Superkarpik Posted November 23, 2010 Report Share Posted November 23, 2010 Oto moje ostatnie dzieło, którego napisanie zabrało mi dwa miesiące z przerwami. Jest to ostatnie opowiadanie z cyklu trzech opowiadań o śmierci, choć starałem się pisać je tak, by funkcjonowało jako opowiadanie samodzielne. Tak więc oddaje w wasze ręce mój Taniec śmierci To już ostatnie moje odwiedziny na dziś. Najpierw ten starzec, potem nienarodzone dziecko a teraz jeszcze ta studentka. Zaroi się od nekrologów, nie ma co… Idąc główną ulicą Olsztyna spojrzałem na zegarek. Zbliżało się popołudnie. Oczywiście miałem jeszcze kilka minut do zaplanowanego spotkania doliczając dziesięć minut na rozmowę i odbiór. Zawsze zastanawiało mnie, że jest to równe dziesięć minut. Nigdy mniej, nigdy więcej. Czasami jestem co prawda wcześniej na miejscu ale zwykle oznacza to jakąś nieprzewidzianą zmianę w planie, jak na przykład spotkanie tego starca wcześniej. Do skrzyżowania przy tym wielkim centrum handlowym miałem jeszcze tylko kilka metrów. Pomimo trzypasmowej drogi, samochody ustawiały się już sznurkiem czekając na zmianę świateł. Kłęby dymu z rur wydechowych oddzielały jeden samochód od drugiego, a im auto wyglądało na starsze tym więcej owego dymu wydzielało. Spojrzałem w słońce. Można powiedzieć, że byłem ubrany idealnie do zaistniałych warunków atmosferycznych. Zawsze zresztą wszystko przebiega idealnie i zgodnie z zamierzeniami. Czarny płaszcz dopięty na ostatni guzik, delikatnie powiewał na jesiennym wietrze. Na szyi miałem biały szal wyciągnięty na wierzch. Brązowe obcasy półbutów wystukiwały rytm moich kroków. Stanąłem w końcu na skrzyżowaniu. Do spotkania miało dojść przecznicę dalej. Z tego co się bardziej domyślałem niż byłem pewny, miał to być wypadek drogowy. No bo przecież co innego mogło się stać młodej studentce w centrum miasta ? Wykorzystałem tę chwilę na przyjrzenie się pozostałym przechodniom czekającym razem ze mną na zmianę świateł. Samochody właśnie ruszyły. Co oznaczało, że postoimy jeszcze kilka minut. Pani obok mnie miała raka piersi. Jeszcze o tym nie wiedziała. Wyglądała zaledwie na czterdzieści lat. Odwiedzę ją za jakieś dwanaście. Nerwowo patrzyła na sygnalizator, jakby chciała siłą woli zmienić światło z czerwonego na zielone. Obok stał mały chłopaczek. Na oko jakieś dziesięć lat. Miał tak mocno naciągniętą czapkę na głowę, że prawie zasłaniała mu oczy. Trzymając plecak za sprzączki, przyciskał ręce do ciała. Miał przed sobą jeszcze ponad sześćdziesiąt lat i trochę komplikacji z alkoholem. Czasami zastanawiam się czy to co robisz jest sprawiedliwe wiesz? Wiem, że masz ten swój plan i w ogóle, ale im więcej osób widzę jak ta, która można powiedzieć czeka na spotkanie ze mną, nachodzą mnie myśli, że postępujesz troszkę nie fair. Młodzi umierają na drogach albo na imprezach a starzy mający niejedno zło na sumieniu trzymają się osiemdziesiątki a czasem nawet i wyżej. Tak, wiem, że wypadki to nie jest twoja wina. Wiem, że człowiek ma wolną wolę i sam decyduje o swoim losie. Nieważne. Światło w końcu zmieniło kolor. Muszę wykonać kolejną część twojego planu. W końcu omijając tłum ludzi śpieszący się na pasach w tylko sobie znanym, równie misternym co niezrozumiałym celu, zacząłem zmierzać w kierunku kolejnego skrzyżowania. Zegarek wskazywał dwanaście minut do zakończenia wizyty. Oznaczało to, że mam jeszcze dwie minuty na dojście do niej czy jak ja to wolę nazywać na pierwszy kontakt. W końcu ją wypatrzyłem. Wysoka dziewczyna na oko w wieku dwudziestu kilku lat. Miała na głowie ciemno niebieski berecik przykrywający jej blond włosy sięgające aż do ramion. Sukieneczka sięgająca do kolan i gorset również były w ciemno niebieskim kolorze jak berecik. Sprawiała wrażenie dziewczynki z bogatej rodziny. Przeciętnego studenta raczej nie stać na takie eleganckie ubrania. Można powiedzieć, że rzucała się w oczy pośród tego tłumu zbitej masy przechodniów. A może tylko ja to tak widzę? Zawsze jakoś tak większą uwagę zwracam na tych, którzy mają w danej chwili „umówione spotkanie” ze mną. Nie potrafię do końca tego wyjaśnić. Jakby wszystko na około było ciemniejsze a ta jedna osoba znacznie jaśniejsza. To dodaje jej jakiejś takiej wyjątkowości. To trochę jak stan zakochania. Nagły grom z jasnego nieba. W końcu stanąłem obok niej. Naszła mnie wtedy myśl jak będzie to wszystko wyglądać. Wiem co powiedzieć i jaka śmierć ją czeka. I przyznam szczerze, że nie należała ona do najprzyjemniejszych. Zobaczyłem jak powietrze drga, a rzeczywistość się zagina. Dźwięki powoli ustępowały. Robiło się coraz ciszej. Klaksony, turkot silników, nawet muzyka reklam cichła coraz bardziej i bardziej aż w końcu zamilkła. Spojrzałem na zegarek. Do rozpoczęcia zostały trzy sekundy. wszystko zatrzymało się. W tej samej chwili dotknąłem jej ramienia. Ze strachu aż podskoczyła. Rozejrzała się na boki. Nie dziwiło mnie to szczególnie. Widziałem te schematy zachowań już setki jeśli nie tysiące razy. Nagle nie słychać nic w centrum miasta, to może wprowadzić w zakłopotanie każdego. Dopiero po chwili spostrzegła moją rękę na swoim ramieniu. Nasze oczy spotkały się. Jej śliczne zielone, wręcz szafirowe źrenice wlepiały się we mnie z lekka nutką strachu i ciekawości. Mogłem powoli zaczynać… Quote Link to comment Share on other sites More sharing options...
Superkarpik Posted November 23, 2010 Author Report Share Posted November 23, 2010 - Witaj, Karolino – dziewczyna otworzyła swoje szafirowe oczy, jeszcze szerzej. Zwykle zwrócenie się do kogoś po imieniu otrzeźwia zmysły… - Co się stało? – spytała patrząc wymownie na moją rękę trzymającą jej ramie. Nie chciałem, żeby się wyrywała. Mogło być to wręcz katastrofalne w skutkach. - Nie martw się. Zaraz cię puszczę. Muszę z tobą jednak porozmawiać o czymś niezwykle istotnym co wpłynie na twoją dalszą egzystencję. – Nie odezwała się. Albo nie zrozumiała tego co do niej powiedziałem, albo przeciwnie, zrozumiała i ogarnęło ją przerażenie. Na wszelki wypadek postanowiłem powtórzyć nieco prościej. - Chcę z tobą porozmawiać o twoim przyszłym życiu. Może ono nie wyglądać tak jak to sobie zapewne zaplanowałaś. - Co ma pan na myśli. - Och nie mów do mnie na pan. – Uśmiechnąłem się sam do siebie. Uwielbiam tą kwestę. Ćwiczyłem ją setki razy i za każdym razem się sprawdzała. – Nazywają mnie Danse. Danse Macabre. - D-Danse Macabre? – nasza studentka zająkała się. Znów pojawiły się dwa wyjścia. Albo znała łacinę i rozumiała co to znaczy, albo kompletnie tego nie zrozumiała. - Jestem Śmiercią, Karolino. Aniołem śmierci. Ponurym Żniwiarzem. Posępnym kosiarzem. Przewoźnikiem w Styksie. Moja profesja ma wiele nazw lecz każda znaczy prawie to samo. No może poza tą ostatnią. Nie jestem taryfiarzem. – Dziewczyna bladła z każdym moim słowem. Z jej twarzy znikał rumieniec tak jak blask z jej oczu. W zastraszającym tempie był on zastępowany przerażeniem. - Boże… - Nie, nie – poprawiłem ją od razu. – nie jestem Bogiem ani nikim takim. Jestem kimś w rodzaju pracownika społecznego. Taki trochę strażnik pośród was. Tajniak. Obserwowałem jak moje słowa w coraz mniejszym stopniu trafiają do jej mózgu. Strach wypełniał każdą szczelinę jej ciała. Każdą żyłę tłoczącą krew. Każdą kość. Każdy trzęsący się teraz mięsień. - Zabijesz mnie? – nagle rozsądek wrócił jej do głowy, a przynajmniej ponownie wyraz opanowania zagościł na jej twarzy. Nie powiem, żeby był to dla mnie najlepszy rozwój wypadków. Zwykle wolę jak płaczą, padają na ziemię w strachu a ja po prostu robię swoje. Rozmowa z nimi jest piekielnie trudna. - Czy wszystkim ludziom wydaje się, że śmierć to jakiś masowy morderca czekający z nożem na każdym zakręcie. Jeżeli tak, to jestem właśnie kierowcą autobusu pod który zaraz wpadniesz. - co?! – dziewczynie prawie udało się wyrwać ramie z mojego uścisku. Szybko pożałowałem swoich słów. - No… Zginiesz w wypadku drogowym. - Jak to? Przecież… - Wyjdziesz na pasy. Tak, będziesz szła na zielonym świetle jak zawsze. W pewnym momencie na środku pasów usłyszysz krzyk człowieka za tobą. Odwrócisz się i zobaczysz uciekających z pasów przechodniów. Gdy spojrzysz w prawo zobaczysz autobus, który w tym momencie będzie już tak blisko, że twoją ostatnią myślą będzie numer jego tablicy rejestracyjnej. .. Przez chwilkę ta młoda studentka ucichła. Nogi drżały jej tak mocno, że przez chwilę obawiałem się, że kompletnie postrada zmysły. A to bardzo ważne, żeby zachować świadomość w chwili śmierci. Moment naszego końca znaczy o nas tam na górze więcej niż całe doczesne życie. - Nie obawiaj się Karolino. Jesteś jeszcze młoda. Z pewnością trafisz do tego dobrego miejsce, czy jak wy to wolicie mówić do nieba. - Ja… Ja już odnalazłam swoje niebo. - przez chwilę zdawało mi się, że dziewczyna się rozpłacze. Ona jednak zaczęła mówić tak spokojnie, jakby rozmawiała o zajęciach czekających ją w przyszłym tygodniu. – Dostałam się na studia. Zawsze chciałam mieszkać w Olsztynie. Byłam tu tylko kilka razy jeszcze jako dziecko. Znalazłam sobie nawet chłopaka. Nigdy nie miałam jakiegoś większego powodzenia. On jest moim pierwszym. Nawet pracę udało mi się zdobyć. Pracuję w księgarni. Bardzo lubię czytać książki, zwłaszcza kryminały. Tam mogłam pracować i czytać w przerwach. Ostatnio nawet zadzwoniłam do rodziny… - Wiem, że pokłóciłaś się z rodziną jadąc na studia. Przykro mi, że nie będziesz miała okazji wyjaśnić tego. – Spojrzałem na zegarek. Zostały nam jakieś trzy minuty. Musiałem się lekko pośpieszyć… - Moi rodzice nie byli zbytnio zadowoleni, że idę na te studia. Chcieli, żebym pomagała im w rodzinnym biznesie. - A czym jest ten wasz rodzinny biznes. - Prowadzą zakład pogrzebowy. O ironio losu.. - Czy ja wiem czy to taka ironia losu? Każdy przecież umiera dziewczyno A to w jakiej branży się odnajdziesz wcale nie wpływa na długość życia. - Zaraz, a co z górnikami na przykład? Żyją statystycznie krócej, bo są narażeni na wypadki. Co z palaczami? Co z żołnierzami ginącymi na wojnach? – Spodobało mi się to w jaki sposób ożywiła się. Nikt wcześniej nie pytał mnie o „tajniki fachu” - Cóż, niektóre czynniki potrafią przyśpieszyć a raczej skrócić pobyt człowieka na ziemi. Może wytłumaczę ci to na zasadzie świeczek? Przyznam, że to moja ulubiona alegoria. - Świeczek? Karolina wyraźnie oprzytomniała. Słuchała dokładnie mojego wywodu, jakby zapomniała o fakcie swojego zbliżającego się zgonu. - Wyobraź sobie, że życie ludzkie to świeczka. Każdy wypadek, czy inne zagrożenie życia to jakby wiatr dmuchający w płomień. Może go zgasić choć niekoniecznie musi. Każda choroba sprawia, że wosk topi się szybciej. Tak samo aktywne życie wypełnione alkoholem i narkotykami. Jednak każda świeczka ma inną długość. Jedne są krótsze drugie dłuższe. Dokładnie wiemy kiedy macie zejść z tego świata. - Chwila, powiedziałeś, że wypadek może zabić ale nie musi tak? – Zobaczyłem iskrę nadziei w jej oczach co wprawiło mnie w spore zakłopotanie. Doskonale wiedziałem co chce powiedzieć. - Tak. To znaczy… Może spróbuję inaczej. Wypadek, który dla was zdawać by się mogło, że jest śmiertelny dla nas taki nie jest. My z góry wiemy, że wasza świeczka na przykład jest jeszcze dosyć długa. Wiemy z kolei kiedy świeczka się wypali i co przerwie jej płomień. Ten który ci się zaraz przytrafi, to nie jest wypadek typu orzeł czy reszka Karolino… Albo byś mnie zobaczyła albo nie. A że mnie widzisz… - Nie wiedziałem co powiedzieć jej dalej. Nie mogłem patrzeć w oczy, które ponownie traciły blask. Spojrzałem na zegarek. Pozostało jakieś pół minuty. Powietrze wokół powoli zaczynało drgać. Dźwięk zaczynał wracać. Nadal cichy i niepewny, ale dało się słyszeć odgłosy zgiełku miejskiego. Brzmiało to jednak jak wycieranie blatu biurka ściereczką. Prawie niesłyszalny szmer. - Już czas, moja droga. Nie bój się. Nie będziesz pamiętać tej rozmowy w momencie, gdy puszczę twoje ramie. - Czy… Czy to będzie bolało? – Spojrzała na mnie jeszcze raz swoimi głębokimi w żalu oczami. Poczułem ukłucie. Jakbym czynił światu krzywdę zabierając tą jedną duszyczkę. – ten… Wypadek. Będę cierpieć? - Nie wiem. Raczej nie. Wydaje mi się, że zginiesz na miejscu. W przeciwnym wypadku spotkalibyśmy się dopiero w szpitalu. - Rozumiem… - Dziewczyna spuściła wzrok. Kontem oka ponownie zerknąłem w tarczę zegarka. Siedem sekund. Dźwięk powrócił do normalności. Ludzie też poruszali się prawie normalnie. Jeszcze trochę ospale ale ich ruchy już były widoczne. Jakby oglądać film klatka po klatce. W tym momencie wydarzyło się coś, czego nie przeżyłem przez kilkusetletnią służbę jako przewoźnik po Styksie. Żaden człowiek nie uczynił tego co ta dziewczyna na przejściu dla pieszych tamtego popołudnia w Olsztynie. Karolina przytuliła się do mnie mocno. - Dziękuję, za czas, który mi poświęciłeś. Teraz nie boję się już tak bardzo. Poczułem, że równie dobrze mógłbym ja powiedzieć te same słowa do niej. To ja powinienem podziękować za jej czas. Za rozmowę jaką mnie uraczyła. Odwzajemniłem jej uścisk. Przytulony do tej dwudziestolatki zamknąłem oczy. Poczułem jak wszystko wraca do normy. Została jedna sekunda. Ja nadal ją jednak trzymałem. Usłyszałem klakson nadjeżdżającego autobusu. Ktoś szturchnął nas niechcący wchodząc na pasy. Minęły już trzy sekundy. Co ja robię? Powinienem ją puścić. Powinienem ją wręcz odepchnąć. Miałem ku temu odpowiednie środki. Potrafiłem zmusić człowieka do odpowiedniego działania. Niejeden próbował mnie zabić, gdy przychodziłem po niego. Pięć sekund po czasie. Trąbiący autobus przejechał właśnie przez pasy na których miała stać ta sama dziewczyna znajdująca się w moich objęciach. Poczułem silny ból w piersi. Złamałem zasady. Przeszkodziłem w twoim planie. Co teraz zrobisz? Quote Link to comment Share on other sites More sharing options...
Superkarpik Posted November 23, 2010 Author Report Share Posted November 23, 2010 Staliśmy tak wtuleni w siebie jeszcze przez kilka sekund. Jakby bała się, że gdy mnie puści, zginie. Nagle ciemne chmury zaczęły zbierać się nad miastem. W przeciągu kilku chwil zaczął kropić deszcz. Wkurzyłeś się prawda? Naprawdę się wkurzyłeś… - Czy ja… umarłam? – spytała niepewnie. Chwyciłem ją mocno za rękę idąc w kierunku kawiarni na rogu. - Musimy schronić się przed deszczem. Wszystko ci wyjaśnię. - Co się stało? - Zaraz ci wszystko wyjaśnię. Musimy tylko gdzieś się schować na ten czas. Chyba nie chcesz moknąć na deszczu? A mogę zapewnić, że to nie będzie byle kapuśniaczek. – Nim dokończyłem to zdanie, po niebie przeszła błyskawica. Natychmiast przyśpieszyłem kroku ciągnąc Karolinę za sobą. Zatrzymaliśmy się zdyszani w niewielkiej kawiarence. Okrągłe stoliki jeszcze kilka minut temu były puste. Teraz na każdym wolnym krześle siedzieli przemoczeniu ludzie. Usilnie próbowałem znaleźć odrobinę wolnej przestrzeni. W porównaniu z tematem naszej prywatnej rozmowy, inni ludzie mogliby wykrzyczeć swoje problemy na środku ulicy. W końcu udało mi się wypatrzeć staruszkę, która wbrew wszelkiej logice wstała z krzesła ubierając grubą kurtkę i nasadzając na głowę fioletowy kapelusz wyszła z kawiarni prosto w ulewę. Jesteś na mnie zły, czy mi pomagasz? Zdecyduj się! Od razu zająłem stolik starszej pani, choć nie jeden przemoczony klient pożądliwie patrzył na wolne krzesła. Pomogłem Karolinie zdjąć mokry płaszcz i beret. Siedziała teraz w jasno szarym sweterku. Mokre ubranie podkreślało fakt, że była młodą i naprawdę zgrabną kobietą. Zamówiłem dla nas oboje po filiżance herbaty. - A więc… – zacząłem powoli. Miałem tysiąc myśli w głowie i kompletnie nie wiedziałem od czego zacząć. Starałem się formułować każde zdanie w prostym języku, co naprawdę nie było zbyt proste biorąc pod uwagę ich treść. - Czy ja żyję? – spytała od razu przerywając moją burzę mózgu. - Cóż, odpowiedź jest raczej oczywista. Siedzisz na tym krześle i popijasz gorące er Gray. Czujesz chłód bijący od mokrych ubrań i przechodzą cię dreszcze po karku. Jak na trupa to za dużo masz interakcji z bytami cię otaczającymi. - Czyli żyję? - Tak przynajmniej mi się wydaje. - Wydaje? – jej krótkie pytania wymagające coraz to bardziej sprecyzowanej odpowiedzi zaczynały mnie irytować. - Tak, wydaję mi się, że żyjesz. Nie potrafię tego stwierdzić na sto procent bo taki przypadek przydarzył mi się pierwszy raz. Zawsze gdy po kogoś przychodziłem… cóż, powiedzmy, że moja wizyta zawsze odnosiła zamierzony efekt. - Co teraz? Wyleją cię? - Nie wiem, czy można „wylać” jak to ujęłaś śmierć. Bardziej jednak martwiłbym się twoim losem. - A co się ma ze mną teraz stać? - Jak już powiedziałem, nie mam pojęcia. Będziemy musieli w tym celu odwiedzić pewnego mojego przyjaciela. – Na samą myśl, nazwania tego starca swoim druhem przeszły mnie drgawki. Dobrze, że ta dziewczyna tego nie spostrzegła. - Nie, wiedziałam, że… no wiesz… - Że śmierć może mieć przyjaciela? – dokończyłem za nią. – cóż, nie jest on do końca moim przyjacielem. Powiedziałbym, że mamy wspólnego pracodawcę ale istnieje między nami pewnego rodzaju konflikt interesów. - Co? Poczułem nagłe, silne ukłucie na nadgarstku. Spojrzałem na zegarek. Nic nie uległo zmianie, a jednak wiedziałem o co chodziło. Kolejna osoba. W pierwszej chwili byłem zdziwiony. Zawsze wiem dokładnie ile osób muszę „odwiedzić” każdego dnia. Od razu też poczułem jaka jest odpowiedź. Jasna cholera… - Nie mamy teraz za dużo czasu na wyjaśnienie całej tej sytuacji. Dostałem nagłe wezwanie. Musimy ruszać natychmiast, jeśli chcemy zdążyć. - co się stało? - Wszystko wyjaśnię ci w drodze. Szybko! – Poderwałem ją z krzesła biorąc pod rękę jej płaszcz i beret. Gdy tylko otworzyłem drzwi kawiarni oślepiło mnie jasne słońce przebijające się pomiędzy chmurami. Deszcz przestał już padać. Wiem, że nie ma dla ciebie rzeczy niemożliwych, ale czy trochę nie przesadzasz? Na świecie jest ponad sześć miliardów grzeszników a ty musisz patrzeć akurat na mnie i na nią? - dostałem nagłe zlecenie a to nie oznacza nic dobrego… - Dlaczego? - Nagłe zlecenia oznaczają samobójców. Ktoś właśnie postanowił odebrać sobie życie. - Skąd to wiesz? – Spojrzałem na nią wyjątkowo wymownie, przez co dziewczyna prawdziwie pożałowała swoich słów. Przez chwilę szliśmy w milczeniu jedną z głównych arterii Olsztyna. - Czym różni się samobójca od przypadku taki jak ja? - Odpowiedź jest nad wyraz prosta droga Karolino. Pamiętasz moją alegorię na temat człowieka jako świeczki? - Tak. – odpowiedziała bez wahania. - świetnie. Ogień to czas. Lont jest duszą zaś topniejący wosk to rozpadające się ciało. W pewnym sensie. - W pewnym sensie? Powiedziałeś, że moja świeczka już się wypaliła. Moje ciało jakoś się nie rozpada. - W każdym bądź razie – zaczynałem naprawdę tracić cierpliwość co do tej śmiertelniczki. – jedyne co może zgasić ogień twojej świeczki to los, Fortuna, Bóg czy jakkolwiek chcesz nazwać mojego pracodawcę. Odebranie sobie życia to złamanie Boskiego planu. Zniweczenie porządku kosmosu i tym podobne niezrozumiałe z pewnością dla zwykłego śmiertelnika konsekwencje. - A co będzie ze mną? - Można powiedzieć, że twój przypadek jest odwrotny. Także złamałaś, cóż a raczej ja złamałem Boskie prawo do zdmuchnięcia ognia, lecz z tą różnicą, że ty go po prostu nie pozwoliłaś zgasić. W końcu dobiegliśmy na miejsce. Wysoki blok mieszkalny nie wyróżniał się niczym szczególnym obok kilkunastu swoich bliźniaków. Budynek miał ponad dziesięć pięter i był raczej pobudowany niedawno jak i całe osiedle. Bloki co prawda były pomalowane beżową farbą, ale ich otoczenie, uliczki i nieśmiertelne place zabaw przed klatkami schodowymi pozostawiały jeszcze wiele do życzenia. Karolina ciężko dyszała opierając się dłońmi o kolana. Ja z kolei stałem wyprostowany jak gdyby nigdy nic. Czas mnie nie obejmował ani nie obowiązywał. Uczucie zmęczenia było mi całkowicie obce. Po chwili bez słowa wszedłem do budynku. Na klatce schodowej roznosił się zapach farby. Wchodziliśmy dosyć długo, a echo naszych kroków odbijało się w całym budynku. - czy… - Nie odzywaj się do mnie w trakcie tej wizyty. Najlepiej zostań przed drzwiami mieszkania. - Ale… - Przerwałem jej zasłaniając usta. - Może być to dla ciebie nowość ale zwykle pracuję solo. Nie wiem jak zachowasz się tam w środku i szczerze powiedziawszy nie chcę tego wiedzieć. Po prostu zostań na zewnątrz. Karolina skinęła głową. Bystra dziewczyna… Zatrzymaliśmy się przed drzwiami mieszkania z numerem czterdzieści sześć. - Wrócę dosłownie za sekundę. Tak też rzeczywiście się stało. Gdy tylko zamknąłem drzwi prawie w tym samym momencie je otworzyłem. Dziesięć minut rozmowy ze śmiercią. Rachunek sumienia. Żal i pożegnanie. Wszystko trwa sekundę. Zamykając drzwi mieszkania od razu poczułem krew. W powietrzu unosił się jeszcze jakiś zapach. Dziwnie słodki. Zupełnie nie przypominał odoru krwi i śmierci. Mieszkanie było bardzo zadbane. Ładne meble w każdym pokoju. Gustowna tapeta na każdej ścianie. W salonie stał duży płaski telewizor. Żadna patologia. Dlaczego więc ten dzieciak postanowił się zabić? Po chwili zobaczyłem kłęby pary nad łazienką. Powoli wszedłem do środka. Panował tu okropny zaduch. Gorąca para natychmiast przylgnęła do mojej twarzy. Dostrzegłem wannę wypełnioną czerwoną posoką a w niej nagie ciało piętnasto, może szesnastoletniego chłopaka. Miał krótkie blond włosy. Właściwie to jego włosy były jedynym elementem jego ciała wystającym z wody. Na ziemi leżał pognieciony list. Nie musiałem go czytać. Widziałem setki podobnych. Wybazgrane przezwiska wściekłym charakterem pisma. Jeżeli chłopak był bardzo rozżalony to z tej wściekłości mógł nawet poprzebijać niechcący list w paru miejscach. Ale nigdy nie piszą go drugi raz. Nie obchodzi ich to. To jedyna pamiątka i wyjaśnienie i chcą żeby tak wyglądało. Żeby rodzina i bliscy zadręczali się, płakali a czasem nawet tracili zmysły z myślą jak straszne życie prowadził ten żałosny zakompleksiony gówniarz… Złapałem go za czerep i mocnym szarpnięciem podciągnąłem do góry. Głośno zakrztusił się wodą. Spojrzałem na zegarek. Pozostało dziewięć minut i pięćdziesiąt parę sekund. Moja wizyta właśnie się zaczęła. Quote Link to comment Share on other sites More sharing options...
Superkarpik Posted November 23, 2010 Author Report Share Posted November 23, 2010 - Co się stało? Kim jesteś?! – krzyczał przerażony dzieciak. Nie znoszę przychodzić po samobójców. Często tracę wtedy panowanie nad sobą. - Nędzny szczeniaku… - powiedziałem wyciągając jedną z jego rąk z wody pokazując mu jego własne dzieło. Otwarte rany na szerokości całego nadgarstka. – widzisz coś ty sobie zrobił? Chciał przemówić, ale nie pozwoliłem mu. Z dużo samobójców w tak młodym wieku nasłuchałem się w przeszłości powody są zawsze te same. - Dziewczyna cię rzuciła? To dlatego? A może nie miałeś nigdy dziewczyny i wydawało ci się, że już nie będziesz miał, bo się żadnej nie spodobasz? Koledzy w szkole cię gnoili? Wyłudzali od ciebie pieniądze? A może nie miałeś żadnych kolegów? Introwertyczna jednostka zamknięta w sobie ze swoją skołataną świadomością? Nie wieżę, że to przez rodziców. Masz za porządny dom i pewnie bardzo cię kochają, lub kochali, jak wolisz. A może miałeś i kolegów i dziewczynę? Może to dziecko? Twoja panna zaszła z tobą w ciążę gówniarzu? Co ona teraz powie synkowi? Ba! Jeśli ja czasem nie odwiedzę twojej dziewczyny i synka w przyszłym tygodniu! – jego oczy otworzyły się szeroko a ja ugryzłem się w język. Powiedziałem kilka słów za dużo, cholera. - Ja… - próbował wyjąkać jakieś wytłumaczenie. Jak dziecko, które chce powiedzieć rodzicowi, że to nie jego wina, że wybiło z kolegą okno rzucając kamieniami. - Tak, wiem, że to był wasz pierwszy raz, ty byłeś prawiczkiem, ona dziewicą a cały stosunek nie trwał nawet trzech minut. Do licha, dzieciaku w tym czasie nawet nie zrobisz popcornu w mikrofalówce! Chłopak spuścił wzrok. Usiadłem na brzegu wanny. Nie przeszkadzało mi, że ubranie robi się mokre. Dotknąłem jego czoła zadzierając mu głowę lekko do góry. - Pokażę ci teraz jakby wyglądało twoje, życie, gdybyś wolał żyć. – Dzieciak otworzył szeroko usta. Przez jego głowę przelatywało teraz tysiące obrazów. Studia. Dorosłe życie. Dziecko z tą dziewczyną. Szybki rozwód. Alimenty. Kłótnia w klinice jak odciągał ją od aborcji z której w końcu zrezygnowała. Nieopisane wsparcie jego rodziców. Jego druga żona. Ich dzieci zrodzone z prawdziwej miłości. Jego praca. Został kucharzem w restauracji. Jego pierworodny syn uwielbiał dinozaury. Te i tysiące podobnych wspomnień a raczej niespełnionych marzeń przelatywało mu przez głowę. Gdy zaczął jęczeć z bólu zabrałem rękę. Nagi blondyn zaczął głośno dyszeć. - Boże… - Bóg ci już teraz nie pomoże Andrzej… - Te wszystkie… - Tak to mogło wyglądać. Mój szef zawsze lituje się nad waszą niezmierzoną wręcz i niepohamowaną skłonnością do samo destrukcji której towarzyszy tak tradycyjna już dla was głupota. Mogę cię zapewnić, że mimo wszystko wiódłbyś szczęśliwe życie. Mógłbym ci też pokazać przyszłość jaka czeka twoich bliskich i twoją dziewczynę, teraz w świecie bez ciebie, ale domyślam się, że Niosący Światło sam ci to pokaże w ramach kary. - Kary?! – Chłopak nagle się pobudził. Jego otępiałe i ciemne od braku tlenu źrenice delikatnie się rozbudziły. W tym samym momencie z pod jego wanny zaczęły wydobywać się kłęby czarnego dymu. Ostry zapach siarki szybko wypełnił mój nos. Spojrzałem na zegarek. Zostało mi pół minuty. - Andrzej Karnowski. Zniweczając boski plan i odbierając sobie życie, odebrałeś mi prawo do zabrania twojej duszy z tego ludzkiego padołu. Nie mogę poddać cię osądzeniu, ani nawet zaprowadzić przed oblicze sędziego. – powiedziałem wstając z wanny. Martwe dotychczas źrenice młodzieńca wypełniły się strachem. Próbował wyjść z wanny, ale przeciętne ścięgna rąk wcale tego nie ułatwiały. - Dobrzy ludzie idą pracować nad swoim odkupieniem do czyśćca. Tylko nieliczni śmiertelnicy trafiają od razu do nieba za swoje zasługi. Ty jednak nie będziesz czekać w czyśćcu, Andrzeju. Idziesz prosto do piekła. Co prawda do najwyższego kręgu, ale wież mi, już sam Styks jest gorszy niż najsurowszy padół w czyśćcu… Chłopak szamotał się na wszystkie strony. Czarny, gryzący gardło dym zakrywał już całą wannę. - Pomóż mi. – szeptał krztusząc się dymem. Ja jednak odwróciłem się ignorując jego błaganie. - Pomóż mi. – tym razem jego głos był dużo silniejszy. Spojrzałem na niego po raz ostatni. Gdyby nie to, że znajdował się w balii wypełnionej po brzegi wodą i jego własna krwią powiedziałbym, że płacze. Nie zrobi mi się ciebie żal. Nie ciebie, słaby człowieku, który nie potrafiłeś udźwignąć krzyża, który ci dano. Nie żal mi ciebie ani trochę… - Pomóż mi! – jego skrzekliwy głos rozchodził się po całym domu. Nikt go jednak nie usłyszy, sąsiedzi, ktokolwiek. Wszystko to przecież trwa sekundę… Gdy chwyciłem za klamkę jego głos ustąpił głośnemu bulgotowi. Przeszły mnie dreszcze i czym prędzej otworzyłem drzwi. - Już?! – zdziwiła się Karolina. Dla niej przecież minęła zaledwie sekunda… - Tak. – szybko otarłem pot z czoła. Zapach siarki natychmiast opuścił mnie i moje ubranie. Wolałem uniknąć jej dociekliwych pytań dotyczących tego co działo się właśnie za tymi drzwiami. – mówiłem ci, że zajmie mi to tylko sekundę. A teraz chodź. Musimy odnaleźć mojego znajomego. Zaczęliśmy schodzić po schodach. Dziewczyna wyraźnie była zdezorientowana. Wcale mnie to nie dziwiło. Nagle wbiegliśmy do budynku, żeby po sekundzie z niego wyjść. Dla niej nie miało to żadnego sensu. Nie wiedziała ona jednak czym jest stan zawieszenia, zwany przez ludzi śmiercią kliniczną. Sekunda na tym świecie to dokładnie dziesięć minut na tamtym. Bywa, że ludzie pogrążeni są w tym stanie nawet kilka lub kilkadziesiąt minut. Cóż, nie wszystko w tym doskonałym, Boskim planie idzie zgodnie z planem… Gdy tylko otworzyłem metalowe drzwi klatki schodowej, czarny kot przebiegł nam drogę. - A niech to! – krzyknęła Karolina – uciekaj stąd! Psik! - Spojrzałem na nią prawdziwie zdziwiony. Co też ta dziewczyna wyprawiała? – Przecież to przynosi strasznego pecha! Po chwili zaśmiałem się głośno na znak zaprzeczenia. - Nie, wręcz przeciwnie. – powiedziałem to bardziej do siebie niż do niej, myśląc już o czymś zupełnie innym. - Gdzie jest nadzieja? – zawołałem w kierunku czarnego dachowca. Kot zatrzymał się jakby trafiony gromem. Leniwie obrócił głowę w moją stronę. Patrzył swoimi jasno żółtymi ślepiami prosto w moje. Nie cierpię kotów. Tego ich wywyższania się. Choćby ten brudny kocur grzebał w śmieciach, to gdy przejdzie obok niego człowiek, patrzy na niego z taką pogardą, jakby śmieci te były cenniejsze od złota. Co więcej, jakby grzebanie w tych śmieciach było zaszczytem, którego doznać mógł jedynie ten czworonóg. - Słyszałeś mnie. Gdzie jest nadzieja. – Ponieważ ja nie byłem człowiekiem, jego kocie oczy pozbawione były tej osławionej pychy. Jasne było, że rozmowa ta nie przypadła do gustu temu zwierzakowi. Po chwili skręcił głową w prawo jakby chciał nam pokazać kierunek. Choć mógłby przemówić ludzkim głosem nie zrobi tego. W jego mniemaniu, nie jestem dość godny by usłyszeć jego prawdziwy głos. Nie cierpię kotów… Zaczęliśmy iść w stronę parku w samym środku tego blokowego osiedla, gdy Karolina po raz kolejny zbombardowała mnie swoimi pytaniami. - Co to był za kot? Dlaczego z nim rozmawiałeś? Co to nadzieja? Każdy kot rozumie człowieka? Bo ja kiedyś miałam kotka i on… - Spokojnie, spokojnie. Powoli, wszystko ci wytłumaczę. - Od kiedy koty mówią? – była czerwona na twarzy, chyba nie wiedziała od którego pytania sama chciała zacząć. A może to wszystko ją po prostu przerastało? - Koty, Karolino mówią od zawsze. Od zarania dziejów potrafią posługiwać się ludzką mową. Wy twierdzicie, że zwierzęta potrafią mówić tylko w 24 grudnia prawda? Skąd w ogóle wam się wzięła ta data? - Przecież to wigilia Bożego Narodzenia! – krzyknęła swoim piskliwym głosem. - Bóg narodził się o wiele wcześniej niż dwa tysiące lat temu. To nie są jego urodziny. Przykro mi, że to ja muszę ci to mówić, ale ta data jest zwyczajnie wymyślona. – Dziewczyna otworzyła szeroko oczy. - Przecież kościół od swojego początku utrzymuje tą datę jako tą właściwą. - Kościół droga Karolino jest dziełem człowieka. A człowiek jest chciwy i zepsuty. Kłamstwa jakie propaguje do teraz są tak stare, że sami duchowni jak siebie określają uznają je za najszczerszą prawdę. - A Jezus? – Westchnąłem ciężko, czując jak stąpam po wyjątkowo kruchym lodzie. - Powiedzmy, że przez dwa tysiące lat przekaz dotyczący Syna Bożego został tak mocno zniekształcony, że praktycznie rozmija się z prawdą. - Ale… - Ważne jest to jak człowiek żyje Karolino. Nie ważne jest jakie wyznanie pomogło ci uzyskać spokój, które oblicze Boga dało ci ukojenie, a która modlitwa wskazała drogę. Liczą się twoje decyzje. Czy postępujesz dobrze. Zwyczajnie dobrze. Aby cieszyć się dostatnim życiem po życiu, trzeba być po prostu dobrym. Nie ważne czy jesteś chrześcijanką, buddystką, czy ateistką. No może z pominięciem tego ostatniego… - Co? – Ponownie spostrzegłem, że w swych rozważaniach zabrnąłem za daleko by mogła ona to wszystko pojąć. Na moje szczęście, zobaczyłem siedzącego na ławce starca karmiącego gołębie. Miał na sobie biały garnitur i melonik tego samego koloru. Długa siwa broda opadała mu na pierś. Siedział przygarbiony z drewnianą laską u boku i wiklinowym koszyczkiem w dłoni. Co rusz, rozsypywał wokół siebie jakieś ziarenka. W końcu go znalazłem… Quote Link to comment Share on other sites More sharing options...
Superkarpik Posted November 23, 2010 Author Report Share Posted November 23, 2010 Nim jednak zdążyłem cokolwiek powiedzieć, on obrzucił mnie złowrogim spojrzeniem, które zatrzymało moją chęć przywitania się. Następnie jego błękitne oczy skierowały się na Karolinę. Dziewczyna aż cofnęła się do tyłu. Ze strachu? Może z niepewności. Starzec znów spojrzał na mnie. Tym razem jego spojrzenie nie zrobiło już na mnie takiego wrażenia jak za pierwszym razem. Patrzył na mnie z prawdziwą nienawiścią. Mój wzrok z kolei wypełniony był pogardą. Pogardą dla jego niezłomnej wiary w dobroć i sprawiedliwość. Pogardą z powodu jego niewiedzy o świecie na którym jest dłużej ode mnie. Wszak musiało wpierw pojawić się Życie, by mogła zjawić się także i Śmierć. Nagle Zawiał silny wiatr. Oboje wiedzieliśmy, że nie jest to zwykły podmuch. Opamiętaliśmy się w dosłownie oka mgnieniu. - Czego tu chcesz?- spytał otwarcie. – Mało cię spotykam na swej drodze? Mało mostów za mną palisz, byś nawet w czasie odpoczynku mi przeszkadzał? - Nie denerwuj się tak. – odrzekłem unosząc do góry ręce jakby na znak, że nie mam przy sobie żadnej broni i nie zamierzam go zaatakować. – Przyszedłem po radę. – dodałem wskazując zakłopotaną Karolinę. - Spodziewałem się, że z tym do mnie przyjdziesz. Co drugi kot miałczy mi o twojej niesubordynacji. - To nie była niesubordynacja to…- urwałem w połowie. No bo czym niby było moje zachowanie jeśli nie nieposłuszeństwem? Zniweczeniem Boskiego Planu. - Jeżeli masz rację, to dlaczego ci z dołu jeszcze się o mnie nie upomnieli? - Może zamiast nad swoim losem, zastanowiłbyś się w co najlepszego wpakowałeś tą biedną młódkę? - co masz na myśli? - A kto zgasi teraz jej płomień który ja rozpalam? Wtedy dosłownie odebrało mi oddech. Jak mogłem przeoczyć coś tak oczywistego i jednocześnie niezbędnego? Jak mogłem zachować się tak nieodpowiedzialnie. - Teraz rozumiesz? Dzieciaku? – Spuściłem głowę nie mówiąc już nic. W głowie miałem mętlik. Czułem tak jak powiedział starzec. Jak dziecko, które widziałem jeszcze kilka minut temu. Lekkomyślny i egoistyczny w swoim działaniu. - Przepraszam, że pytam- Wtrąciła się Karolina. Całkowicie zapomniałem, że cały czas tu stała. – ale kim pan jest? I o co chodzi z tym ogniem? Staruszek wyraźnie się uśmiechnął. - Jestem tym który dał ci życie. Ten który zapalił ogień twojej duszy. Dałem twoim rodzicom nadzieję i nadałem sens ich życiom. - Jesteś… Bogiem? - Nie, dziecino. Ja tylko mu służę. - Nie nazwałbym tego służbą. – Wtrąciłem się. – Przecież nie oddajesz mu czci. Można powiedzieć, że tylko z nim współpracujesz. - Istotnie, jednak ja dzięki niemu współpracuję tylko z nim. Ty masz kontakt zarówno z Bogiem w niebie i z Diabłem w piekle. Ja daję życie tylko dzięki temu pierwszemu. Ty odbierasz je dla nich obu. - Wiec kim jesteś? – Karolina nie dawała za wygraną, a ja byłem już zbyt wytrącony z równowagi, żeby ją powstrzymywać. - Niektórzy mówią na mnie nadzieja. Kobiety które odwiedzę są przy nadziei. Daję szczęście, lub czasami też trwogę w postaci potomka. - Nadzieja?- Powtórzyła jakby chciała potwierdzić, że zrozumiała każde słowo, choć z pewnością większość nadal była dla niej niejasna. - Właśnie tak moje drogie dziecko. - Czym jest ten ogień o którym mówiłeś? – Starzeć rozpostarł ręce na oparciu drewnianej ławki ciężko wzdychając. - Wyobraź sobie, że jesteś świeczką. Twoje życie to świeczka. - Tak słyszałam to już od niego. – Wskazała na mnie. – Gdy świeczka wypali się do końca śmierć zabiera człowieka w jakikolwiek sposób jest mu przeznaczone. Nawet przez wypadek. - I tu przechodzimy do pewnej nieścisłości. Twoja świeczka bowiem już się wypaliła, jednak jej ogień nadal płonie. - Co to znaczy? – Karolina patrzyła na Starca prawdziwie pytającym wzrokiem a ja czekałem tylko na słowa które miał zaraz wypowiedzieć. Bałem się tego co miałem właśnie usłyszeć. - Stałaś się w pewnym sensie nieśmiertelna. Może ci się to wydawać wspaniałe. Zdziwiłabyś się jednak jak czas szybko mija mając wieczność za wymiernik. – Dziewczyna patrzyła na niego z szeroko otwartymi oczami. Prawdopodobnie jeszcze nie dotarł do niej sens tych słów. Nadzieja jednak kontynuował. – Zaczniesz umierać. Może nie od razu, ale powoli i niezwykle boleśnie. Twoje rany nie będą się zabliźniały. Czas już cię nie obowiązuje. Nie wykrwawisz się, bo już nie żyjesz. Nie utopisz się, nawet jeżeli zabraknie ci tchu. Może cię potrącić samochód, ale ty nadal będziesz świadomie widzieć świat. Choćby całe twoje ciało w proch się przemieniło, ty nadal żyć będziesz. Śmierć cię nie zabrała, i już zabrać cię nie może, bo nie można umrzeć po raz drugi. Nastała chwilowa cisza, jakby po to by do każdego dotarły słowa starca. Karolina obrzuciła mnie nienawistnym spojrzeniem, a ja pierwszy raz od wielu wieków poczułem się naprawdę marny. Zaczęła atakować mnie swoimi drobnymi zaciśniętymi pięściami. Do oczu szybko napłynęły jej łzy. - dlaczego mi to zrobiłeś?! Jak mogłeś?! - Chciałem cię ocalić… - Skazałeś mnie na… na… - Wieczne potępienie? – spytałem, a ona spoliczkowała mnie tak mocno, że aż zachwiałem się na nogach. - Jak mogłeś… - Nie chciałem dla ciebie takiego losu. Nie chciałem po prostu żebyś umarła. Chciałem… Cholera, zrobiło mi się ciebie żal. – Dziewczyna nagle się opanowała, a starzec aż otworzył szeroko oczy ze zdumienia. - A to nowość. Od kiedy ponuremu żniwiarzowi zależy na czymkolwiek? Czy ci których zabierasz nie obiecują ci często bogactw i luksusów, byle byś tylko ich nie zabierał? Kobiety z całego świata gotowe są ci się oddać byle byś tylko ich nie zabierał. Czym przekonała cię ta dzieweczka, że postanowiłeś ją oszczędzić a tym samym skazać na los, o ironio o wiele gorszy od śmierci. - Zamilcz starcze. – Powiedziałem cicho w jego stronę. Nadzieja cofnął się kilka kroków do tyłu. Moje oczy wypełniła czerń. Moja skóra zbladła, a cień pode mną zdawał się być jeszcze czarniejszy. Przypominał on teraz zakapturzoną postać w postrzępionej szacie. Zamiast odbicia moich nóg, na ziemi można było dostrzec cień gołych kości. Następnie pojawił się cień długiej i bardzo szerokiej kosy. Pewnie pojawiłaby się cała gdybym nie zobaczył przerażonej Karoliny, tym co zobaczyła na ziemi w moim cieniu. Moją prawdziwą postać… Po chwili mój wygląd wrócił do normy gdy tylko się uspokoiłem. - Co się teraz ze mną stanie? – wyszeptała w obawie o to co ujrzała jeszcze kilka sekund temu. Zaświtał mi wtedy w głowie pomysł. Nadzieja nakierował mnie na niego pytając co ona uczyniła. - Pokonałaś śmierć Karolino. – Odpowiedziałem najpoważniej jak umiałem. Starzec natychmiast się ożywił. - Nie możesz! - Owszem mogę. Dobrze o tym wiesz. To jedyne logiczne wyjście z tej sytuacji. - A co jeśli… - Starzec nie dokończył. Odsunąłem się od nich obu i spojrzałem wysoko w niebo. - Zgadzasz się?! – Krzyknąłem ile tylko miałem sił w płucach. Po chwili zawiał wiatr. Delikatny wietrzyk przelatujący przez moje dłonie, głaszczący mnie delikatnie po czole i między palcami. Jak ojciec rozumiejący błąd swojego syna. Wybacz mi. Nie wiem dlaczego to zrobiłem. Ty już wiesz, prawda? To ludzkie uczucie, którego nigdy nie zasmakowałem i nigdy już pewnie nie zasmakuję. Wiem co mnie czeka. Ludzie mówią, że jesteś surowy, lecz sprawiedliwy. To nie prawda. Jesteś po prostu sprawiedliwy. To, że los jaki nas czeka jest surowy nie jest twoją winą ani zasługą. Kara zawsze jest adekwatna do wykonanych czynów. Zniweczyłem twój plan, ale spróbuję to naprawić. Wybacz mi… - Wystaw rękę Karolino – poprosiłem. Dziewczyna posłusznie wystawiła ją. Obróciłem ją nadgarstkiem do góry, gładząc jej dłoń swoją dłonią. Nawet teraz czułem jej dobroć i ciepło. - Chcę, żebyś wiedziała. – zacząłem zdejmując swój zegarek. Moja skóra zaczęła momentalnie czernieć i rozsypywać się. – że moment w którym mnie przytuliłaś na skrzyżowaniu, był najwspanialszą chwilą mojego nieśmiertelnego życia. Z trudem zapiąłem jej zegarek na dłoni, bo moje palce zaczynały się już kruszyć. Przez chwilę myślałem że to łzy ciekną mi po policzkach, jednak to też był popiół z rozpadającej się twarzy. Łzy na dłoni Karoliny były jednak prawdziwe. Ona nie kryła swoich. - Przykro mi, że tak to się skończyło. Chciałbym spędzić z tobą jeszcze trochę czasu.- Udało mi się jeszcze nakręcić zegarek. Zaczął odliczać w przyśpieszonym tempie dziesięć minut. Moje dziesięć minut. Prawa dłoń skruszyła się już na proch. Szary piasek opadający na ziemie natychmiast wyparowywał. No tak. Po kilku mileniach nawet popiół nie pozostaje po człowieku… Karolina chciała coś powiedzieć, jednak głos utknął jej w gardle. Zaczęła płakać. Jej policzki zrobiły się czerwone, tak samo jak jej oczy. Paradoksalnie, moje zaczynały się rozsypywać. Widziałem ją już coraz niewyraźnej. Nagle bez słowa mnie przytuliła. Tak samo jak na tym skrzyżowaniu. Poczuła jak moje ciało kruszy się pod jej uściskiem. Przestraszona, chciała zabrać ręce, bojąc się, że skraca mój czas. Ja jednak objąłem ją jeszcze mocniej swoimi rozpadającymi się kikutami, nie pozwalając jej się uwolnić. - Dziękuję… Ci za czas… który mi poświęciłaś… - Wycharczałem z wielkim trudem. - Cała przyjemność po mojej stronie. – Odpowiedziała załamującym się głosem. Jej ciepło było ostatnim uczuciem jakie rozpoznawałem. Nie widziałem już nic. Głucha ciemność zawładnęła mną. Prawdopodobnie, chwilę później moje szczątki osunęły się w całości na ziemię i równie szybko wyparowały. Dziewczyna musiała płakać. Może nawet starzec się wzruszył. Wszak nie co dzień obserwuje się jak umiera śmierć… Quote Link to comment Share on other sites More sharing options...
Superkarpik Posted November 23, 2010 Author Report Share Posted November 23, 2010 Epilog Wiał porywisty wiatr. Wiedziałam, że nie wróży to nic dobrego. Weszłam po schodach na drugie piętro szpitala dziecięcego w Olsztynie. Wszędzie roznosił się nieznośny, mdły zapach leków. Znalazłam salę operacyjną. Kilku lekarzy krzątało się w środku walcząc o życie jakiegoś małolata Zobaczyłam czternastolatka z krwawiącą raną na głowie. Siedział na plastikowym krzesełku przed salą, jakby na coś czekał. Jakby nie wiedział, że to on tam leży. Usiadłam tuż obok niego. - To nie była moja wina. Słowo. Na drodze była kałuża. Ja nie chciałem. Umiem jeździć na skuterze. – Chłopak tłumaczył mi się tak niespokojnie, że z trudem rozumiałam wszystko co chciał mi przekazać. Chyba jeszcze nie pojmował całego obrazu sytuacji. Spojrzałam na zegarek. Zaczął odliczać dziesięć minut. To dziwne, ale od kąt pamiętam, zawsze to było dziesięć minut. Ciekawe dlaczego. Nie miałam jednak czasu na przemyślenia w tej chwili. Czekała mnie bowiem praca. Położyłam dłoń na ramieniu dzieciaka i przytuliłam do siebie. - Tomku Kozłowski. Muszę z tobą porozmawiać. Nie obawiaj się wszystko będzie dobrze. Obiecuję, że za dziesięć minut będzie już po wszystkim… Quote Link to comment Share on other sites More sharing options...
Recommended Posts
Join the conversation
You can post now and register later. If you have an account, sign in now to post with your account.