać swojego stanu nie zamierza; pierwej pragnie swoje cele spełnić, a później za odpowiednim partnerem się porozglądać, oczywiście o odpowiednim statusie, jak i przynależności rasowej – jednej i słusznej, czyli Talanim być musi. Charakter: Charakter jej wywnioskować można po strzępach jej historii, jednak dla ułatwienia rzec mogę, iż praworządnym złym można by było ją określić, chociaż wiadomo, że każde wydarzenie zmienia nie tylko człowieka, ale i elfa.
  5. Zuo

    Krople Deszczu

    Widmo wojny nadciągało z wolna do każdego z domów; zaczęło się od większych miast, jednak mężczyźni odziani w lśniące zbroje z zielonymi płaszczami zawitali w końcu do wiosek, pukając nawet w drzwi walących się chat. Która matka z dziećmi nie bała się kroków? Ile łez zostało wylanych już teraz, nim wojna nie zaczęła się na dobre? Zwątpienie, strach, rozdzielone rodziny, ojcowie oraz synowie idący ramię w ramię na pole bitwy, by zginąć, pozostawiając swoje brzemienne żony, dzieci, matki na pastwę losu. I tracąc swoje człowieczeństwo, wolno, nieświadomie, wśród tysiąca przelanych kropel krwi; rzadko który budził się nad dziewką z trójką dzieciaków, którą gwałcił z radością na ustach, by później powrócić do swojego domostwa, objąć swoje dzieci, powiedzieć im bajkę na dobranoc i dobrać się do swojej żoneczki. Taka była druga strona wojenki, o której niewiele mówiono. Ludzie stawali się bestiami, a żądza mordu w nich rosła. Shaera była tego świadoma. Dlatego płakała. - Nic na to nie poradzę, to mój obowiązek. – powiedział jej mąż, pochylony nad nią, gdy trzymała na kolanach ich roczną córeczkę; gładziła ją po ciemnych włoskach, pojawiających się na jej dużej główce. Czochrał jak to miał w zwyczaju włosy swojej lubej, jednak tym razem to nie pomagało. Patrzyła na niego z oczekiwaniem; nie mógł jednak zostać tutaj, gdzie należało jego serce. To był jego dom, miejsce do którego niechybnie wróci, lub zginie; spokój zagościł w sercu czarnowłosego. Nie będzie nigdy sama. Ma Ileandrę, ich córkę oraz całą rodzinę dookoła, która będzie ją wspierać. W dodatku miał nadzieję, że wróci… w familii Zargondalów bowiem wielu mężczyzn w wieku Podboru było, toteż niewiasty będą dzisiejszego wieczora płakały samotnie w łóżkach. Taka była cena, jaką musieli zapłacić, by ich żony mogły spać bezpiecznie w swych łożach. - Popatrz się na mnie, durna babo. – warknął, wyprowadzony z równowagi; dla niego nie było to łatwe. Uniósł jej głowę delikatnie, patrząc raz na nią, raz na owoc ich miłości. Westchnął w końcu, po czym na jego ustach pojawił się zawadiacki uśmieszek, zawsze wprawiający blondynkę w skrajną irytację. – Obiecuję, że wrócę do was… do ciebie, Shaero Zargondal… i do naszej córki. Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo! - Naprawdę? – wydukała w końcu z siebie, z ogromną nadzieją w głosie; wewnętrznie czuła, iż łudzi się, że zaraz okłamie ją, ale… przecież tego właśnie od niego oczekiwała. Musiała żyć dla tego mężczyzny, dla Ileandry. Przytuliła dziecko do swojego serca, gdy mężczyzna po raz kolejny je objął. - Oczywiście. – odpowiedział, zamykając oczy, by nie puściły się łzy. Bolało jak cholera. ---- Patrzyła na wszystkich jej bliskich, którzy mieli bronić ich domów; jej druga połówka, bracia, kuzyni, przyjaciele, nawet wujek oraz ojciec. W posiadłości zostali młodzi parobkowie, kobiety oraz dzieci, które niezdatne były wszak do walki, chociaż gdyby mogły, zapewne ruszyłyby do boju wraz ze swoimi mężami. Niektóre płakały, inne próbowały wyjaśnić swoim latoroślom, o co w tym wszystkim chodzi, mimo że ich serca same nie znały odpowiedzi na nurtujące ich pytania. Dlaczego walczą? Za skrawek pieprzonej ziemi. Siedzieli dumnie na najlepszych koniach ze stajni rodzinnej; pewni siebie, hardzi, z dumnie uniesioną głową, prezentowali się wspaniale. Niektórzy mieli miecze, inni topory z tarczami, lśniące zbroje; wszystko to radowało zapewne oczy kobiet o płochym sercu, niezwiązanych z nimi żadną więzią. Ale tutaj rzecz miała się zupełnie inaczej. Budziło to rozpacz. Gniew. Bezsilność. Blondynka stała obok bojowego rumaka swojego męża, ujeżdżonego przez nią samą; mimowolnie czuła nienawiść do tego pięknego zwierzęcia. Jak mogła to uczynić, sama nie wiedziała. Jej mąż łypnął jedynie na nią z góry, po czym jego dłoń znowu wylądowała na jej głowie; kiedyś tego nie znosiła, ale teraz oddałaby wszystko za to, by mógł się z nią tak droczyć jeszcze godzinę, może dzień… - Błagam cię, wróć do domu. Będę na ciebie czekała. – rzekła, gdy jej ojciec dał sygnał do odjazdu; ostatni pocałunek na ustach, ostatnie ciepłe słowa, jego zapach. - Wiem. – usłyszała jego wahanie w głosie; dziwne drżenie, jakie nie pojawiło się do tej pory nigdy. Nawet wtedy, gdy się z nim kłóciła, czy wtedy, gdy po raz pierwszy usłyszała te dwa cudowne słowa. Nie zdołała jeszcze czegoś dodać, nie zdołała oddać mu pukla swoich poplątanych włosów, czy zapłakać mu w pierś; już oddalał się od niej, a jego sylwetka majaczyła gdzieś w oddali. Nie wiedziała, czy spojrzał za siebie. Dlaczego będąc wolną, nie mogła pobiec za nim? Dlaczego będzie teraz spała samotnie, wdychając ostatki jego zapachu z ubrań? Zamknęła oczy. - Nadchodzi burza… „Silniejsza osobowość – silniejsze cierpienie, straszniejsze upadki, większa amplituda przeżyć. Być silnym – to boli." Anna Kamieńska Dni zamieniały się w tygodnie, a tygodnie w miesiące; bez listów, z ulatującymi wspomnieniami o bliskich, drżąc z niepewności, patrząc w przyszłość oczami bez łez, bowiem wszystkie zostały wypłakane. Spoglądając na dzieci, przypominające mężów, rodzące w sercu jeszcze większe obawy i lęki. Otworzyła wolno swoje oczy, wpatrując się jakby nieprzytomna na puste miejsce obok siebie. Tyle czasu minęło, a ciągle w sercu nadzieja. - Jestem głupia, ale wróci… przecież obiecał. – mruknęła pod nosem, wstając z łóżka; po drugiej stronie leżała jej córeczka, przypominająca jej ukochanego. Uśmiechnęła się pod nosem; powtarzała te słowa jak jakąś modlitwę, każdego wieczora modląc się do swojej bogini. Nic nie smakowało tak jak dawniej, a jazda konno nie sprawiała jej już żadnej radości. Robiła wszystko machinalnie tylko po to, by kolejny dzień minął, każdego ranka patrząc na bramę z bijącym mocno sercem. Bezskutecznie. Ubrała się, patrząc przez ramię na kruchą istotkę z czarnymi włoskami; urosła tak szybko, a zachowanie niewątpliwie przejęła po ojcu. Duże ciemnoniebieskie oczy, okrągła buzia, to spokojne spojrzenie, dzięki któremu mogła normalnie funkcjonować. Część jego była tutaj; w tej chwili miała chociaż to, drobną namiastkę, bowiem jego ubrania, których w ogóle nie zamierzała prać do jego przyjazdu, niestety straciły tak bliską woń, tak znajomą. Pochyliła się nad swoją latoroślą, by ucałować ją w odkryte czółko. Jej mała księżniczka. Niech śni o swoim rycerzu, przeszło jej przez myśl, a na usta wygięła w dziwnym grymasie. Wyprostowała się, wzięła swój kapelusz z szerokim rondem, po czym wyszła z sypialni. - Hej, Shaera! Będziesz dzisiaj ujeżdżała Lafiryndę? – Ilea, matka starszego od jej własnego skarbeńka syna spoglądała na nią smutnymi oczami; kiedyś to one zupełnie się od siebie różniły, ale teraz to ona przejęła pałeczkę w pocieszaniu i utrzymywaniu wszystkiego w ryzach. W końcu mężczyźni musieli wrócić do szczęśliwego domu, a nie do grobowca. Blondynka skinęła głową, idąc w stronę schodów; czarnowłosa ruszyła za nią bez słowa, z dziwnym wyrazem twarzy. Podświadomie członkini rodu Zargondal nie chciała słyszeć jej słów, jednakże tamta, jakby to wyczuwając, złapała ją za ramię i obróciła w jej stronę. Miała dziwny wyraz twarzy, jakiś taki pusty; nie mogła już płakać, jednak usta jej drżały. W końcu rozwarła wargi. - To już dwa lata, Shaero! – wykrzyczała jej w twarz, jakby to ona była wszystkiemu winna; mimo iż była mniejsza, otoczyła ją natychmiast ramionami. Ktoś tu musiał być przecież silny. Odepchnęła ją z całej siły, a blondynka niemalże upadła; na szczęście chwyciła się barierki, a zdziwione spojrzenie utkwiła w twarzy swojej przyjaciółki. Nic się nie zmieniła. Nadal piękna, nadal posiadająca naturalny urok oraz charyzmę, jednocześnie taka… pusta. Czy w kącikach jej oczu dostrzegła szaleństwo? Z mocą złapała ją za ramiona, ale tamta wydawała się jej teraz… odległa, zupełnie obca? - Ty… ty go nigdy nie kochałaś, prawda? Jak możesz nadal żyć, jakby to się nigdy nie wydarzyło? Jak możesz nie czekać, jak my na swojego męża? Za kogo się uważasz, co!? – słowa okrutne, raniące serce bardziej, niźli ostrze miecza. Shaera spojrzała na czarnowłosą, jakby widziała ją po raz pierwszy w swoim życiu. Odgłos dłoni uderzającej w policzek rozległ się w korytarzu. Jak w przedstawieniu… A nazywało się to życiem. ---- Nie powiedziała wtedy nic; czy nikt nie widział bólu w jej oczach? Czy fakt, że była silna sprawiał, iż inni nie dostrzegali w niej ogromu cierpienia? W jednej chwili straciła najbliższe jej osoby, ale przecież musiała żyć dalej, żyć dla swojej córki, dla całej swej rodziny. Jakże później mogłaby spojrzeć w błękitne oczy swojego małżonka? Westchnęła. Nie pomogło. Wyszła z posiadłości; podwórze wydawało się pełne życia – parobkowie pracowali od samego rana przy koniach, niektóre niewiasty pomagały im z własnej woli. Lawirowała między nimi, kierując się w stronę otwartej już na oścież stajni; miała w końcu swoje obowiązki, które nie mogły czekać. Uśmiechnęła się w duchu… zacznie mocno z samego rana, to wieczorem będzie wyczerpana i szybko zaśnie, podobnie jej córeczka. Kolejny dzień minie… Monotonność bólu. Przeszła przez całą długość placu, nie spoglądając na bramę; czego się w sumie mogła spodziewać? Że akuratnie teraz wjadą? Pokręciła z niedowierzaniem głową, zaklęła pod nosem. Niestety nie pomogło. Przyspieszyła więc kroku, podążając w kierunku stajni, gdzie to miała swoją klacz do ujeżdżenia. Pomachała dłonią matce, pomagającej przy wywalaniu gnoju z jednego z boksów, gdy do jej uszu doszedł tętent końskich kopyt. Wolno obejrzała się przez ramię; myślała, że robi to całą wieczność, iż nie będzie to miało końca, ale ile trwało to naprawdę? Kilka sekund? Sama nie była pewna, jednakże jej ciemnoniebieskie oczy pełne niewypłakanych jeszcze łez dostrzegły znajome sylwetki, pędzące na swoich koniach; długie ciemnozielone i postrzępione płaszcze powiewały na wietrze, niczym jakaś flaga. Mężczyźni wracali do domów… Nie wiedziała nawet, czy krzyczała ona, czy inne niewiasty, które dostrzegły nadjeżdżających; zerwała się do biegu, porzucając wszystko, myśli o córce, o swych obowiązkach, pieniądzach, maskaradzie w silną niewiastę, jaką przecież nie była. Dlaczego wymagano od niej cudów? Dlaczego nie mogła płakać z innymi kobietami? Usta zrosił jej szeroki, szczery uśmiech, a na licach pojawiły się rumieńce. - Ashlae! Ashlae! Ashlae! – krzyczała jak opętana, biegnąc na przywitanie; czy śniła? Czy to działo się naprawdę? W każdym razie Shaera nie chciała się już nigdy obudzić, otworzyć oczu, by ujrzeć poduszkę po drugiej stronie łóżka, zimną, bez wyrazu, zapachu, miłości. W końcu wjechali tryumfalnie, przy krzykach, szlochach, gwizdach, śmiechach; jak przez mgłę dostrzegła własnego ojca, biegnącego do jej rodzicielki, przytulającego ją do serca. Przecież nie byli wojownikami, ale stanęli w ich obronie. To byli prawdziwi bohaterowie, nie ci chędożeni królowie. Rozglądała się jednak na najbliższą jej sercu twarzą; najstarszy brat, uśmiechnięty kuzyn, mąż przyjaciółki, parobek, brat jej ukochanego… Stanęła jak wryta, gdy przejechała po gębach wszystkich; serce na moment przestało bić, ale nikt nie zdawał sobie sprawy nawet z tego, że ona tu stoi, że nadal oczekuje na jedną osobę. Lawirowała między wierzchowcami i ludźmi, wołając, patrząc się, pytając, ale nikt nie odpowiedział. Zamknęła na moment oczy. Kłamał. ----- Budziła się i zasypiała o tych samych porach; schudła również znacznie, mało mówiła. Dni zamieniły się w cztery bite lata; Shaera myślała, że najgorsze było czekanie w niepewności, jednakże gdy wstawała rankiem, patrząc się na twarz swojej córki, przypominającej jej teraz w zupełności jej zmarłego męża wiedziała, iż się myliła. Ile razy odwracała wzrok od niej? Uciekając przed własną księżniczką, której opowiadała bajki na dobranoc, śniącej wieczorami o swoim księciu na białym koniu? Gdy spała, zbierała się na odwagę i głaskała jej główkę, jednakże gdy tylko otworzyła oczy, cofała swoją dłoń, jakby bojąc się, iż tamta nagle zacznie krzyczeć, że zabiła jej tatusia. Głupie pomysły, ale ta myśl nie dawała jej spokoju. Irracjonalne lęki. Blondynka nie wiedziała nawet, kim jest; kiedyś była jednością, ale gdy połowa jej serca obumarła, kim się stała? Gdy patrzyła w lustro, nie widziała nic. Pustkę, ciemność, skorupę, nie czującą nic. Próbującą udawać solidną i twardą kobietę, uśmiechającą się do wszystkich, ale nie potrafiącą patrzeć na siebie dłużej, niż kilka sekund. Czasami płakała samotnie w kącie, ocierając swoje ramiona z zimna. Wołała również imię swojego męża, ale na nic. Kłamca. Złapała się za głowę; nie miała pojęcia nawet jaki był dzień, ale znała swoje obowiązki. Tak, tylko to ją teraz trzymało przy życiu… praca. Praca, która zmęczy ją i pozwoli zasnąć bez koszmarów. Dzięki której obudzi się, by wrócić w jej ramiona, uciec myślami od tego wszystkiego jak tchórz; nie była silna, bo była przecież człowiekiem. Słabym, kruchym, niepewnym przyszłości, nie znającym swojego miejsca… I nienawidzącym śmiechu Ilei. Wiedziała, że cierpieli, ale pomagali sobie nawzajem; ona zaś nie potrafiła tego zaakceptować. Jakże mieli uleczyć jej ból? Zrozumieć ją, skoro nigdy tak mocno nie kochali? Krzyczała wiele razy, że nic nie rozumieją, a oni ciągle i ciągle podawali jej te cholerne pomocne dłonie! A w ich oczach widziała tylko litość… Wyszła czym prędzej na korytarz, próbując się uspokoić; łzy znowu podeszły jej pod powieki, toteż zaczęła trzeć swoje oczy; skupiona na tej jednej czynności nie usłyszała cichych kroków za swoimi plecami. Wolne, niepewne, należące do niewielkich rozmiarów istotki przytulającej się do misia, bowiem mamusia jakoś nigdy nie miała na to ochoty; wpatrująca się w pochyloną sylwetkę rodzicielki ze zdziwieniem na twarzy. - Mamusiu? Mamusiu… - powiedziała niepewnie, zbliżając się do kobiety; ta spojrzała przez ramię ze łzami w oczach, a jej drżące wargi próbowały wydobyć z siebie jakiekolwiek słowo. - Nie podchodź! – krzyknęła, ale dziewczynka podbiegła już do niej, szlochając z nieznanych sobie powodów; może tylko dlatego, iż ujrzała cierpienie w oczach matki? Próbując ochronić ją przed bestiami z koszmarów, o których nikt nie miał pojęcia? Do którego świata klucz miały tylko obydwie? Objęła jej kolana mocno, nie dając się odepchnąć; Shaera nawet nie próbowała, a z jej ust wydobył się żałosny szloch; po kilku minutach uklękła, by ramionami objąć małe ciało należące do jej księżniczki, części którą pozostawił po sobie Ashlae, mężczyzna, którego przecież kochała tak mocno, że to bolało nawet teraz, po latach. Nie mogła nic już powiedzieć, podobnie jak ci, którzy zostali zbudzeni hałasem. Ci, którzy przecież też kogoś stracili. W końcu uniosła głowę na tyle, by móc spojrzeć Ileandrze w oczy; miały taką samą barwę jak jej własne, ale ten spokój, mądrość płynąca z nich… to tak jakby on dawał jej znak, że ciągle przy niej jest. Że pozostawił swoje serce tutaj, bo to jego dom. Dlaczego tak trudno było przypomnieć sobie te słowa? Nie potrafiła powstrzymać cieknących po policzkach słonych łez. Nawet nie chciała. - Mamo, patrz na mnie! Mamo… nie idź już… ja będę grzeczna! Kocham cię, mamusiu, więc… więc nie odchodź! – wydukała z siebie czarnowłosa, tuląc się do niej tak mocno, jakby już nigdy miała jej nie puścić. Czy sama kiedyś nie wypowiedziała podobnych słów? Na jej ustach pojawił się uśmiech… niemalże taki sam jak ten, który zrosił usta jej męża, gdy sama wyznała mu miłość. W końcu przypomniała sobie… - Kocham cię, ty durna córko. – tylko tyle zdołała jej odpowiedzieć, nim ponownie zaczęła płakać. Zakwitły przebiśniegi. ----- Wiatr delikatnie pieścił ich skórę; świeże, nieznane jej jeszcze powietrze, ten dziwny zapach psów mieszający się z jodłą. Stała właśnie na jednym z wzniesień, skryta w cieniu starego, wiekowego drzewa, trzymająca w swojej prawej dłoni małą dziecięcą rączkę. Spojrzała na swoją córkę z miłością; z każdym rokiem coraz bardziej przypominała Ashlaela, lecz ze zgrozą dostrzegała masę jej własnych wad, które dziwnym trafem przeszły również na jej latorośl. Wierzchowce pasły się w najlepsze, zaś obydwie podziwiały spokojne, błękitne niebo; nie mówiły za wiele, bowiem Shaera sama nie wiedziała, jak ma zacząć. Słońce ogrzewało jednak ich ciała, a dzień był taki przyjemny… zwiastun wspaniałego, gorącego lata pełnego zabaw, radości, ale również obowiązków. Wszystko toczyło się swoim naturalnym rytmem; jedni umierali, by mogli żyć inni. W końcu to zrozumiała. - To była bardzo trudna i okrutna lekcja, prawda? – powiedziała na głos w zadumie; lubiła rozmawiać ze swoim mężem, bo wierzyła, że ciągle gdzieś jest, spogląda na nią, siedząc już przy swoich przodkach. Bez bólu w sercu, a z lekkością, radością, dzieląc się każdą chwilą spędzoną na tym świecie. Ileandra spojrzała na nią pytająco, ale blondynka jedynie zaśmiała się; to coś, czego na pewno nie będzie w stanie zrozumieć… zresztą żadne słowa nie oddałyby w pełni tego, co chciałaby jej przekazać. Wiedziała, że kiedyś przyjdzie na to czas, ale nie teraz, nie w tym momencie. Moment szczęścia wśród monotonii życia. - Mamo, dlaczego musimy odejść? – usłyszała pytanie zadane spokojnym głosikiem; Shaera spojrzała na czarnowłosą kątem oka, po czym zamknęła oczy. - Widzisz, twój tata zawsze chciał, żebym była wolna. Tego zapewne chciałby również dla ciebie. Musimy zostawić pewną część za nami. Może kiedyś zrozumiesz… - rzekła, a jej dłoń wylądowała w końcu na głowie dziecka, po czym zaczęła tarmosić jej włoski; usłyszała, jak jej księżniczka nabiera powietrza w płuca po to, żeby jej policzki się nadymały. Dynia. Zaśmiała się. - To nasz dom, wiesz? Zawsze możemy tam wrócić, pamiętaj o tym. Są tam ludzie, którzy cię kochają. Ale chcą nas ujeździć, a my chcemy być wolnymi, dzikimi mustangami, prawda? – spojrzała wyczekująco na twarzyczkę Ileandry; ta tylko rozumnie skinęła główką, po czym uśmiechnęła się. Nie rozumiała, to było pewne. Ale Shaera wiedziała, iż kiedyś będą mogły o tym porozmawiać. Siedząc przy kominku, czytając jakąś książkę i spoglądając na stadko wnuków; jej serce uspokoiło się, wyleczyło ranę na tyle, że mogła znowu cieszyć się życiem. Kto wie, co ją czeka na tych ziemiach? Obcych, pachnących inaczej? Motyl o purpurowych skrzydłach? Przyszłość rysowała się w pastelowych barwach… śliczne kolory. - Mamo, miałaś mi opowiedzieć o tacie i tobie. – oburzony głos córki doszedł do jej uszu; zachichotała, chociaż próbowała to zamaskować, jednak bezskutecznie. - A więc usiądźmy. Będzie to długa historia, pełna miłości, ciepła, przyjaźni i zrozumienia… A jej historia na pewno nie kończyła się tutaj… I garniec złota na końcu tęczy czekał na radosny śpiew ptaków.
  6. Zuo

    Krople Deszczu

    ------ Gdy zdołała w końcu pozbierać swoje myśli, było południe, a więc czas, kiedy wszystko miało się zacząć; na niebie pojawiły się jednak czarne chmury, dając do zrozumienia, że niebawem lunie jak z cebra, przez co całą imprezę może wziąć szlag. Prócz familii Zargondalów, a raczej tylko jej skrawka, pojawiły się zaprzyjaźnione rodziny oraz część arystokracji, poubieranej jakby jakaś zima była, a wszyscy różnokolorowi jak pawie. Panienki grube i chude, piękne i szpetne również raczyły swoje zacne tyłki przywlec, ale na ich twarzy, a przynajmniej na większości, dało się wyczytać znudzenie oraz pewnie obrzydzenie zapachem koni i końskiego łajna. - Co za zjawiskowa kobieta oczom mym się ukazała! Czy imię twoje mogę poznać, o pani? – usłyszała męski głos, chociaż jej obcy; przeniosła wzrok z tego cyrku na osobnika, który tak wytwornie się do niej zwracał. Był przystojny, co do tego nie było wątpliwości; miał urodę cherubinka, delikatne rysy twarzy, duże błękitne oczy, prosty nos oraz wąskie usta. Średniej długości jasne sploty włosów miał zaczesane do tyłu oraz spięte jakąś zapinką, a odziany w drogie szaty koloru kremowego; za same jego buty mógłby kupić sobie porządnego wierzchowca z rzędem! Dziewka skrzywiła się; nie znosiła rozrzutności, ale skoro się napatoczył, to może będzie mogła się wykazać i przekonać go do kupna jakiegoś jej podopiecznego, albo i dwóch? Uśmiechnęła się przyjaźnie, jak to miała w zwyczaju; dygnęła, bowiem znajomość etykiety była wymagana niestety od jej skromnej osoby, pomimo urywania się z lekcji. Jednak Ashlae, jak jej widmo, łaził za nią wszędzie i zawsze przyprowadzał na lekcje. Westchnęła. Czy całe jej życie kręciło się wokół jego osoby? - Jestem Shaera Zargondal, waćpanie. – odpowiedziała spokojnym, niemalże monotonnym głosem; usta nieznajomego wykrzywiły się w prawą stronę w jakimś dziwnym grymasie. Nim zdołał coś z siebie wyprodukować, lunęło; widząc, że czarne chmury pojawiły się nad ich posiadłością była pewna, że będzie burza. Mężczyzna przygarnął ją do siebie w odpowiednim momencie, bowiem gdy tylko krople deszczu zrosiły ziemię, wszyscy zaczęli uciekać do domostwa, by skryć się przed ulewą. Szlachcic wskazał jej dłonią wejście, ale ta jedynie zaprzeczyła ruchem głowy. W końcu miała swoje obowiązki do spełnienia w takim przypadku! - Pan musi mi wybaczyć, ale muszę się zająć zamknięciem stodoły oraz uspokojeniem koni. Jestem w końcu córką gospodarza. – usprawiedliwiła się niemalże natychmiast pewnym siebie głosem, po czym wyzwoliła się z jego objęć, by ruszyć biegiem w kierunku stajni. Po drodze zgubiła swoje pantofelki, ale akuratnie tym się nie przejmowała; nawet nie obejrzała się za siebie, tylko wleciała jak torpeda do środka, sprawdzając wszystko po kolei, czy boksy pozamykane, jak i okna. Konie zgodnie z przewidywaniami były niespokojne, ale wałęsająca się znajoma postać uspokoiła je znacznie; gdy już wszystko było w najlepszym porządku, zamknęła stajnię na cztery spusty, biegnąc teraz do stodoły. Suknia była przemoczona do suchej nitki, opaćkana błotem, stopy poranione od wystających ostrych kamieni, włosy w nieładzie, a makijaż zaczął schodzić, przez co wyglądała po prostu koszmarnie, lecz tym akuratnie się nie przejmowała. Wleciała do środka, zamykając budynek natychmiast; wszystko wydawało się w porządku, jednak postanowiła jeszcze wyjść za, spojrzeć na padok, czy aby przypadkiem nie zostało tam coś zostawione. Gdy przechodziła obok skrytki, poczuła czyjąś dłoń obejmującą jej kibić, a druga zatkała jej usta; obcy jej zapach, obcy jej dotyk poruszył nią do głębi, toteż zaczęła szamotać się, by chociaż ujrzeć twarz tego, kto ją tak brutalnie zaatakował. Nim zdołała cokolwiek zrobić, została przyparta do zimnej ściany, a mężczyzna zaczął się do niej dobierać; ręka na jej udzie, oddech przy jej uchu oraz twarz tego, kogo spotkała zaledwie kilka minut temu. Shaera jednak nie była bezbronna. Nim zdołał zareagować, przyłożyła mu z kolana między nogi, dobijając go prawym sierpowym; zgiął się w pół, a później poleciał do tyłu, z niedowierzaniem patrząc na rozwścieczoną dziewkę. Rozejrzała się za czymś, co mogłaby w dłoń uchwycić jako broń i znalazła – łopatę do wyrzucania gnoju. Ot, idealna na taką szumowinę! Brwi zmarszczyła, przyjmując bojową postawę, a tamten wydobył z siebie kilka słów, gdy powoli zaczął wstawać. - Ty dziwko! Jak śmiesz? Wiesz, kim jestem?! – warknął, jednak nie zdołał nawet więcej z siebie wydusić, gdy znienacka pojawiła się kolejna osoba, która przyłożyła mu mocno w gębę; stęknął jedynie, spojrzał na nieznajomego mu osobnika, zaklął, po czym ulotnił się z pomieszczenia, złorzecząc. Blondynka z niedowierzaniem patrzyła na wysokiego mężczyznę o średnich długościach czarnych włosach, zawsze zadbanych; nawet teraz nie było inaczej, chociaż zrosił je deszcz. Ogorzała od nadmiernego przebywania na świeżym powietrzu twarz z błękitnymi oczami, które teraz wpatrywały się w nią z niemym pytaniem, tak znajome, tak jej bliskie, usta wygięte w gniewnym grymasie, kilkudniowy zarost na twarzy, pewna siebie, dumna postura. Ashlae. - Jesteś cała? Nic ci nie zrobił? – zapytał się spokojnym głosem, który zawsze albo wprawiał ją w stan skrajnej irytacji, albo koił serce. Patrzyła na niego jak urzeczona, jakby pierwszy raz go zobaczyła. Ile czasu minęło, przyjacielu? - Przecież wiesz, że umiem sobie radzić. Dostałby łopatą w łeb, jakby znowu czegoś spróbował. – odparła lekkim tonem, siląc się na uśmiech; jak zwykle pojawił się znienacka, chociaż pewnie po prostu przyszedł sprawdzić, czy wszystko pozamykała. Mimo to widząc go poczuła ulgę. Uśmiechnął się. - Wiem, wiem. Taka właśnie jesteś. – powiedział poważnie, podchodząc do niej, by jeszcze bardziej poplątać jej włosy na głowie; tym razem nie strzepała jego ręki, bojąc się, że zaraz sobie pójdzie. Niestety, zrobił to nawet bez zachęty, by to uczynił. Odwrócił się na pięcie, zostawiając ją samą… Bezbronną jak nigdy. „Aby znaleźć miłość, nie pukaj do każdych drzwi. Gdy przyjdzie twoja godzina, sama wejdzie do twego domu, w twe życie, do twojego serca." Bob Dylan Pierwszy krok, pierwsze słowo, pierwsza łza wypłakana z powodu miłości – to było chyba najtrudniejsze; poczuła dziwny ucisk w gardle, jak i niepokój w sercu. Wiedziała, że jeżeli czegoś nie zrobi on, jej wybawiciel, odejdzie już na zawsze; to była kobieca intuicja, lub cokolwiek w tym rodzaju. Wyciągnęła prawą dłoń, usta jej zadrżały, a z oczu zaczęły spływać wolno łzy, wyznaczając trasę przez jej policzki. Wyglądała jeszcze gorzej, niż przed minutą. I nagle biegła w jego stronę, obejmując go od tyłu, przytulając głowę do zimnych pleców mężczyzny, którego tak dobrze znała; trzymała go z całych sił, bojąc się jednak unieść głowę. Czuła, jak przystaje, jak zapewne spogląda przez ramię, z niedowierzaniem, by w końcu za pomocą swojej siły wyzwolić się z jej objęć; pozostała sama, drżąca, zapłakana i rozmazana na całej twarzy, wpatrująca się w swoje bose stopy. - Na bogów, wyglądasz okropnie. – rzekł z niedowierzaniem w głosie, by ściągnąć z siebie czarną kurtę i zarzucić ją na plecy drżącej blondynki; po chwili objął ją ramieniem, a wreszcie powiódł za jej wzrokiem, a jego oczy rozszerzyły się jeszcze bardziej, niźli przed chwilą. – Czyś ty oszalała? Zachorujesz! - Dziękuję. – wydukała w końcu, wolno unosząc głowę i stykając się z nim wzrokiem; był od niej o wiele większy, ale nigdy nie stanowiło to dla niej problemu. Patrzył na nią tak przez minutę, a może i nawet dwie; miała coś jeszcze dodać, rozchyliła drżące z zimna wargi, ale w tej chwili poczuła ciepły dotyk jego znajomej dłoni. Uniósł jej twarz za podbródek, a sam schylił się, by ją pocałować; szorstkie usta, o smaku dopiero co zjedzonego obiadu, były dla niej najwspanialsze na świecie; zamknęła więc oczy, delektując się tym momentem. Nie trwał długo, a to on był pierwszym, który się wycofał; gdy poczuła dotyk materiału na swoim policzku, otworzyła oczy. Uśmiechał się do niej ciepło, ocierając jej twarz z kropli deszczu oraz rozmytego makijażu, robionego przez jakieś pół godziny, jak nie dłużej; wiedziała, że wyglądała w tej chwili okropnie, toteż odwróciła czym prędzej wzrok, żeby przypadkiem nie zobaczyć szyderstwa na jego twarzy. - Jesteś piękna, Shaero Zargondal. – mruknął, zmuszając ją do tego, by wróciła do niego wzrokiem; pieścił dłonią jej lewy policzek, patrząc się na nią tak, jak zawsze. Dlaczego wcześniej tego nie potrafiła zauważyć? Może dlatego, że… kochała go od tylu lat, iż nie wiedziała, jak to pokazać? Jak się w tym połapać? Po raz kolejny łzy napłynęły jej do oczu. – Ej, bekso, dlaczego znowu płaczesz, hm? - Kocham cię, więc… więc nie odchodź. – odparła w końcu, dumnie unosząc już głowę; uśmiechnął się pod nosem. Cała Zargondalówna. Uniósł ją w powietrzu, by przytulić do piersi, a później pocałować w usta; co za idiotka jedna! No cóż, miłość ślepa była, co do tego nie miał wątpliwości, ale żeby pozostawić ją samej sobie w takim stanie? Teraz, kiedy pragnął jej tak, jak wtedy gdy ujrzał ją nago skąpaną w świetle księżyca? Nie, teraz pożądał jej o wiele mocniej. Wiedział, że będzie jego i tylko jego, a niechajby jakiś samiec inny się zbliżył, a z dupy nogi powyrywa. - Kocham cię, ty durna babo. – stwierdził spokojnym głosem, nim wylądowali razem na sianie. Miłosne okrzyki słychać było tego dnia w stodole. ---- Jej mąż zgodnie z tradycją przyjął nazwisko jej familii, chociaż wokół tego trwała niezła batalia; Shaera była nawet w stanie porzucić swój ród, na rzecz tego drugiego, lecz na szczęście jakoś się Ashlae z jej ojcem dogadał, toteż obyło się bez rękoczynów. Był już miesiąc po ślubie, a przygotowania trwały również miesiąc; nikt nie miał nic przeciwko, żeby się razem spotykali, a co się przy okazji działo… no cóż, o tym wiedział każdy. I blondynka miała wrażenie, iż wszyscy czekają na to, aż jej brzuch się zaokrągli, bowiem niewiasty z rodziny Zargondal niezwykle płodne były. Patrzyła przez drzwiczki do boksu, jak jej czarnowłosy wybranek zajmuje się rodzącą kobyłą; uśmiech mimowolnie wpłynął na jej twarz. Jej rozmyślania na temat jakim ojcem byłby ten ślepy pacan przerwało uderzenie w plecy; była pewna, że zaraz swoje płuca wypluje, toteż z naganą spojrzała na Ileę, będącą już w zaawansowanej ciąży. - Widzę, że nadal nie masz dość mojego braciszka. – zachichotała dosyć głośno, przez co mąż Shaery spojrzał przez ramię na nią z przyganą, a usta otworzył; kobieta nie musiała nawet zgadywać, co powie, bo akuratnie znały go przecież nadzwyczaj dobrze. - Możesz być cicho? Doprawdy, baby w ciąży to zmora! – prychnął, po czym wrócił do wcześniejszej czynności; czarnowłosa uspokoiła się nieco, ale z zainteresowaniem spojrzała na brzuch przyjaciółki, a teraz to już w sumie bratowej. Gościła tu nader często, chociaż wyszła za mąż za jednego z kupców; jej miłość do koni jednak była nadzwyczaj duża, a dar przekonywania ogromny, toteż kierowała swoim wybrankiem jak chciała. Dziewka nie wiedziała, czy to dla niego dobrze, czy też nie, lecz poznała go. Chłop prosty, o złotym sercu. - Kocham go to z nim wytrzymuję jakoś. – odparła ze spokojem, odchodząc od drzwiczek; byli już wszyscy potrzebni do tego, ona zaś miała inne obowiązki do spełnienia. Ilea jednak nie dała się tak łatwo spławić, toteż lazła za nią do boksu nowego nabytku, gorącokrwistego ogierka maści gniadej; od miesiąca próbowano jako tako opanować jego charakter, ale ciężko z nim było. Dwulatek, ujeżdżony, chociaż nadal dawał się we znaki, był ulubieńcem młodszych członków rodziny, chociaż sama Shaera nadal kochała całym swoim sercem Bimbra… i wiedziała, że nic tego nie zmieni. Nim zdołała go oporządzić i osiodłać, z radosnych pokrzykiwań wywnioskowała, iż kobyła urodziła; uśmiechnęła się pod nosem, ale nie zamierzała przerywać teraz swojego toku myślowego. Im szybciej popracuje z tym koniem, tym szybciej będzie mogła pomigdalić się ze swoim mężem, a to zawsze coś. W końcu wyszła z boksu, prowadząc konia za sobą; nie był zbyt wysoki, ale niski również; w każdym razie gdy wylazła przed główne wejście, weszła na jego grzbiet, po czym skierowała go ruchem wodzy w kierunku czworoboku. Ten, jak to zwykle bywało, zamiast wjechać normalnie, przeskoczył nad ogrodzeniem i właśnie w tym momencie blondyna poczuła dziwne uciskanie w żołądku. Gdy tylko wylądował, a ta była w stanie go zatrzymać, zeskoczyła prędko z ogiera, niemalże natychmiast wymiotując na piasek. Chwilę to trwało, jednakże w końcu organizm uspokoił się; Shaera odetchnęła z ulgą, uśmiechając się pod nosem, gdy raban wokół siebie jakiś usłyszała. Podniosła głowę tylko po to, by zetknąć się głową ze swoją drugą połówką, zaniepokojoną i nader nerwową. Nim zdołała mu wyjaśnić o co chodzi, już miał ją na rękach. - Potrzebujemy medyka! – zawyrokował, nawet nie pytając się swojej żony o zdanie; gdy poczuł, że go szczypie, odwrócił spojrzenie w jej stronę, a na twarzy pojawiło się nieme pytanie. Wybuchła śmiechem. - Kochanie, medyk może i się przyda, ale w sumie nic mi nie jest. – powiedziała spokojnym głosem, gapiąc się w jego oczy; teraz to wyglądał jak kot srający na pustyni, przez co nie mogła się powstrzymać… radosny chichot rozległ się na czworoboku. – Powinieneś wiedzieć, że kobiety z mojej familii są bardzo płodne. Zamrugał oczami, patrząc na swoją połówkę jak na wariatkę; Shaera usłyszała śmiech jego siostry, jak i zadowolone pogwizdywania braci; blondynka naoglądała się już za dużo niewiast w ciąży, by samej nie być w stanie zidentyfikować, że jest w stanie błogosławionym. Objęła go więc ramionami za szyję, a usta swoje przybliżyła do jego ucha. Tego dnia na stołach w obydwu rodzinach obficie lała się gorzałka.
  7. Zuo

    Krople Deszczu

    Koń szamotał się na wszystkie strony, raz tańcząc w miejscu, by za chwilę stawać dęba; niewiasta siedząca na grzbiecie kasztanka miała nader skupiony wyraz twarzy. Zaplatany przez nią przez cały poranek warkocz rozleciał się, przez co jej włosy powiewały teraz na wietrze, a kapelusz z szerokim rondem upadł na piach; walczyła zawzięcie, bowiem krople potu zrosiły jej wysokie czoło, ciemnoniebieskie oczy błyszczały, zaś wąskie usta wydęte były w dziwny grymas, ni to złości, ni to skrajnej irytacji. Wokół czworoboku zebrała się spora grupka gapiów; od dwóch braci, po młodszą siostrę z kuzynostwem. Jedni kibicowali, inni stawiali zakłady, natomiast biedna dziewczyna musiała radzić sobie jak tylko mogła, byleby nie upaść z hukiem; działo się to od samego rana, a według niektórych męczyła się już godzinę z tym młodym ogierkiem, złapanym zaledwie dwa dni temu na górzystych terenach. - Dajesz, Shaera! – rozległ się męski głos; mężczyzna siedzący w siodle przyglądał się dziewce z lekkim, zawadiackim uśmiechem. Nikt nie zwrócił na niego zbytniej uwagi, bowiem swój występ miał już o samym świcie, czego efektem był kolejny ujeżdżony koń, na którym zresztą teraz siedział. - Ashlae, jak tak dalej pójdzie, to przegrasz swoje ciężko zarobione pieniądze. – zauważył Valerian, podobny do ujeżdżającej niewiasty mężczyzna; nie było wątpliwości, iż należeli do tej samej familii. Tamten zaśmiał się szczerze, posyłając mu jeden ze swoich szelmowskich uśmiechów, mówiących, że akuratnie to on wie lepiej. Tamten parsknął. - Wiara w moją siostrę nie wyjdzie ci na dobre! – pozwolił sobie zauważyć jeszcze, drapiąc się po łepetynie; miał krótkie włosy, które nie przeszkadzały mu przynajmniej w jeździe konnej, ale i tak założył sobie na łeb kapelusz z piórkiem, przez co wyglądał jak jakiś fircyk. - Ciągle mi to powtarzasz. Wiedz jednak, że z nią już się założyłem. – odpowiedział, tłumiąc wybuch śmiechu; kątem oka nadal obserwował co się działo na czworoboku, niemniej jednak uwielbiał rozmowy z braćmi swojej przyjaciółki. Pomimo różnicy czterech lat, dogadywali się nadzwyczaj dobrze. - Haha! To dlatego łaziła wściekła jak jakaś osa! Muszę ci powiedzieć, że masz naturalny talent wprawiania ją w istną furię. Myślałem wczoraj, że dom rozniesie. – przez moment zalęgła cisza, po czym obydwoje nie mogli się powstrzymać; w tym samym czasie rozległy się również brawa, przez co musieli się uspokoić, by w ogóle wyłapać, co się wokół nich takiego wydarzyło, iż zasługiwało to na gromkie oklaski. Koń stał jak wryty, a siedząca na nim szesnastoletnia dziewczyna dyszała ciężko, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, co wokół niej się działo; patrzyła tylko na szyję spokojnego już wierzchowca, a jedną dłonią przeczesywała nerwowo swoje włosy. Dopiero po chwili łydki przycisnęła mocniej do jego boków, przez co ruszył stępem; na jej ustach z wolna pojawił się szeroki, tryumfalny uśmiech, który posłała wszystkim dookoła, a jej policzki zaróżowiły się z podniecenia, gdy zgodnie z jej poleceniem rumak przeszedł do galopu. W końcu podjechała do ogrodzenia, by zwinnie zsiąść z grzbietu kasztanka; łypnęła z zadowoleniem na swoich braci, którzy z uznaniem kiwali głową. Wolno przejeżdżała po znajomych jej twarzach, by przystanąć na moment, gdy spotkała się oczami z jej przyjacielem. Podleciała niemalże natychmiast do niego, palcem wskazując na jego skromną osobę, a jej spojrzenie… no cóż, nie wróżyło niczego dobrego. - Ashlae Yalivea, przegrałeś! – rzekła pewnym siebie głosem, a ten ryknął śmiechem; ta zaś położyła swoje dłonie na biodrach, patrząc na niego z przyganą. Pokręciła z niedowierzaniem głową, chociaż jej samej gęba się uśmiechała. W końcu jego ręka wylądowała na jej głowie tylko po to, by ją poczochrać. Jak zwykle próbowała się wyrwać, psiocząc na niego, wyzywając od idiotów, ale to i tak nie pomogło. Mimo iż był przegrany, zwyczajowo musiał się na niej powyżywać… lecz było to coś, co mimowolnie lubiła. W końcu byli przyjaciółmi. „Odrębność płci wyklucza przyjaźń między mężczyzną a kobietą" Kazimierz Chyła Było już ciemno, a księżyc świecił wysoko na niebie, dzięki czemu mogła bez żadnych przeszkód wyrwać się ze swojego domu chociaż na chwilę; pomimo uzyskania progu dorosłości, nadal chciała czasami zachowywać się jak małe dziecko, być wolne od obowiązków, cieszyć się tylko chwilą. Cichcem wymknęła się z posiadłości, rozglądając się uważnie dookoła, czy aby na pewno nikt jej nie dostrzegł; wsiadła na oklep na swojego ogiera, teraz już jedenastolatka, który moment swojej szczytowej formy miał już dawno za sobą. Był jej wiernym towarzyszem, którego nigdy by nie oddała, zaborczy, nerwowy, ale ufała mu na tyle, na ile można było ufać zwierzęciu. Wplotła ręce w jego grzywę, siedząc wygodnie na grzbiecie; prędko przeszła do galopu, oddalając się od terenów swojej familii, wjeżdżając w kierunku jednej z polan. Były to raczej bezpieczne okolice, które Shaera znała jak własną kieszeń, ale na wszelki przypadek wzięła ze sobą sztylet. Zupełnie nieświadoma, że nie jest sama jechała z delikatnym uśmiechem na ustach, w rozpuszczonych włosach; oczy błyszczały jej jak gwiazdy i nie przypominała już niczym nadętego dzieciaka, jakim kiedyś była. Nawet matka zauważyła, iż nieco się uspokoiła, a na jej twarzy rzadko już kiedy pojawiał się rumieniec zakłopotania. Musiała kiedyś podziękować za to jej przyjacielowi, dzięki któremu zaakceptowała samą siebie. W każdym razie jak tylko znalazła się przy starym dębie, ześlizgnęła się ze swojego rumaka, by wolno ściągnąć z siebie ubranie; oficerki, spodnie, majtki, bluzka, biustonosz upadły na ziemię, razem ze sztyletem, przez co teraz stała naga, skąpana jedynie w świetle księżyca. Jej ciało było obecnie w pełni rozwinięte – szczupłe łydki, małe stópki, masywne uda, szerokie biodra, szczupła talia, normalnych rozmiarów piersi, dumna postura… nie należała do wysokich niewiast, nie wszystkim mogła się podobać, ale tej nocy miała w sobie coś magicznego. Dzikość, pewność siebie, dozę niewinności oraz dziwnej harmonii – wszystko to uderzyło mężczyznę stojącego za drzewem, schowanego w cieniu lasu, przyglądającego się kobiecie z otwartymi ze zdziwienia ustami. Ona dorosła, to doszło do jego głowy. - Jest… piękna. – wyszeptał, nie ważąc się nawet na to, by wyjść z ukrycia; dwudziestodwuletni Ashlae nie mógł dojść do siebie; od tylu lat serdeczni przyjaciele, droczący się i śmiejący się na przemian, zawsze gotowi pomóc sobie. Tym byli dla siebie, towarzyszami, ale niczym więcej. Owszem, miała wąskie usta, ogorzałą już od nadmiernego przebywania na świeżym powietrzu twarz, w dodatku wiecznie się brudziła i ani trochę nie przywiązywała wagi do tego, jak wygląda, ale… nie miał wątpliwości, że za to ją kochał. Kochał. Jego błękitne oczy rozszerzyły się pod wpływem zdziwienia; kiedy to się stało, nie potrafił sam powiedzieć. Niewiasta zaś zaczęła tańczyć na bosaka, śpiewając głośno usłyszaną gdzieś piosenkę. Po chwili wskoczyła na grzbiet swojego wierzchowca, by jak ta dzika Amazonka galopować jak ją bogowie stworzyli przez polanę, szczęśliwa z chwili wolności, spełniając swoje najskrytsze marzenie, śmiejąc się, śpiewając… Wolna niczym mustang. ----- - Naprawdę muszę? – spytała się spokojnym głosem, stojąc naprzeciwko swojej matki; ta kiwnęła jedynie głową, po czym obdarzyła swoją latorośl uśmiechem pełnym miłości. Kimże by była, żeby odmówić? Z ociąganiem ruszyła w kierunku swojego pokoju; chciała, żeby nagle wyskoczył Ashlae i powiedział, że mają znowu coś do zrobienia, ale ostatnimi czasy jakoś jej unikał, a gdy już się spotykali, był w stosunku do niej szorstki. Początkowo myślała, że się z nią droczy, lecz szybko przekonała się, iż była w błędzie; nawet jego siostra razu pewnego przyjechała, by zapytać się co się stało między nimi. Shaera ani trochę nie rozumiała, co się wydarzyło… czy powiedziała coś przykrego, czy też czynem swoim go obraziła? Westchnęła. Nigdy nie zrozumie mężczyzn, to było pewne. Otworzyła drzwi do pokoju, a zamiast zapachu cytryn, witającego ją zawsze z samego rana, jak i gdy przyszła na moment wypocząć, uderzył ją tym razem… jaśmin, lilia? Jej ciemnoniebieskie oczy rozszerzyły się ze zdziwienia, ujrzawszy pięć niewiast: swoją młodszą siostrę, kuzynkę, ciotkę oraz dwójkę rodzeństwa jej przyjaciela. Nim zdołała czmychnąć, złapały ją za dłonie i wciągnęły do środka, zamykając drzwi. Jak jakaś lalka siedziała na krześle, poddając się zabiegom upiększającym: umyły jej twarz, przeczesały długie włosy, pozbywając się kołtunów, kremy drogie na jej twarzy zostały zmarnotrawione, jak to później określiła, usta podkreśliły szkarłatem, oczy zaś węgielkiem, dając efekt zadymienia. W uszach srebrne okrągłe duże kolczyki się pojawiły, a włosy ułożono w śliczny kok. Szyję i przeguby poperfumowano zapachem lilii, kwiatów delikatnych, ją samą zaś przyobleczono w suknię koloru niebieskiego, jak jej oczy. Naszyjnik z błękitnym kamieniem na srebrnym wisiorku zdobił jej piersi niejako, całą paletę ciężkich bransolet nałożono na ręce, na małe stopy zaś buciki ze skórki. Wyglądała teraz jak jakaś dama, co skrycie się Shaerze podobało, bowiem pierwszy raz w życiu tak dystyngowanie się prezentowała, a gdy zobaczyła siebie w lustrze… nawet głosu nie mogła z siebie wydobyć. W końcu pozostała jedynie z czarnowłosą, dziewczyną poznaną wtedy, gdy miała lat trzynaście; nigdy tego momentu nie zapomniała, a pomimo faktu, iż były rówieśniczkami, tamta wyglądała na znacznie starszą, poważniejszą no i była piękniejsza. Oraz zamężna, a według plotek już pod sercem nosiła pierwsze dziecko. Może tego akuratnie blondynka jej nie zazdrościła, ale… ta przynajmniej nie budziła wątpliwości, iż nigdy na jej palcu nie pojawi się obrączka. - Jesteś śliczna! – zaklaskała w dłonie z zadowoleniem, a łzy pojawiły się w jej oczach; szczere, pełne dobroci. Ile razy rozmawiały na przeróżne tematy? Były dobrymi przyjaciółkami, chociaż teraz rzadko kiedy miały okazję się widzieć. Na licach kobiety pojawiły się rumieńce zakłopotania. - Szkoda tego wszystkiego na mnie. – odpowiedziała jej Shaera, patrząc swojej rozmówczyni prosto w twarz; zawsze dumna, niezłomna, pomimo faktu, że jednak różniły się pod każdym względem. Nie czuła się już od niej gorsza. Ba, nawet nie wiedziała kiedy tak się stało! - Kochana, czasami przerażasz mnie swoim dorosłym podejściem, ale jeżeli chodzi o twoją osobę, zachowujesz się jak dziecko! Niebawem będziesz miała dwudzieste urodziny, to czas, żebyś wzięła się za siebie i w końcu zawróciła w głowie mojemu bratu! – rzekła czarnowłosa, krzyżując ramiona; blondynka jedynie zaśmiała się nerwowo. Ile razy słyszała to z jej ust? Dlaczego nikt nie mógł zrozumieć, że byli przyjaciółmi, niczym więcej? Chociaż ostatnio… nawet tym nikt by ich nie nazwał. Czarnowłosa podeszła do niej, obejmując ją ramionami i przytulając do siebie; znacznie od niej wyższa, a jednocześnie taka krucha. Shaera sama nie wiedziała, co się ostatnio z nią działo. Przyzwyczajona była do obecności Ashlaela, a tu nagle nie ma go w pobliżu. Czuła się w jakimś stopniu zagubiona. Znała go prawie siedem lat, ale teraz oddalali się od siebie; jakby wyczuwając tok jej myśli, Ilea złapała ją za podbródek i uniosła głowę. Tym razem jej spojrzenie było pełne powagi, toteż kobieta wskazała krzesła, by obydwie usiadły. Chociaż biedna nie wiedziała, co tamtej powiedzieć. - Muszę ci coś powiedzieć, kochana. – z ust przyjaciółki wyrwały się te słowa, które wprowadziły ciało odzianej w niebieską suknię w drżenie; nigdy nie lubiła wydźwięku tego zdania. Kojarzyło jej się z wszystkim co złe. Dlaczego akuratnie tego dnia? Czarnowłosa jednak kontynuowała swoją myśl. – Widzisz, mój brat powiedział, że musi się w końcu ustatkować. - Ustatkować? To znaczy… to dlatego już nie ma czasu by spotykać się ze mną? Rozumiem. Pewnie przeze mnie wszyscy myślą, że coś nas łączy. – odpowiedziała Shaera w zadumie, bardzo wolno; że też nigdy o tym nie pomyślała! W końcu on miał już dwadzieścia cztery lata, już dawno powinien był podjąć ten krok. Patrzyła przez moment na swoje dłonie, po czym uniosła głowę tylko po to, by zobaczyć złość w oczach przyjaciółki; nieme pytanie pojawiło się na twarzy blondynki, a tamta mocno złapała ją za ramiona… dziewka była pewna, że pewnie zostaną jej od tego siniaki, jednak nawet nie jęknęła. - A nie?! Wy dwoje dobraliście się idealnie, ślepi, głusi i głupi! Ten idiota ostatnio zachowuje się podejrzanie, ty łazisz jak jakiś cień, patrząc się tymi szczenięcymi oczami na bramę z nadzieją, że w końcu przylezie. Ale on już nie przyjdzie, a jak tak dalej pójdzie to znajdzie sobie jakąś lafiryndę i tyle będzie! – warknęła, nadal ciągnąć swój monolog; przyjaciółka nie była w stanie wykrztusić z siebie chociażby jednego słowa, patrząc na nią z niedowierzaniem swoimi dużymi ślepiami. W końcu tamta ją puściła. Już myślała, że Ilea wyjdzie, trzaskając drzwiami i rzucając coś w stylu „A rób se ty co chcesz, durna babo!", jednak nie zrobiła tego; spojrzała na Shaerę przez ramię tym swoim spojrzeniem, które każdego mogło przekonać do tego, by zrobił to, czego sobie waćpanna życzyła. Po chwili uśmiechnęła się szeroko, co niezbyt spodobało się dziewce. Kurwiki w oczach, szelmowski uśmieszek na pełnych ustach… Kłopoty. - Zrób coś z tym, albo rozpowiem wszystkim, że sypiacie ze sobą. Nikt się w sumie by nie zdziwił… - powiedziała niskim głosem, jednych doprowadzając na skraj żądzy, a drugich na skraj szaleństwa. Blondynka należała niewątpliwie do tej drugiej grupy, a gdyby miała nóż, pewnie otworzyłby się jej w kieszeni. Ta diablica! - Mnie to nie obchodzi! Zresztą dobrze wiesz, że my jesteśmy przyjaciółmi, a nie kochankami! – odpyskowała natychmiast, bowiem miała dosyć czepiania się jej osoby; należała do bardzo spokojnych ludzi, ale każdy miał swoje granice. Raz się na nią darła, by zaraz front zmienić i ją szantażować w tak ohydny sposób! - Ha, mam nadzieję, że mój brat w końcu weźmie się do roboty, bo inicjatywy z twojej strony raczej nie zobaczę. W każdym razie ON widział cię nago. – zachichotała czarnowłosa, jedynie gapiąc się na młodą kobietę, czekając na reakcję przyjaciółki. Tamta zaś zamrugała oczami ze zdziwienia. Ashlae? On? Ha, w życiu by tego nie zrobił, znała go bardzo dobrze! Nim zdołała nad sobą zapanować, już go broniła, co… wzbudziło zachwyt w Ilei do tego stopnia, że ta przytuliła ją do siebie; dopiero po chwili, gdy obydwie się uspokoiły, siostra jej towarzysza zaczęła opowiadać, co to się wydarzyło, jak wrócił nad rankiem pewnego dnia… Tak czerwonej Shaery nikt dawno nie widział.
  8. Zuo

    Krople Deszczu

    [Czyli romans/dramat po części. Za flaszkę napisany^^] „Wykreślić ze świata przyjaźń… to tak jak zgasić słońce na niebie, gdyż niczym lepszym ani piękniejszym nie obdarzyli nas bogowie." Cyceron Karmiła wtedy swojego pierwszego kucyka; takiej radości dawno dom Zargondalów nie widział! Mała dziewczynka o okrąglutkiej, zaróżowionej twarzy z parą dużych, ciemnoniebieskich oczu pełnych łez radości biegała tam i z powrotem, dzieląc się informacją o prezencie każdemu, kogo napotkała; miała krótkie jasne włosy, rozczochrane i wymagające natychmiastowego rozczesania, a małe usteczka wygięła w szeroki uśmiech, odsłaniając białe mleczne ząbki. Ubrana w niebieską, upaćkaną bluzeczkę oraz krótkie spodenki nie wyglądała jednak jak córeczka bogatej rodziny, którą jednakże ta familia była; mały kucyk, maści izabelowatej z łbem typu garbonosy stał przed głównym wejściem, pysk wściubiając do środka z zainteresowaniem. - Shaero Zargondal, na Daeraell! Co ty wyprawiasz? – od strony kuchni wydobył się srogi głos, a w progu pojawiła się niska kobieta o długich brązowych włosach, uwiązanych w koński ogon na czubku głowy; miała owalną twarz, duże niebieskie oczy oraz małe usta oraz brodę lekko wysuniętą do przodu. Uniosła w geście zdziwienia brwi, a małe dłonie wylądowały na szerokich biodrach; ubrana w prostą lnianą bluzkę, gacie wściubione w oficerki, przy okazji brudne, wyglądała nader swojsko. – No nie! Dziecko, jak ty wyglądasz? Gdzie ty się tak utatlałaś? Dziewczynka nie odpowiedziała, za to wskazała palcem lewej ręki swojego rumaka, który to w tym czasie zdołał wparować do środka; dziewka westchnęła, po czym na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech, pełny miłości. Podeszła bliżej, po czym jej dłoń wylądowała na główce córeczki, a sama przyklęknęła na jedno kolano. Nie musiała długo czekać – z radością ta rzuciła jej się na szyję, po raz kolejny zanosząc się płaczem radości. - Wygląda na to, że prezent urodzinowy ci się podoba. No już, nie płacz, bo twoi bracia będą się z ciebie śmiali. Ciągle ci mówią, że jesteś beksa. – rzekła matka, gładząc ją po włoskach; tak jak się spodziewała, uspokoiła się dość szybko, wycierając łzy z kącików oczu. Miała pięć lat i już uczyła się jeździć konno, ale nie trzeba było jej do tego nawet zachęcać. Potarła paluszkami swoje ślepia, odwracając się do kucyka. Kobieta mruknęła coś pod nosem, wyciągając prawą dłoń w kierunku zwierzęcia; mówiła coś ciągle pod nosem, jakby jakąś inkantację, chociaż nikt w rodzinie nie miał zdolności magicznych. Początkowo parzystokopytne stworzenie cofnęło się, jednakże za minutę już stępowało w ich stronę, przechylając nieco łeb; dziewczynka patrzyła się jak urzeczona, co raz gapiąc się na mamę, a to na swój prezent. - Zwie się Lilia. To roczna klaczka. Wiesz już, co to klacz, prawda? – pytanie do swojej latorośli skierowała, wstając powoli, by po chrapie pogłaskać kucyka; ci, co myśleli, że jest niski, byli w błędzie. Gdy osiągnie wiek, w którym będzie można go bez problemu ujeżdżać, kłąb zwierzęcia osiągnie jakieś metr czterdzieści. - To pani koń. – odparła jednym tchem dziewczynka, patrząc się swoimi oczkami w dziewkę jakby jakąś boginią była; niewiasta nie mogła powstrzymać śmiechu, toteż niebawem cały parter nabrał życia. Tak oto mijał kolejny dzień… w błogiej rodzinnej atmosferze. ------ Pięcioro rodzeństwa galopowało szaleńczo przez równinne tereny; szum wiatru w uszach, falujące włosy oraz śmiech i wyzwiska – to było słyszalne na terenach należących do wielkiej familii Zargondalów. Trzech chłopców oraz dwie dziewczynki, tak do siebie podobni, jednak jakże inni rywalizowało między sobą o bycie najlepszym jeźdźcem; najstarszy chłopak, mający już niespełna lat szesnaście prezentował się nadzwyczaj dobrze na swoim wysokim gorącokrwistym gniadoszu. Po matce odziedziczył kolor włosów, po ojcu zaś oczy, a na brodzie zaczął pojawiać mu się meszek, oznaczający, że lada chwila, a zacznie wchodzić w wiek dorosły, chociaż jego głowa nadal była pełna głupich pomysłów. Wtórował mu drugi braciszek, ten spokojniejszy, będący wykapaną wersją swojego ojca. - Dynia! Dynia! – śmiali się do najmłodszej siostrzyczki, o włosach krótko przystrzyżonych, rzecz można było, że na pazia; brązowe, poplątane, odsłaniające rozbeczane oblicze ośmioletniego dziecka z dużymi orzechowymi oczętami pełnymi łez. Nadymała policzki, z trudem nie wybuchając kolejną salwą. Była na samym końcu, galopując na swoim siwym kucyku, lekkiej budowy w dodatku. - Dajcie jej spokój, albo wam uszy poobrywam! Wy świnie jedne! – dosyć blisko dwóch chłopaków rozległ się zdenerwowany głos należący do młodej dziewczyny; za nimi, na karym ciepłokrwistym wałachu galopowała na łeb na szyję dziesięcioletnie dziewczę o długich splątanych włosach koloru pszenicy, splecionymi w gruby warkocz. Nieco okrągła twarz z dużymi ciemnoniebieskimi oczami była teraz skupiona, a jej ciało pochylone było nad szyją zwierzęcia w półsiadzie. Była dosyć blisko nich, widać było, iż zamierza ich przegonić. A na to pozwolić nie mogli! Jeszcze jeden braciszek gonił swoją rozwrzeszczaną siostrę, podśmiewując się za jej plecami; miał dwanaście lat, bowiem między każdym dzieciakiem były dwa lata różnicy. Prócz nich było jeszcze dwóch chłopaków, a jeden z nich nawet się ożenił, czego pozostali nie rozumieli. Całować się z dziewczyną? A fu! W każdym razie nie zamierzał pozwolić Shaerze wygrać, w końcu młodsza od nich była, chociaż nie raz pochwały od kuzynów dostawała za swój talent do jazdy konnej. Do Amazonki ją porównywano… tego pulpeta! - Amazonko, co nawet jeździć nie potrafi! Taki z ciebie rycerz, że słabszych bronisz? – zachichotał, zrównując się z dziewczynką, która głośno wypowiedzianą uwagę słyszała; nadymała się, ale nadal skupiona była. Pospieszyła swojego wierzchowca, nie dając nawet możliwości Rethowi, swojemu bratu, wygłosić jeszcze innych komentarzy, które wszak wiatr porwał; goniła za tą dwójką, dając się ponieść chęci bycia najlepszą oraz po prostu by czuć jeszcze mocniej wiatr na swojej twarzy… Przegrała z uśmiechem, drocząc się nadal ze swoim rodzeństwem, jednak umysł już pracował nad tym, by w końcu wygrać… kiedyś… by już nigdy nie nazwali jej pulpetem. Słodki smak dzieciństwa. „Przyjaźń jest najpiękniejszym ze wszystkich prezentów, jakimi możemy zostać obdarowani aby szczęśliwie ukształtować swoje życie." Epikur Miała wtedy trzynaście lat; okres powolnego dojrzewania dziewcząt, toteż blondynka miała swoje własne kłopoty ze swoją rodzącą się kobiecością, jednak myśli nadal zdominowane były przez parzystokopytne stworzenia, nazywane przez większość końmi. Kochała je, uwielbiała z nimi przebywać, a w stajni zawsze coś się działo; znała swoją rodzinę nader dobrze, wszystkich kuzynów, ciocie, wujków, stajennych, parobków… jak i stałych klientów, od zwykłych wojowników, rycerzy, aż po arystokrację, czy nawet książęta. Dlatego, ku swoim ubolewaniu, uczona była etykiety, pisania i czytania, czy ekonomii, bowiem miała być nie tyle jeźdźcem, który teraz występował na zawodach, by pokazać swoje wierzchowce od jak najlepszej strony, ale hodowcą, a więc kupcem, sprzedającym swój towar. Ponieważ podrosła, miała masę innych obowiązków, toteż czas beztroskich zabaw niejako minął; z najmłodszą siostrą nie miała nawet czasu porozmawiać, a bracia zaczepiali ją teraz, chociaż najlepiej dogadywała się z najstarszymi. A do ich żon przychodziła po wszelakie rady, związane z całym tym dojrzewaniem, będącym dla niej zagadką. Zmieniła się nieco: nadal miała długie włosy, jak i duże oczy, jednak jej twarz nabrała owalnego kształtu, rysy twarzy wygładziły się, a ciało zaczęło się zmieniać. Shaera słyszała, że w jej wieku wiele panien ze szlacheckich domów wychodziło już za mąż, ale szczęście boskie, u niej w rodzinie taki zwyczaj nie panował. Teraz jechała na swoim ukochanym karym ogierze, sześciolatku, ciepłokrwistym i nader wysokim, bowiem mierzył około metra osiemdziesięciu w kłębie. Mleczny pysk, mocne kopyta, zdrowe pęciny, normalny typ budowy – słowem nie był może wyczynowym koniem, ale mimo to przywiązała się do Bimbra, bowiem tak go nazwała. W torbie przymocowanej do siodła miała ważne księgi, w których był spis obecnej liczebności wierzchowców w stajni Zargondalów, krzyżówki, dzięki którym powstały nowe rasy koni oraz kilka innych rzeczy, ważnych dla dorosłych. Galopowała nader spokojnie, ciesząc się letnim porankiem, a jej usta wygięły się w uśmiechu, gdy ujrzała posiadłość należącą do jednej z większych rodzin kupieckich. Dopiero od jakiś dwudziestu lat zajmowali się końmi, a raczej tylko tymi zwierzętami; z tego, co mówiła jej matka zrozumiała, iż wcześniej nie tylko hodowali konie, ale również krowy oraz muły. Gdy zebrali zaś dostateczną ilość złota, zakupili tutaj ziemię oraz osiedlili się… wcale nie bez przypadku, bowiem chcieli nawiązać współpracę z ich rodziną. Blondynka nadal nie rozumiała, co w jej familii jest takiego wyjątkowego, ale zawsze odpowiadano jej, że kiedyś zrozumie. Westchnęła. Świat dorosłych był ewidentnie dziwny. W końcu wjechała tylnią bramą, która akuratnie była otwarta – pewnie z racji tego, iż postanowiono złapać kilka dzikich koni. Nie raz widziała całe zastępy jeźdźców, którzy wyruszali w góry, gdzie to wyłapywali te piękne, dzikie i nieujarzmione stworzenia; sama chciała brać udział w czymś takim, ale ciągle jej powtarzano, że jest za młoda. Z ponurą miną wjechała na posesję należącą do obcych jej ludzi, a spojrzenie ciemnoniebieskich oczu powiodła po całym otoczeniu, próbując znaleźć kogokolwiek, kto mógłby wskazać drogę do pani i pana Yalivea. - Kim jesteś? – usłyszała znienacka pytanie, przez co drgnęła; szczęście, że jej wierzchowiec się nie przestraszył, bo dopiero narobiłaby rabanu! Dziewczę przejechało wzrokiem, by między stajnią, a przybudówką wyłapać wyłaniającego się młodzieniaszka; ot, mógł mieć z szesnaście, może siedemnaście lat, co dla dziewczęcia stanowiło już spory wiek, chociaż gdy spoglądała na jednego ze swoich braci nabierała wątpliwości, czy kiedykolwiek chłopcy zmądrzeją. Westchnęła, ale zeszła ze swojego konia, ześlizgując się; poluzowała popręg, żeby zwierzę mogło odetchnąć i najeść się trawy, przy okazji poklepała go po szyi. Nieznajomy w tym czasie podszedł do niej na tyle, że mogła mu się, gdy powróciła wzrokiem do niego, przyjrzeć. Był wysoki, chociaż bez przesady, miał średniej długości czarne włosy oraz meszek na brodzie; śniada cera, para normalnych, błękitnych oczu, prosty nos oraz wąskie usta zdobiły jego twarz o nieco surowych rysach. Nie był chudy, nie był też gruby – ot krępej postury, bez zbędnego tłuszczu, acz z wyrobionymi delikatnie mięśniami; ubrany w prostą, acz czystą koszulę, bryczesy oraz oficerki, wyglądał o wiele lepiej od niej, która włosy miała w nieładzie, ubranie już poplamione sosem. Po prostu niebo, a ziemia. Miał jednak przyjazny, spokojny głos, dodający odwagi swojemu rozmówcy. - Shaera Zargondal. – odpowiedziała, uśmiechając się do niego promiennie; wprawdzie podejrzewała go o jakieś niecne zamiary, bo był w wieku jej brata, a tym idiotyzmy w głowach, jednak na razie się nie naraził jej w ogóle, więc nie zamierzała go oceniać powierzchownie. - Ach, ojciec wspominał mi, że przyjedziesz. Chodź, przywiążemy tylko twojego konia, a później zaprowadzę cię do domu. Weź tylko to, z czym przyjechałaś. To nie zajmie dużo czasu. – rzucił przez ramię, już idąc w kierunku gdzie zwykle zostawiane były konie; pod zadaszeniem, z wiadrem wody, sianem do jedzenia. Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko, trzymając swojego rumaka za uzdę i prowadząc go. Niebawem już szła schodami prowadzącymi do gabinetu ojca chłopaka; w sumie wstydziła się go zapytać o imię, a sam nie był skłonny jej go zdradzić. Podrapała się po głowie, a drugą dłonią poprawiła torbę, którą przewiesiła przez ramię. Dom był wewnątrz podobny do jej własnego, toteż poczuła ulgę; przynajmniej nie miała do czynienia z jakimiś snobami, bo niestety przedstawiono już ją takowym. - Wejdź, mój ojciec nie gryzie. – znienacka usłyszała głos chłopca, toteż głowę podniosła; przyglądał jej się ze stoickim spokojem, a dłoń położył na swoim biodrze… i tak, na jego wąskich ustach igrał teraz szelmowski uśmieszek. A już myślała, że inteligentny z niego osobnik! - Ja się wcale go nie boję! W ogóle się nikogo z waszej rodziny nie boję! – natychmiast bronić się zaczęła, a twarz jej nadymała się; na licach rumieńce wystąpiły, oczy zaś błyszczały jak te dwie gwiazdy; dłonie na biodrach wsparła, przyglądając się chłopakowi jak największemu wrogowi. - Haha! – dłonie do swoich ust przyłożył, próbując się maskować, jednak na nic to nie wyszło; śmiechem gromkim wybuchł, który roznosił się po całym piętrze. Nawet jedna z jego sióstr wyjrzała ze swojego pokoju, przyglądając się, co w korytarzu się dzieje. – Tak jak twoi bracia mówili, prawdziwy pulpet! Przepraszam, ale nie mogłem… nie mogłem się powstrzymać! - Braciszku, nie powinieneś tak witać naszego gościa! – rozległ się dziewczęcy głos; za plecami otworzyły się drzwi, przez co Shaera prawie dostałaby zawału. Podskoczyła jak oparzona, po czym stanęła przy boku chłopaka, patrząc się na młodą dziewczynę. Również miała czarne włosy, spięte na samym czubku głowy w koński ogon, a owalna twarz ozdobiona była zadziornym noskiem, pełnymi ustami i dużymi, zielonymi oczami. Ubrana w strój do jazdy konnej, mimo wszystko wyglądała olśniewająco, w przeciwieństwie do biednej blondynki; była rówieśniczką dziewczyny, co do tego nie było wątpliwości, ale wyglądała jednak bardziej… dystyngowanie. Dziewczę poczuło się jakoś tak dziwnie; ucisk w brzuchu, rumieńce na licach, wzrok wbity w ziemię. Przed ładnymi dziewczętami zawsze czuła jakiś respekt. W dodatku ta wyglądała jak jakaś księżniczka. Ona sama nigdy nie usłyszała komplementu pokroju „Jesteś śliczna", tylko „Jesteś wspaniała! Wspaniale prezentuje się ten koń, gdy go prowadzisz!". No cóż… to jednak nie jest to, co chciałaby usłyszeć młoda dziewczyna. - Wybacz, Ileo, ale widok był tego wart. – uśmiechnął się do swojej siostry szeroko, po czym poczochrał dziewczynę po włosach; ta natychmiast strzepnęła jego rękę, patrząc na niego z kurwikami w oczach. Czarnowłosa zachichotała; w jednej chwili cicha jak mysz pod miotłą, w drugiej taka odważna! Ewidentnie była taka, jaką opisywał jej ojciec oraz starsi bracia. - Przestań jej dokuczać. W końcu kiedyś może będzie twoją żoną. – odpowiedziała mu smarkula, przyglądając się ten dwójce z dziwnym błyskiem; kąciki jej ust drgnęły, gdy ten prychnął pogardliwie. Tego się właśnie po nim spodziewała – owszem, widać było rumieńce zakłopotania, ale wprost uwielbiała jak strzelał najzwyklejszego na świecie focha w wersji chłopięcej. - W życiu bym za takiego buraka nie wyszła za mąż! – słowa Shaery rozległy się w korytarzu; cała spąsowiała, a palec wskazujący lądujący na osobie czarnowłosego drgał, jednakże nadal trzymała się swojej wersji. Tamta zachichotała znowu, spoglądając to raz na nią, a raz na swojego brata. Kolejna salwa śmiechu rozległa się tego dnia na piętrze; tym razem był to gromki, donośny, należący niewątpliwie do dorosłego mężczyzny. Oczy wszystkich skierowały się w stronę wysokiego jegomościa o krótko przystrzyżonych włosach, przyprószonych siwizną; twarz miał o surowych rysach, z parą błękitnych oczu oraz wąskich ustach i kozią bródką wyglądał mimo wszystko przyjaźnie – może przez ze zmarszczki w kącikach oczu, a może przez szeroki uśmiech. Dziewczyna sama tego nie wiedziała, ale od razu poczuła do starszego pana sympatię. - Ach, moje dzieci! A już myślałem, że nasz gość się zgubił! – powiedział tubalnym głosem, podchodząc do nich bliżej. Jego córka rzuciła mu się na szyję, ucałowała w policzek, po czym ze śmiechem zbiegła ze schodów, chłopak zaś skinął głową i posłał mu swój zadziorny uśmieszek. Mężczyzna zachichotał. - Ty jesteś córką Donathusa, co? Miło mi cię poznać, śliczna panienko! – skłonił się biednej przedstawicielce rodu Zargondal, po czum złapał jej dłoń i ucałował; tamta spąsowiała zupełnie, ale należała do tych, co głosów z siebie dziwnych nie wydają, a i szybko przechodzą z jednego sprawy do drugiej, toteż szybko do porządku się przywołała. - Dzień dobry! Przyniosłam wszystko! Ja… przepraszam, tylko… - zaczęła, by po chwili przerwać z powodu braku znalezienia właściwych słów oraz gmerania w torbie, z której wyciągnęła w końcu owe księgi. Gdy już opróżniła torbę, dygnęła, by odwrócić się i czmychnąć czym prędzej, ale na prawym ramieniu poczuła dotyk obcej łapy; spojrzała przez ramię tylko po to, aby ujrzeć błękitne oczy chłopaka. Uniosła pytająco brwi, a ten uśmiechnął się, tym razem delikatnie. Ruchem głowy wskazał jej drugi kierunek, w którym udał się jego ojciec. - Chodźmy, mój ojciec zaprasza panienkę na herbatę. – rzucił spokojnym głosem, bacznie się jej przyglądając; zamrugała ze zdziwienia oczami, po czym kiwnęła głową na znak, że się zgadza. Nieznajomy jednak pochylił się tak, by móc szepnąć coś do jej ucha. Było to nader dziwne uczucie. Nikt wcześniej bowiem do niej nie szeptał. – Ponadto nie pozbędziesz się mnie tak szybko, dynio. Dziewczęcy wrzask rozległ się w korytarzu.
  9. Zuo

    Żałość

    ----------- Przytulała do swojej piersi rudowłose dziecko; nie z jakiejś nagłej chęci a po to, żeby nie próbowało uciekać; od kiedy zabiła tego idiotę, Gildia przysyłała różnych zabójców, ale kończyli oni tak samo, jak poprzednicy: zabici, pozostawieni na widok publiczny, dla przestrogi; najwidoczniej zrozumieli, iż póki co nie ma sensu tracić na nią ludzi, cennej amunicji, toteż pozostawiono ją chwilowo samej sobie. Wiedziała, że to jednak sytuacja chwilowa. Gdy znajdzie się ktoś w miarę jej dorównujący – wyślą go za nią. Tak to już bywało. Do Gildii można było dołączyć, ale nigdy z niej odejść. Znała zasady. I było warto je złamać, chociażby dla samej radości zabicia ten bandy skurwysynów. Okazało się jednak, że to nie jest największy problem. - Teraz cicho. Nadchodzi. – szepnęła do swojej podopiecznej; tamta tylko skinęła głową, drżąc na całym ciele. Od zawsze widziała duchy oraz te dziwne istoty, jednak nigdy jej nie atakowali; pewnego dnia, wykonując jedno z dość dobrze płatnych zadań, natknęła się na cztery bestie w maskach; widziała, jak rozglądają się, nawołują, wąchają wszystko dookoła, ale nie zainteresowała się nimi, dopóty nie zauważyła, iż idą w kierunku noclegowni, gdzie zostawiła rudzielca. Nie wiedziała dlaczego, lecz po chwili była już w środku, biorąc małą na ręce i wyskakując przez okno w chwili, gdy jedna z tych bestii uderzyła idealnie w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stało dziecko. Uciekała przed nimi pół dnia; tylko faktowi, iż miała zmodyfikowane ciało oraz zmysł zabójcy udało jej się uciec, chociaż od tej chwili gdy wyczuwa te bestie, stara się zawczasu przed nimi uciekać. Nie polują na nią, acz na smarkulę; nie potrafiła znaleźć odpowiedzi dlaczego, acz zauważyła, iż dziewczynka widzi je tak dobrze, jak i ona sama. Tylko dlaczego chcą ją zabić? Zagadka. Cisza. Czterdzieści siedem nigdy nie lubiła ciszy. Spięła się w sobie, skacząc z małą przed siebie dokładnie w tej chwili, gdy padło uderzenie; kurz, drobinki pyłu oraz ściany wzleciały w powietrze, ale zabójczyni już tam nie było. Biegła przed siebie, słysząc ciężkie kroki, lecz z każdą chwilą zwiększając dystans, jaki ich dzielił; byle do samochodu, byle jak najdalej od bestii, której nie mogła zabić za pomocą swojej broni. Po dwóch godzinach udało się; rudowłosa płakała, siedząc obok niej w samochodzie; teraz skryci w cieniu jaskini, gdzie kiedyś była jedna z Krypt, byli chwilowo bezpieczni. Westchnęła, patrząc przed siebie; nie powiedziała nic, nie przytuliła dziecka, bowiem teraz nie wiedziała, co ma zrobić. Łzy były jej obce. Była w totalnym labiryncie, a wyjścia nijak nie potrafiła znaleźć. - Furihi-san… powinnaś mnie zostawić. Te… potwory… chcą mnie zabić. – wydukała końcu z siebie, patrząc oczami pełnymi łez w nią, jak w jakąś boginię. Uniosła brwi. - Przecież wiem. Uciekanie przed nimi weszło mi już w krew. Ze mną jesteś bezpieczna. – odparła ze spokojem, jak zawsze; nim zdołała jeszcze coś dodać, poczuła jak się do niej przykleja. Powoli objęła ją prawym ramieniem, nie wiedząc, czy powinna coś powiedzieć, czy zrobić. - Kocham cię, Furihi-san. – rzekła Fredra. A świat nie zawirował. -------------- Uciekała od dłuższego czasu; zniszczony doszczętnie samochód, sześć bestii na karku oraz żadnego miasta jak okiem sięgnął – oto sytuacja, w jakiej bała się znaleźć zabójczyni. Niestety, tego dnia miała pecha. Nadal trzymała rudowłosą na rękach, przytuloną, zasmarkaną, szeptającą coś ciągle, czego zrozumieć jednak nie mogła, a nawet nie próbowała; ranna w rękę, zakrwawiona oraz zmęczona ucieczką, próbowała wychwycić jakiekolwiek miejsce, gdzie mogłaby się schronić. Bezskutecznie. Na Pustkowiu wiele osób ginęło; jednak Czterdzieści Siedem nigdy nie podejrzewała, że to czeka ją właśnie tutaj. Sześć potworów, przypominających kształtem człowieka, jednak zupełnie dzikich nadal biegło za nią, nie dając za wygraną; puściła w ich stronę kilka kul, które nie zrobiło im żadnej krzywdy. Spocona, zmęczona, zupełnie bezbronna, unikała każdego ataku, jednak wiedziała, że długo tak nie pociągnie. Musiała uratować chociaż Fredrę. - Pierdolcie się. – mruknęła pod nosem, sięgając jedną ręką do pasa, gdzie miała przymocowany granat; odbezpieczyła go zębami, po czym rzuciła za siebie. Odgłos wybuchu oraz chwilowa zawierucha dała jej chwilę na wykorzystanie swojej szybkości; odskoczyła, unikając macek stwora, wychodzących mu z pleców. Gdy właśnie zaczęła biec sprintem, przed nią coś zabłysło, a odgłos stworów, jakby ktoś właśnie nieźle im tyłek skopał, rozległ się za jej plecami; spojrzała przez ramię, z niedowierzaniem patrząc, jak się cofają. O co w tym wszystkim chodziło, do kurwy nędzy?! Wróciła wzrokiem przed siebie; stworzenie przypominające człowieka odziane w dziwną białą szatę spoglądało na nią z zainteresowaniem; wysoki, z długimi niebieskimi włosami, twarzą pociągłą, zasłoniętą połowicznie maską, o purpurowych tęczówkach wyglądał dziwnie i… nawet niezbyt strasznie. Długa szata zasłaniała mu prawie wszystko, a fikuśne buty rozbawiły zabójczynię, która posłała mu zadziorny, pewny siebie uśmieszek. Przy pasie miał zaś miecz. Ładny, to musiała przyznać. Jednak stwory czuły do niego respekt, co mogło świadczyć… Chwila, dziura! - Hę? Ty też mnie widzisz? – powiedział zdziwionym tonem, a rudowłosa przytuliła się do kobiety jeszcze bardziej; zrobił kilka kroków do przodu, zmniejszając dystans między nimi. – Niebywałe! Nie odczuwam od ciebie prawie żadnej mocy duchowej. – rzekł, przenosząc wzrok na Fredrę. – Ale ta mała… wspaniale, akurat zgłodniałem. - Tkniesz ją, a zabiję. – warknęła, lekko się pochylając, jakby szykowała się do ataku; nieznajomy mężczyzna zaś wybuchł śmiechem, nie spuszczając ich jednak ze swoich oczu. - Więc jednak ta ilość pozwala ci mnie widzieć? A przynajmniej słyszeć… no cóż, stałaś się dość sławna w Hueco Mundo. Ale nieważne, jesteście tylko ludźmi. – mruknął, wyciągając nagle miecz i atakując kobietę; ta tylko na to czekała, odskakując na kilka metrów w prawo. Poczuła ból w lewym boku; krople krwi spływały po jej ciele, podobnie było zresztą z dziewczynką, którą na szczęście tylko drasnął. Jej pełna siła, a on bez większych kłopotów ją dorwał? Zamrugała ze zdziwienia oczami. Podobnie było zresztą z nieznajomym, gapiącym się na nią jakby była jakimś bóstwem. Korzystając z chwili, postawiła dzieciaka za piasku, ruszając do boju; widziała, że bestie nawet nie próbują podejść, toteż mała była teraz bezpieczna. Wyjęła w trakcie skoku swoje pistolety, jednak nim zdołała pociągnąć za spust, mężczyzna zmaterializował się przed nią,, zadając kilka cięć; z łoskotem upadła na gorący piach, ociężała oraz zakrwawiona czując, jak ulatnia się z niej życie. Ostatkami sił próbowała zidentyfikować, gdzie jest jej podopieczna; trzymał ją za gardło, śmiejąc się do rozpuku, ale rudowłosa nie patrzyła się na niego, a prosto w jej oczy. Nawet wtedy, gdy umierała, zżerana przez humanoidalną bestię. Pieprzona odważna smarkula. Zamknęła oczy. ----------- Wolno otworzyła swoje powieki; były ciężkie, jednak udało jej się. Czyżby umarła? A może jakimś cudem przeżyła? Zamrugała oczami, przypominając sobie co się wydarzyło… oczy Fredry pełne łez, biały stwór, jej bezradność, powolna śmierć w samotności, wszystko to sprawiło, iż Czterdzieści Siedem poczuła dziwny ucisk w gardle oraz mokrość w swoich oczach. - Miharu-san? – usłyszała obcy głos, który natychmiast sprawił, iż usiadła; spojrzenie jej błękitnych oczu skrzyżowało się z piwnymi, lekko skośnymi ślepiami nieznanego jej faceta. Miał długie kasztanowe włosy, spięte w koński ogon na czubku głowy; owalna twarz z ostrymi rysami oraz kilkudniowym zarostem zdobiona była przez parę ślepi, prosty nos oraz małe usta, wygięte w przyjaznym uśmiechu. Nad lewym okiem miał niewielką bliznę, a jednym uchu złoty kolczyk; ubrany w brązowe kimono oraz sandały, wyglądał na idiotę; przy pasie miał zaś miecz podobny do tego, który miał stwór cały w bieli. Brakowało mu jednak charakterystycznej dziur oraz maski. Widząc, że przygląda mu się, skinął jej głową. - Nareszcie cię odnalazłem, Miharu-san. Trochę to trwało, ale to tylko przez twoje umiejętności. Nie powinnaś była ukrywać swojego reiatsu przez tak długi okres czasu. – rzekł lekkim tonem, podchodząc bliżej; kobieta natychmiast zaczęła macać swój pas, jednak nie było tam żadnej broni. Spojrzała na siebie; leżała na jakiejś szmacie, ubrana w błękitno-różowe kimono z motywem kwiatowym, a na stopach miała sandały, takie same jakie mężczyzna. Rzuciła mu nienawistne spojrzenie, stając na równe nogi i natychmiast atakując go tak, by złapać za szyję, jednakże zrobił unik oraz kopnął ją w brzuch tak, że poleciała w kierunku ściany. Zabolało. - Masz na imię Furihi, prawda? Jestem Raz Miyao, do twoich usług. – skinął jej głową; łypnęła na niego podejrzliwie, mając w głowie ciągle obraz zjadającego jej podopieczną mężczyzny. Temu nie ufała ani trochę, chociaż różnice były nader widoczne. Ponadto ten wiedział o niej całkiem sporo – czyżby należał do Gildii? - Czego chcesz? Współpracujesz z Gildią? I dlaczego żyję? – spytała się, nie mając ochoty na drobne uprzejmości względem nieznajomego; tamten jedynie westchnął, po czym usiadł na turecku, wskazując jej szmatę, na której wcześniej leżała. Zrobiła, co jej nakazał, jednak przy okazji poczuła coś dziwnego; rozszerzyła więc swoje kimono, by móc zobaczyć, co ma między piersiami. Zaklęła siarczyście, widząc jakiś łańcuch, przymocowany do jej ciała; co to miało być?! Z niedowierzaniem spojrzała na mężczyznę, który otworzył usta. - Nie żyjesz. Twój łańcuch został odseparowany od ciała, ale twoja chęć… pozostania na tym świecie sprawiła, że nie trafiłaś do Społeczeństwa Dusz. Widziałaś już duchy, prawda? – zapytał się jej, chociaż ton w jakim to wypowiedział świadczył o tym, że był pewien co do tego. Kiwnęła głową, chociaż nie rozumiała, o co w tym wszystkim chodzi; owszem, jej ostatnią myślą była chęć życia dalej, by móc zemścić się na tym sukinsynie. Czy to właśnie zatrzymało ją na tym padole? Bez słowa jednak spoglądała na faceta z niemym pytaniem wypisanym na jej twarzy. Zrozumiał. - Widzisz, niektórzy śmiertelnicy posiadają znaczny poziom reiatsu. Te potwory, które nie raz widziałaś to Puści, polujący na duchy oraz ludzi, którzy ich widzą. Nic, co należy do świata śmiertelników nie może ich pokonać. Te stwory można jednak zabić za pomocą Zanpakutou oraz Kidou. Niestety, te sposoby zarezerwowane są dla Shinigami. – zaczął swój wywód, a Czterdzieści Siedem słuchała go z należytą uwagą; w końcu nie miała powodów, by mu nie wierzyć. Sama czuła się teraz inaczej, a była pewna, że zginęła. – Społeczeństwo Dusz to miejsce, gdzie dusze trafiają po śmierci. Tam właśnie są również Shinigami. - Co to jest to Zanpakutou, Kidou oraz Shinigami, hm? – mruknęła pod nosem, gapiąc się na niego z rozdziawionymi oczami; on, Raz, słyszał o niej naprawdę wiele. Kobieta, która potrafiła oszukać nawet Arrancara, ukrywając swój poziom reiatsu; zabójca z modyfikowanym ciałem, o wielkiej mocy, zabójca bez skrupułów, znienacka biorący pod swoje skrzydła dziecko o sporej dawce duchowej energii. Zaiste interesująca historia, jednak za późno się nią zainteresował. I tak dobrze, że uratował jej ducha, bo inaczej stałaby się Pustym. A tego nie chciałaby jej matka. - Zanpakutou to Zabójca Dusz, wyraz indywidualnej potęgi swojego właściciela, drugi byt w tobie. Miecz o własnym rozumie, poddanym twojej woli. Ginie razem ze swoim Shinigami, to właśnie broń, którą można pokonać Pustych. – wyjaśnił mężczyzna, na moment przerywając, by wziąć oddech. – Kidou to demoniczna magia, a Shinigami to bogowie Śmierci, którzy zabierają umarłych do Społeczeństwa Dusz. Zamilkła; rzadko kiedy miała mętlik w głowie, ale… dlaczego jej to mówił? Jako duch będzie pewnie ścigana przez te bestie, aż zostanie pożarta i… i zmieniona w jednego z nich? Drgnęła; więc to spotkało Fredrę? Jej małą dziewczynkę o dużych oczach, zawsze chowającą się za jej plecami? Złapała się za głowę. Kurwa mać! - Chcesz się zemścić, Miharu-san? – usłyszała głos Raza; uniosła głowę, wpatrując się w jego ślepia. Na jej usta wpłynął uśmiech. -------- Zawsze myślała, że cały ten trening zabójcy, jaki odbyła za swojego życia był nader trudny i nic gorszego zdarzyć się nie może; dopiero teraz mogła powiedzieć, jak bardzo się myliła. Kilka godzin dziennie mordęgi, nauka na temat całego Seireitei, o Kidou, Zanpakutou, całej historii, by mogła jak błyskawica dostać się do tej całej Akademii; w dodatku początkowo trenowała pod ziemią, gdzie jej moc duchowa była dosyć ograniczana. Czasami słyszała dziwny głos w swojej głowie, w swym sercu; ilekroć pytała się swojego mentora, czy może go posłuchać, ten odpowiadał, iż dopiero gdy odprawiony zostanie na niej rytuał Pogrzebu Duszy, co sprawi, iż będzie mogła bez większych kłopotów stać się pełnoprawnym Shinigami. Siedziała właśnie teraz, ogrzewając się w słońcu; Kryptopolis było miejscem, do którego mimowolnie lubiła wracać. Jako dusza, zwiedzała zakątki, o których istnieniu nawet nie wiedziała. Była w Gildii, w szpitalu, przy operacjach modyfikowania ciała ludzkiego, w magazynie z narkotykami, burdelu, patrząc jak stary cap rżnie dwunastolatkę; prawdę powiedziawszy nudziło jej się diabelnie. - A, tu jesteś, Furihi-san. Mogłabyś nie ukrywać swojego reiatsu? – rzekł, siadając obok niej; obydwoje w ogóle się nie zmienili, pomimo upływu czasu. Wpatrywali się na przechodzących drogą ludzi w zupełnym milczeniu, nie wiedząc, co powiedzieć. Patrzył na nią kątem oka; jej włosy znacznie urosły, toteż spinała je na czubku głowy w koński ogon, natomiast gdy siedziała z głową opartą na dłoniach, wyglądała jak prawdziwa dama. Nie odpowiedział jej historii rodu, z którego się wywodziła; miał nadzieję, iż nikt nigdy nie dowie się o jej dziedzictwie. Tak musiało zostać. Tego w końcu życzyła sobie jego pani. Wiedział, że przyszedł czas na pożegnanie; podarował jej dwa miecze, które jeżeli pozna imię swojego Zabójcy Dusz, mogą zjednoczyć się z nim bez większych kłopotów. Trzymała je przy pasie, używając gdy trenowała z nim, jak i samotnie; fakt, że używała wcześniej dwóch broni sprawił, iż radziła sobie wspaniale w walce w zwarciu, a nauka Demonicznej Magii również przyniosła rezultaty – może nie była dobra w Bakudou, ale za to w Hadou była świetna. Położył jej dłoń na ramieniu, a ona spojrzała na niego, unosząc lekko brwi. - Przyszedł czas. – powiedział. Kiwnęła głową, gdy wyjął swojego Zabójcę Dusz. Nie było już odwrotu. Zegar zaczął tykać.
  10. Zuo

    Żałość

    Żałość - Prolog (Bleach Fanfiction) Zniszczone ulice kiedyś wspaniałego miasta o nazwie Nowy Jork, a obecnie ruiny w której żyło nader dużo ludzi oraz mutantów, a w kanałach również Ghuli, było chwilowym postojem, miejscem, gdzie miała do wykonania swoje zadanie. W tym świecie każdy musiał jakoś dawać sobie radę, ale ona, Zabójca z Reno, była wprost stworzona do brutalnego świata, stworzonego przez kilka bomb nuklearnych, zdetonowanych jeszcze w XXI wieku. Zapaliła papierosa, a z jej ust wydobył się dym; był to produkt rzadki, sprzedawany w wysoko rozwiniętych technologicznie miastach, przypominających jedną wielką klatkę. To właśnie w takim miejscu narodziła się ona, a przynajmniej to jej wmawiano. W kartotekach jednak nie potrafiła znaleźć nic na swój temat – ot, pusta strona wyrwana z jakiegoś dziennika. Nr czterdziesty siódmy, urodzona dwadzieścia pięć lat temu, rodzice nieznani. Niektórzy mieli gorzej. Ale inni gówno ją obchodzili. - Widzę, że już wstałaś. Nie lubisz marnować czasu, co? – usłyszała męski głos, jednak nawet nie zareagowała; siedząc przy dziurze w jednym z pokojów w przydrożnej gospodzie, czy jak to nazywali, gapiła się na ulicę, po której biegały dzieci. Skrzywiła się; nawet z tej odległości mogła dostrzec, że są naćpane. W sumie nic jej to nie obchodziło; może ktoś się nad nimi zlituje, albo zostaną zabite, złapane przez handlarzy niewolników w celu sprzedania? Ile osób zgwałci małe dziewczynki? Ilu wykorzysta chłopców do morderczej roboty? Kobieta o krótkich, jasnych włosach uśmiechnęła się lekko, delikatnie, bowiem tylko kącikami ust. Wielu. Mężczyzna podszedł do niej i położył dłoń na jej ramieniu, naciskając, by chociaż na niego spojrzała; z westchnieniem odwróciła głowę w jego kierunku, przyglądając się jego twarzy. Znali się od początku, razem dorastali, razem zabijali, nie raz podróżowali razem, chociaż ona wolała unikać go, jeśli było to możliwe. Patrząc na niego nie czuła nic. Był jej rywalem, który w każdej chwili mógł ją zabić. Był średniego wzrostu, szczupły, z ogorzałą od nadmiernego przebywania na słońcu twarzą. Pewnie również trochę napromieniowany, jak każdy, chociaż i tak wszyscy Zabójcy z Reno byli lekko modyfikowani za pomocą wszczepów. Ona nie była w tej kwestii wyjątkiem. Krótkie czarne włosy, para dużych, brązowych oczu, kilkudniowy zarost na twarzy z kozią bródką, usta pełne, szczęka mocno zarysowana – był przystojny. - Jak zwykle żyjesz w swoim świecie. Powiesz mi w końcu co to za zadanie? – spytał się miłym dla ucha głosem, ale ona wydęła jedynie wargi; nie raz używał na niej swoich sztuczek uwodzenia, ale póki co była na nie odporna. - Nie. – odpowiedziała ostrym tonem, nie dodając nic więcej; odwróciła więc spojrzenie swoich dużych, ciemnoniebieskich oczu, patrząc na obskurną latrynę, stojącą tuż obok jakiś grządek ze zmutowaną kapustą, czy jak to się tam nazywało. Miała owalną twarz okalaną krótkimi włosami koloru pszenicy, mlecznobiałą cerę, o którą dbała, bo była jej atutem w tych czasach; duże ślepia z długimi rzęsami, nos mały, zadziorny, usta niewielkie oraz wąskie, wygięte w kreskę, bez żadnego makijażu. W uszach żadnych kolczyków, na palcach również brak biżuterii; na szyi miała jedynie obrożę z ćwiekami, znalezisko ze Złomowa. Ubrana w czarną bluzkę, skórzaną, drogą kurtkę, za którą nie raz ją atakowano na ulicach, z lateksowymi spodniami opinającymi jej długie nogi; była szczupła na pierwszy rzut oka, ale było to kłamstwo – umięśniona wszędzie, bez zbędnego tłuszczu, poruszała się cicho, jak kot. Facet westchnął, po czym wzruszył ramionami; przy pasie prócz noża miał zwykłe pukawki, natomiast kobieta przy sobie miała karabin snajperski, kilka znalezionych pistoletów oraz automat. Tej zawsze się powodziło; ile razy chciano ją zabić? Słyszał w Gildii, iż należała do samej czołówki, toteż zawsze głodny był opowieści o jej zadaniach; sam chciał wspiąć się wyżej w hierarchii, acz co miał zrobić, skoro brakowało mu umiejętności? Zabić ją jak tchórz. - Nadchodzi. – mruknęła pod nosem, głową wskazując widoki z dziury; spojrzał na nią dziwnie, jak to miał w zwyczaju, po czym powiódł za nią wzrokiem. Pustka. Czasami miał ją za szaloną; ale czy czasami nie miała więcej modyfikacji od niego? Czy od zawsze nie potrafiła widzieć więcej, niźli inni? Szeptano za jej plecami o jej nadnaturalnych umiejętnościach przed Zmianą, o szybkości, o charakterze idealnym dla zabójcy, analitycznym umyśle? Ona zaś widziała go doskonale; ogromna bestia, skąpana w niewinnej bieli, niszcząca wszystko na swojej drodze, karmiąca się duchami, którzy inni nie widzieli. Zazwyczaj nie atakował on śmiertelników, chociaż… widziała raz niewiastę, która uciekała przed tym stworem, a należała do tego świata. Została przezeń zabita, a jej duch zjedzony. Nie był to jednak makabryczny widok. Ot, ciekawy jak dla niej. To, co ją najbardziej intrygowało była maska oraz dziura; niektóre z tych stworzeń były małe, a niektóre ogromne. I w przeciwieństwie do tego, co mogło się wydawać, te mniejsze, przypominające ludzi były o wiele potężniejsze, niszczące wszystko i wszystkich na swojej drodze w szale. Duch małego chłopaka biegł ulicą, próbując schronić się w opuszczonym magazynie, tuż obok miejsca, gdzie siedziała ona sama; jedna z macek dziwnej bestii dopadła go jednak o wiele szybciej, obejmując za nogę, przez co upadł. Płakał, krzyczał, szarpał się, a zabójczyni słyszała wtórujący temu śmiech stwora, po czym wciągnął go w swoją paszczę, zakrwawiając drogę. Podrapała się za uchem. Bestia rozejrzała się, napotykając wzrok śmiertelniczki, po czym wycofał się, znikając w czarnej otchłani; czy ona sama tego nie pragnęła? Zniknąć z tej powierzchni w zupełnej ciemności? Ten świat nie był ciekawy, pełen mutantów, ton przelanej krwi, ćpunów, dziwek, członków gangu. - Śledź mnie, a zabiję. Gildia nie będzie płakała po twojej stracie. – powiedziała jakby z oddali, wstając, przy okazji zbierając swoją broń; nie popatrzyła nawet na swojego rozmówcę, tylko minęła go, jakby był powietrzem, ruszając w stronę drzwi. Zabójca doskonały. ---------- Zdarzało jej się być bohaterką; nie lubiła, gdy ktoś wchodził jej w drogę, bowiem musiała marnować cenną amunicję oraz swoją uwagę na bandę idiotów, należącą nie tylko do innych ras, ale również do tej podstawowej, ludzkiej. Zawitała właśnie do jakiejś wioski, by uzupełnić swoje zapasy oraz wyspać się, gdy władowała się w sam środek konfliktu między mieszkańcami, a grupą mutantów. Leżeli teraz martwi, przy obelisku, zapewne miejscu kultu okolicznej ludności; przynajmniej zostawili trochę monet oraz broni, nadającej się na handel. Gildia w końcu płaciła jej marne grosze, toteż by zapewnić sobie nieco rozrywki, musiała od czasu do czasu zabić kogoś silnego i bogatego, żeby uzupełnić zapasy paliwa w swoim samochodzie. Zaśmiała się pod nosem; był to lep na złodziei w każdym większym mieście. - Pani, jesteś zbawcą naszego miasteczka! Czy jest sposób, w który możemy ci się odwdzięczyć za twoją dobroć? – zapytał się pomarszczony starzec, najprawdopodobniej zarządca, czy ktoś w tym stylu tego zadupia; zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów, a gdy napotkała jego ślepia, odwrócił spojrzenie. - Potrzebuję zaopatrzenia oraz miejsca do spania, plus jedzenia. Plus żeby ktoś pilnował mojego samochodu. – nie oczekiwała wielkiej nagrody, toteż nawet o nią się nie dopraszała; za zabicie tych idiotów przynajmniej nie straci ni monety. A to zawsze jakiś pozytyw. Staruch skinął jedynie głową; mieszkańcy spoglądali na nią jak na jakieś bóstwo, a sama odwróciła się na pięcie, idąc w stronę noclegowni, trzymając dłonie w kieszeniach. Rozmyślała już o powrocie do Kryptopolis, gdy poczuła, że ktoś łapie ją za spodnie; przystanęła, spoglądając na osobę, która ośmieliła się ją dotknąć, przez ramię. Niewielki wzrost, trójkątna ogorzała twarz z parą małych, zielonych oczu, rude loki okalające gębę o delikatnych rysach z małymi, acz pełnymi usteczkami; ubrana w jakieś łachy, bez butów na stopach, przyklejone do jej nogi stworzenie ludzkie. Patrzyło się na nią tymi ślepiami, błyszczącymi z podekscytowania, ale nic nie mówiło. Pieprzone dziecko. - Czego znowu? – mruknęła, niezadowolona z dodatku, jaki się do niej przypałętał; ponieważ dzieciak ani raczył puścić, kopnęła je na tyle mocno, że poleciało do tyłu kilka metrów, zarywając o ziemię. Nikt nie ruszył z pomocą, nikt również nie powiedział niczego, co by mogło rozzłościć kobietę; ot, bez szumu za plecami ruszyła dalej, podśpiewując sobie pod nosem piosenkę zasłyszaną z gramofonu, gdy miała z piętnaście lat. Nie udało jej się jednak dojść do noclegowni, gdy znowu usłyszała kroki, po czym gówniarz przykleił się do jej nogi. Z niedowierzaniem łypnęła na dziewczynkę, mającą pewnie z siedem lat, ubrudzoną, drżącą, ale trzymającą się jej mocno. Upierdliwość. - Zjeżdżaj. – warknęła, po raz kolejny odpychając i uderzając nogą w bachora; tym razem jednak znienacka pojawił się staruch, patrząc na nią z przerażeniem w ślepiach. Odwróciła się do niego frontem, czekając ze spokojem na to, co powie, ale jej wzrok skierowany był w stronę dziecka, które, ku jej zupełnemu zdziwieniu, podniosło się ponownie z klęczek i szło już w jej stronę. Zabójczyni była zbita z tropu; o co temu szczylowi chodziło? Nie wyglądało na naćpane, ni pijane; nie należało też do nikogo, bo matka ni ojciec się nie pojawili, by wziąć je z daleka od niej. O co tu, do kurwy nędzy, łaziło? - Proszę wybaczyć Isabeli. Pani pomściła chyba śmierć jej rodziców. Ci mutanci… zgwałcili i zamordowali jej matkę na oczach małej, a ojca zastrzelili. – wyjaśnił starzec przepraszającym tonem, gapiąc się raz na nieznajomą, raz na sierotę, będącą już obok niego. Wyprostowała się. - Co mnie to obchodzi? – odpowiedziała ostrym tonem, nie znoszącym sprzeciwu; mężczyzna drgnął, wycofywując się, ku zadowoleniu zabójczyni. Dziewczynka natomiast szła nadal w jej stronę, przez co kobieta wyciągnęła pistolet ręczny, który wycelowała w głowę dzieciaka. Nie zawahało się. Szło dalej. - Kurwa mać. – podsumowała nieznajoma. ------------- Spojrzała na śpiącą dziewczynkę; leżała teraz na łóżku, na którym pewnie niejedni baraszkowali za dnia i nocy, bowiem rozwalone było, a w dodatku śmierdziało szczynami, spermą oraz jeszcze całą gamą zapachów, które kobiecie w ogóle nie przypadły do gustu. W każdym razie dzieciakowi to nie przeszkadzało, chociaż przez ten miesiąc zauważyła, iż niewiele temu stworzeniu do szczęścia potrzeba; wyglądała teraz o niebo lepiej, z umytą buzią, rumieńcami na policzkach, nieco grubszą niż poprzednią oraz ubraną w normalne ubrania. Ba! Nawet buty porządne kupiła, karmiła również, chociaż sama nie wiedziała, dlaczego. To dziecko nie robiło w sumie nic, prócz wleczenia się za nią. Była pewna, że Gildia niebawem kogoś przyśle po nią. Spojrzała na pieczone gekony na patyku i skrzywiła się; musiała przyznać, iż dziewczę miało dużo samozaparcia. Nawet ona dała za wygraną, przygarniając i, czy się jej to podobało czy też nie, przyzwyczajając się do obecności drugiej osoby. Oczywiście gdy otrzymała zadanie, zostawiała ją w noclegowni, ale właściciele mieli na tyle oleju w głowie, by nie próbować jej wykorzystać, czy sprzedać. Jej rozmyślania przerwały kroki, które dobrze znała; w sumie przekazała list, mający trafić właśnie do niego. Był zdrajcą, tchórzem, ale ogólnie jego chęć dokopania jej sprawiła, iż na pewno podkablował wszystko jej przełożonym, a to właśnie chodziło; wystarczyło że wszedł do środka, a już wiedziała. Wkurwiony jak rzadko, przeszło jej przez myśl. Widziała, że jego wzrok spoczął najpierw na śpiącej podopiecznej, a później ze zdziwieniem oraz gniewem w oczach, przelał swoją frustrację na jej osobę; wydymał wargi, podszedł bliżej, ale ona, jak to miała w zwyczaju, niezbyt się nim zainteresowała, bawiąc się teraz pistoletem prawą ręką, a lewą podpierała swoją głowę. Pokój był duży, aczkolwiek paskudny, chociaż czego wymagać po Nowym Reno? - Nie mogę uwierzyć, że to co pisałaś, to prawda. – powiedział w końcu, siląc się na przyjazny ton; na jej wątłych ustach wykwitł szelmowski uśmieszek. - Co nie zmienia faktu, że doniosłeś o tym fakcie moim przełożonym. – stwierdziła, a jej głos był wypruty z emocji; nawet w tej chwili potrafiła mówić o wszystkim tak, jakby jej to nie dotyczyło. Poczuł, że zaczyna tracić nad sobą panowanie. Ta suka! – Postąpiłeś tak, jak sądziłam. Powinnam ci podziękować, czy nie? Chyba nie. – mruknęła, chowając swoją broń do kabury, a sama przeciągnęła się leniwie. – Co moi zwierzchnicy mają do powiedzenia, hm? Po to cię tutaj przysłali. - Jesteś wredną dziwką, czterdzieści siedem! – powiedział niskim głosem, ręką sięgając do pasa, gdzie miał swój automat; chłop w końcu się czegoś w życiu dorobił, przeszło przez myśl zabójczyni. - Nie radzę. Szkoda by ci było własnego życia. – odparła, przenosząc wzrok za okno; jego ręka jednak nie sięgnęła po broń, a zwisła obok tułowia. Próbował się uspokoić; wiedział, że nie ma z nią szans. Była szybka, miał raz okazję to zobaczyć. W dodatku z plotek wynikało, że przeszła przez wszystkie modyfikacje. Przeżyć dziesięć operacji… to był naprawdę wyczyn. Czekała, aż coś powie; była pewna, że wyduka coś z siebie, w końcu potrafił wykonywać polecenia idealnie. Miała nadzieję, że dadzą jej spokój, biorąc fakt, iż przygarnęła bachora za chęć zabawienia się w mamuśkę; jej przełożeni na pewno byli zdziwieni, ale wszak z jej strony nie mogłoby to być nic więcej. Była według nich idealna. I za taką się uważała, traktując wszystkich innych jak śmieci. - Przywódca zainteresował się twoim… wyskokiem. – blondynka drgnęła; to coś, co rzadko się zdarzało, toteż zdziwił się. Dzięki niej mógł ujrzeć jego twarz, usłyszeć jego głos; był przerażającym człowiekiem, ale wiedział, iż ona musiała nie raz bezpośrednio z nim rozmawiać. Najwidoczniej fakt, że o nim wspomniał coś znaczył. - Co powiedział? – przerwała mu dalszy wywód, a jej wzrok spoczął na jego twarzy; poczuł ciarki na plecach. Nie podobało tu mu się ani trochę. Wolał już, gdy w ogóle na niego nie patrzyła. Czuł się przynajmniej bezpieczniej i pewniej. - Musiałaś w dziecku zobaczyć coś szczególnego. Chce, żebyś wzięła je do Kryptopolis. – usłyszała odpowiedź po chwili; wypuściła powietrze z płuc, by za moment je nabrać znów. - Zostanie poddane obserwacji, a później albo zabite, albo dołączy do Gildii. – mruknęła, przyglądając się śpiącej dziewczynce; ten widok uspakajał ją. Nie tego się jednak spodziewała. Ten świat czasami płatał jej figla; zamknęła oczy, próbując znaleźć wyjście z sytuacji, ale świtało jej jedno: oddać dziecko. W sumie nie będzie jej tak źle, o ile przetrwa; tyle, że z jej obserwacji wynikało, iż jest to niemożliwe. A nawet jeśli, to zginie w trakcie morderczych treningów, lub pierwszej prawdziwej misji. Była zwykłym człowiekiem, bez wybitnych predyspozycji do bycia zabójcą. Ale dlaczego ją to obchodziło? - Czterdzieści Siedem, przysyła mnie Przywódca, więc odpowiadaj! Mam je zabrać sam, czy… - zaczął wściekłym tonem, przez co dziewczynka przebudziła się, piąstkami ścierając resztki snu z oczu; w końcu łypnęła wzrokiem na mężczyznę, a później na swoją opiekunkę. Patrzyły sobie przez moment prosto w oczy; dziecko nie odwracało wzroku, pomimo iż blondynka miała oczy typowego zabójcy, poważne, pozbawione cienia radości. W końcu jej usta zrosił szeroki, szczery uśmiech; kobieta odwzajemniła go, a facet patrzył się jak oniemiały, nie wiedząc, o co w tym wszystkim chodzi. - Fredra, zamknij oczy i zakryj sobie uszy, dobrze? – poleciła dziewczynce miłym dla ucha głosem, pełnym ciepła; coś, o co nigdy nie była nawet podejrzewana, ale potrafiła z siebie wykrzesać, jeżeli chodziło o wykonanie zadania dla przykładu. Ruda szybko spełniła jej życzenie, a mężczyzna prędko sięgnął po swoją broń; nim jednak ją wyjął, zabójczyni dzierżyła już w prawej ręce pistolet, mierząc w jego czoło. Otworzył usta, żeby krzyknąć, albo przekląć, czy cokolwiek z siebie wydobyć; nim jednak udało mu się to, krew rozbryzgała się na drzwi, ścianę oraz wyleniały dywan, a ciało bez życia upadło na ziemię. Obojętnie czy było się człowiekiem, mutantem czy zmodyfikowanym, koniec był zawsze taki sam. Śmierć.
  11. „Co sprawia, że człowiek zaczyna nienawidzić sam siebie? Może tchórzostwo. Albo nieodłączny strach przed popełnianiem błędów, przed robieniem nie tego, czego inni oczekują." Paulo Coelho Zapaliła papierosa; płomień przez moment majaczył w świetle poranka o zapachu świeżo parzonej kawy, jak zawsze bez mleka oraz cukru. Wczorajsza gazeta leżała na sąsiednim krześle, a sztuczne kwiaty w wazonie nadawały się do wyrzucenia. Przestronny salon, o białych jak kreda ścianach, z kilkoma lichymi obrazami przedstawiającymi… jakieś bohomazy, nazwane przez bandę idiotów, co zwykła podkreślać właścicielka, arcydziełami. Sofa ze skórzanymi obiciami w kolorze kremowym, pasujące do tego wygodne dwa fotele, telewizor plazmowy zawieszony niedbale nad kominkiem, w którym próżno było szukać chociażby małej iskierki ognia. Oto była jej twierdza, zniszczona przez XXI wiek. Droga warownia, droga jak jasna cholera. Nawet takie gówno się ceni. Dłoń o smukłych palcach sięgnęła w kierunku popielniczki; jasna skóra, na której widać byłoby gołym okiem niejeden siniak, pasowała do nijakiego wnętrza. W końcu złapała ją w dwa palce, a pomalowane na biało paznokcie przejechały po szkle. Papieros wylądował w małych, wąskich ustach, muśniętych bezbarwną pomadką, mającą na celu nie tyle je upiększyć, co ochronić przed zimnem. Owalna twarz okalana krótkimi włosami koloru pszenicy współgrały z dużymi, mahoniowymi oczami z ciemnoniebieskimi kolorami tęczówek. Prosty nos, łagodne rysy twarzy, sprawiające, że młoda kobieta wyglądała nader bezpłciowo – oto był jej wizerunek. Średniego wzrostu… nie, nawet niska, o szerokich biodrach zaakcentowanych markowymi czarnymi jeansami, spadającymi jej ciągle z tyłka, bowiem nie nosiła paska, buty sięgające jej do połowy łydki na wysokim obcasie, wyszczuplały jej nieco zbyt grube łydki. W dodatku miała czym oddychać. Matka Natura przy jej tworzeniu na pewno miała niezły ubaw. - Cholera. Spóźnię się do roboty. – mruknęła pod nosem, szorstkim głosem, nie pasującym do dwudziestopięcioletniej kobiety. Dopiła kawę, zgasiła papierosa, palonego i tak z nudów, po czym wstała od stołu. Jeszcze tylko sprawdzenie, czy wszystko wyłączone, ubranie się w długi zimowy płaszcz, czapkę, szalik, by w końcu wyjść z mieszkania, zamykając starannie drzwi. Nie po to rodzice zafundowali jej takie lokum, żeby teraz złodzieja do środka zapraszała. W końcu schowała dłonie do kieszeni, po czym skierowała się do windy. W przeciwieństwie do wielu ludzi, uwielbiała nimi jeździć. Tak, czas przeszły. Przyzwyczaiła się, jak to zwykle bywało. To, co kiedyś stanowiło dla niej przednią rozrywkę, teraz nic nie znaczyło. Wszystkie cele spełnione, pozostała jedynie szara egzystencja. Czasami zastanawiała się, co zrobić ze swoim życiem. Czy teraz ma tyrać jak głupia? W końcu tego pragnęła… pójść na wymarzone studia, skończyć je z wyróżnieniem, dostać dobrze płatną pracę… Wszystko prysło jak bańka mydlana. Okazało się, że nikt na nią nie czeka z otwartymi ramionami. Nigdzie jej nie chcą. Za młoda, bez doświadczenia, zbyt słaba psychicznie. Ciągle słyszała słowo „nie". Aż w końcu poddała się. Ułagodzona przez rodziców, zdana na ich łaskę, podlizująca się szefowi, byleby tylko jej nie wylał, dająca się macać… początkowo chciało jej się wymiotować, ale teraz… czy to robiło jakąś różnicę? Nikt jej nie pomoże. Taki jest ten świat. Zajebiście brutalny. - Może zostać dziwką? W końcu tylu chętnych jest na to cielsko… - mruknęła pod nosem, gdy drzwiczki otworzyły się. Przybrała na usta uśmiech, skinęła głową sąsiadom, rozmawiającym w najlepsze o córce lekarza, która nie była za często widziana w kościele. Z jej ust wydobyło się westchnienie; baby nie zwróciły na nią najmniejszej uwagi, toteż przeszła obok nich obojętnie, wysiadając na drugim piętrze. Nie znosiła ich ględzenia. Oczywiście, nie miała ochoty nawet zwracać im uwagi. Czas buntu dawno minął, czy jej się to podobało, czy też nie. Teraz jest dorosłą kobietą, która musi sobie jakoś radzić. A czy nie najprostszą drogą jest unikanie kłopotów? Idealna taktyka. Dla tchórza. A ona nim była. Leniwym krokiem zeszła po schodach, dotykając ścianę. Zimna, bezduszna… nic nowego. Poprawiła niedbale dłonią swoje włosy, będące i tak w lekkim nieładzie, po czym wyszła z budynku. Przywitała ją w całej swojej okazałości zima. Nienawidziła tej pory. Taka bezpłciowa! - Pieprzyć to. Gdzie mój samochód? – zapytała siebie w duchu, rozglądając się dookoła. Wszystkie auta na parkingu zasypane były śniegiem, a niektórzy zaczęli poszukiwania swojej własności, odgarniając biały puch. Selena nie należała do zbyt aktywnych osób, toteż wzruszyła ramionami. Miała pieniądze w portfelu, a niedaleko był przystanek komunikacji miejskiej. Przejdzie się, ot dla zdrowia, jak to powiadali. Zaciskając usta, opatulając się szczelniej płaszczem, ruszyła dziarskim krokiem do swojego celu; nie była sama – dzieci, matki, ojcowie – wszyscy ci czekali na najwspanialszy na świecie rozklekotany autobus. Jedni przeklinali, drudzy opierali się o drzewa, trzeci słuchali mp3. Nic nowego, ta sama idylla. Każdego poranka. - Do kurwy nędzy, ile mam czekać? Do pracy się spóźnię! – warknął starszy jegomość z długim wąsem. Splunął pod nogi, podrapał się po nosie, po czym zaklął jeszcze raz siarczyście pod nosem. „I tak będziesz czekał, śmieciu", przeszło jej przez myśl niczym błyskawica. Nie odezwała się jednak. Nie miała ani odwagi, ani chęci. Cały zapał uciekł rok temu, wraz ze zderzeniem się z szarą rzeczywistością. Wyjęła z torebki komórkę. Spóźni się, ewidentnie. O ósmej zaczyna swój maraton, czyli za dwadzieścia minut. Szybkie myślenie… może zadzwonić do szefa? A może po taxi? Wystukała numer. - „Prosimy doładować konto" – powiedziała milusia pani w słuchawce; no tak, nie ma to jak stare przyzwyczajenia. Ciągły brak funduszy na koncie tylko dlatego, że nie widziała sensu w ciągłym dzwonieniu do innych. Gówno, nie dodzwoni się. Już miała pójść w cholerę, gdy na przystanku zjawił się współczesny książę na białym koniu; czterdziestoletni, dobrze trzymający się mężczyzna za kółkiem nowiuśkiego auta, będącego wyznacznikiem zasobności jego portfela, albo kieski jego starych. Krótkie czarne włosy, pewnie farbowane, śniada cera, bystre oczęta, prosty nos, ogolony, pachnący. Nic tylko przelecieć go dla kariery. Jej szef. - Selena! No proszę, co za zbieg okoliczności! Wsiadaj, podrzucę cię. – rzucił energicznym tonem, wychylając łeb z samochodu; kobieta posłała mu wdzięczny uśmiech, chociaż w jej umyśle rodziły się pomysły, jak poderżnąć mu gardło. Ot, taka ironia losu. Wsiadła czym prędzej, swój tyłek rozgnieżdżając w najlepsze na wygodnym siedzisku; mężczyzna ruszył z piskiem opon, zanim zdołała zapiąć pasy bezpieczeństwa. Łypnęła na niego kątem oka; napotkała jego wzrok, co wywołało u niego ten pewny siebie, ironiczny uśmieszek. „Pewnie myśli, że może mieć każdą dupę w tej dzielnicy", przeszło jej przez łeb. W sumie nie myliłaby się zbytnio. - Dziękuję, szefie. Uratował mi szef życie. – powiedziała machinalnie, bez przekonania w głosie. Psiakrew, mogła się jednak bardziej postarać. Nic by się chyba jej nie stało. - Zima zaskakuje, co? – zaśmiał się pod nosem, zatrzymując się na czerwonym świetle tylko po to, by móc swoją dłoń położyć na jej kolanie. A ona, jako przykładna pracownica, nawet nie zareagowała. - Nieco. Dość wcześnie w tym roku przyszła. Ale tym razem się nie spóźnię. – mruknęła, wpatrując się za okno na przechodniów; pewnie myślą, że sobie go przydybała. Różnica wieku była widoczna – piętnaście lat, powinien się wstydzić. - O tak. Gdybyś się spóźniła, musiałbym wystosować karę, moja droga. A tego chyba oboje nie chcemy? – jak to zwykle bywało, przedłużył ostatnie słowo, by pewnie nadać mu brzmienia kokieteryjnego. Selenie jednak nawet sutki nie stanęły, nie poczuła też kisielu w majtach. Nie ruszyło ją to za cholerę. Uśmiechnęła się z politowaniem. - Oczywiście, szefie. – powiedziała znudzonym tonem; miała go dosyć. Dusiła się w tym samochodzie, wdychała zapach drogiej wody kolońskiej, pragnęła wyjść na orzeźwiające, zimne powietrze. Uspokoiła się. Te niecierpliwe myśli musiały zostać natychmiast ukrócone. To nie świat bajek, gdzie mogła stać się księżniczką, czy wielką wojowniczką. Zawsze lubiła fantastyczne historie o odważnych niewiastach, dorównujących mężczyznom. Potrafiącym przeciwstawić się wszystkiemu w imię ideałów, miłości, z własnych, często egoistycznych pobudek. Dlaczego jej przyszło żyć w tym kraju, w tym wieku? - Grosik za twoje myśli, Seleno. – męski głos przerwał jej rozmyślania. Księżniczką pękła jak bańka mydlana. Cóż, zdarzało się. - Po prostu… paskudna pogoda. Aż chce się spać. – rzekła jakby z oddali. Nie zauważył subtelnej różnicy w jej głosie. W końcu dojechali. -------------- Był późny wieczór; niestety, miała zaległości z ostatniego tygodnia, toteż czekała ją perspektywa spędzenia połowy nocy w biurze, by nadrobić wszystko. Zaklęła w myślach, zagryzła wargę, po czym zaczęła wertować papiery. Kubek z kawą był już zimny, po lewej stronie walał się ugryziony pączek, a na ziemi tony papierzysk czekających na podpisanie. - Pieprzony rupieć. – warknęła pod nosem, próbując uruchomić ponownie komputer; niestety, ani myślał powrócić do świata żywych, toteż kopnęła go. Cudów nie było. Spojrzała tęsknie przez okno; światło latarni sprawiło, że zwykła uliczka nabrała specjalnego klimatu, a płatki śniegu wolno opadały na chodniki. U niej paliło się światło, jednak prócz niej nikogo nie było. Nawet szef wrócił do domu, pewnie po to, żeby zabawić się z jakąś dziwką. Uśmiechnęła się pod nosem. Teraz mogła przynajmniej być sobą… chociaż raz, w tym momencie, powrócić do swojej prawdziwej osobowości, z wolna traconej z każdym monotonnym dniem. Pomasowała nogi; miała ochotę wrócić do swojego mieszkania, jednak musiała skończyć swoją działkę. Podrapała się po głowie, wypiła łyk zimnej, niedobrej i taniej kawy, w końcu chwyciła za pióro, by zająć się podpisywaniem formularzy. Stuk, stuk. Uniosła głowę, gdy przez próg przeszedł jej szef; ubrany w znoszone jeansy, sportowe buty, wełniany sweter oraz z przerzuconą przez prawe ramię drogą kurtką Nike. Czapka oraz szalik powędrowały na biurko, sam zaś uśmiechał się jak głupi do sera, odsłaniając rząd bialuśkich zębów, mogących być idealną reklamą jakiejś cudownej pasty do zębów. Błyszczące oczy, zaróżowione policzki – wyglądał nader żywo, ale na Selenie nie zrobił wrażenia. Skinęła mu tylko głową. - Widzę, że z ciebie pracoholiczka, moja droga. – rzucił lekkim tonem, podchodząc bliżej; kobieta nie zwróciła na niego uwagi, interesując się teraz tym, co miała do zrobienia. Musiała jednak unieść głowę, gdy poczuła jego dłoń na ramieniu; dziwne napięcie pojawiło się w okolicach brzucha, a jej blada cera nagle nabrała kolorów. Puste spojrzenie ciemnoniebieskich oczu wbiła w twarzy mężczyzny, próbując odgadnąć o co mu może chodzić; tysiące myśli przewijały się przez głowy, milion obrazów widzianych w szklanym ekranie telewizora, pierwotny strach paraliżujący jej ciało… - Podobasz mi się. – stwierdził po jakimś czasie, przechylając głowę; złapał ją kciukiem za podbródek, unosząc go ku górze. Wszystko miało potoczyć się, jak w filmie. Całując ją, rozbierając na tyle, by dobrać się do miejsca między jej nogami, wpychając swoją męskość. W sumie nie byłoby to złe. Miałaby zapewnioną robotę, a to w końcu tylko zwykły numerek, bez zbędnych uczuć. Zrobi co swoje, odejdzie… przecież to nie mogło być takie złe. W innych krajach kobiety miały gorzej, znacznie gorzej. Tutaj wszystko odbywa się kulturalnie, z klasą… w aromacie drogiej wody toaletowej. Z zadbanym mężczyzną… Nie, to nadal był pieprzony gwałt. Tyle, że nie śmierdziało jak w szambie. Dziwny, znajomy głos w jej głowie sprawiający, że krew w żyłach szybciej zaczęła krążyć; nagła moc, nagły sprzeciw, nagłe łzy w oczach, gniew, nienawiść, frustracja życiem, jakie miała teraz pędzić. Nie, nie chciała być zwykłą dziwką. Odepchnęła go z całą mocą, lecz na nic to się nie zdało; nadal nacierał, podniecony do granic wytrzymałości, pragnący zaspokoić swoją potrzebę za wszelką cenę. Batalia o ideały. Upadł na ziemię; z jego głowy sączyła się krew, a on sam nie ruszał się; dorosła kobieta, o rozszerzonych oczach, rozchylonych rozkosznie ustach, próbujących złapać życiodajne powietrze, oczyszczające jej ciało, ale nie umysł… nagle klatka została zniszczona, na amen. A pod jej stopami leżał trup. Trzymany w dłoniach nóż do papieru upadł z łoskotem na ziemię; zakrwawiony, noszący na sobie znamiona grzechu, nasączony jej wewnętrzną siłą, nagłą chęcią życia oraz duszą tego mężczyzny. Zaczęła drżeć, z wolna zdając sobie sprawę z tego, co uczyniła. Ona, ofiara… ona, która tylko się broniła… stała się kimś gorszym… Mordercą. Z krzykiem wybiegła z budynku. [Wersja beta, ponieważ końcówka, zwłaszcza scena zabicia została lepiej opisana, bardziej szczegółowo]
×
×
  • Dodaj nową pozycję...