Zakon Krańca Świata, tom 1 - Maja Lidia Kossakowska - Recenzja

Maja Lidia Kossakowska jest z kategorii tych pisarzy, którym udała się tylko jedna, kultowa seria. Mowa oczywiście o książkach opowiadających przygody Daimona Frey'a – zaznaczam od razu, że oba tomy prezentują się nieźle, widać, że Kossakowska dobrze czuje się w tego typu literaturze. Niestety podobnej pochwały nie można skierować w stronę innych dzieł stworzonych przez tę pisarkę – mowa między innymi o „Zakonie Krańca Świata”, z którym wiązałam spore nadzieję, z przykrością jednak muszę przyznać, że w większości okazały się płonne. Czegóż jednak można się spodziewać, kiedy autor próbuje przeplatać indiańskie legendy ze światem przypominającym nieco ten, w którym Orwell obsadził bohaterów „Roku 1984”? Na pewno mieszanki wybuchowej, po eksplozji której niejeden pisarz został raniony odłamkiem.

Siłą każdej zręcznie napisanej książki winni być jej bohaterowie – tacy skonstruowani w sposób naturalny, niewymuszony – zyskują przez to pewną autentyczność i niepowtarzalność, tak istotną przecież w odbiorze każdej fabularnej treści. Niestety, Kossakowskiej nie udała się ta trudna sztuka, postać Larsa Bergesona z pewnością nie jest z gatunku tych, które stają się idolami czytelników. Mimo usilnych starań, by główny bohater był jak najbardziej „kultowy”, przy zachowaniu marginesu wyjątkowości i inności, pisarka nie podołała wyzwaniu i powołała do życia kolejnego sztampowego „wyrzutka”, który jest odważnym, zgorzkniałym ryzykantem, boleśnie doświadczonym przez życie. Nie macie wrażenia, że to już było? Co najmniej sto razy. Bergeson jest w moich oczach nieudolnie pozlepianym ze strzępków poprzedników bohaterem, który nie jest w stanie zaskoczyć odbiorcy absolutnie niczym.

Gdyby nie fakt, że jako system ostrzegania ma pod skórą wytatuowaną końską czaszkę, która w chwili niebezpieczeństwa powoduje nieprzyjemne uczucie chłodu, a jako środek lokomocji służy mu motocykl zwany Achillesem, przy odrobinie dobrej woli dałoby się jegomościa tolerować. Ale to, że jest połączeniem wiedźmińsko-charonowym, absolutnie go w moich oczach przekreśla. Ta bardzo nietrafiona całość czyni go Bogusławem Lindą polskiej literatury fantastycznej i niestety nie jest to rola chlubna, zważywszy na to, że od czasów "Psów" i Mauera minęło ładnych kilka lat, w ciągu których każdemu chyba poza samotnego wojownika zdążyła się przejeść.

 

Końska Czaszka jest najsłynniejszym i najzręczniejszym z Grabieżców – wychowanków Gildii, który posiadł rzadką i cenną umiejętność podróżowania między wymiarami i wykradania wiedzy dostępnej dotychczas tylko dla Mistrzów Blasku – przez niektórych uważanych za Bogów, przez innych za zdziczałych wariatów, którzy sprowadzili na ludzkość Apokalipsę. Nie można inaczej nazwać sytuacji, gdy niewielka część „wiernych” zostaje uratowana i przeniesiona do „lepszego świata”, zaś reszta pozostaje na łasce losu, zmuszona radzić sobie z rzeczywistością rządzoną przez gangi.
Pozyskiwacze posiadają wyjątkowy dar, dzięki któremu mogą zakradać się do innych wymiarów i uszczknąć nieco „boskich” tajemnic, by ułatwić życie ludziom na Ziemi. Tradycyjnie z powodu kobiety pakuje się w kłopoty, które zmienią jego życie bardziej, niż mógłby się spodziewać. Udany skok przerodził się w walkę o życie, której dałoby się uniknąć, gdyby nie ludzkie odruchy i pewne "zasady", których Grabieżcy nigdy nie łamią - jeśli możesz kogoś uratować, nie wolno Ci zostawić go samego w niebezpieczeństwie. (Skąd my to znamy? Czyżby "Kodeks Poszukiwaczy"? Kolejny zbieg okoliczności, kolejny minus na konto autorki.

To, jakim językiem napisany jest pierwszy tom, w mojej opinii pozostawia wiele do życzenia – podobnie jak w „Rudej sforze” występuje mnóstwo niezrozumiałych nazw własnych, które prawdopodobnie w zamyśle miały tworzyć klimat nieco psychodeliczny (tak kojarzy mi się opis wnętrza Biblioteki), wychodzi z tego jednak średniej jakości bełkot. Jeśli dorzucić do tego mało wyszukane wspomnienia głównego bohatera, które zapewne miały tworzyć klimat poprzez mroczny styl, jakim autorka chciała się posłużyć. Niestety wyszło jej to z marnym skutkiem - zamiast postaci ze straszną młodością, dostajemy wyświechtanego, zagubionego faceta bez własnej tożsamości.

Język związany jest nierozerwalnie z konwencją, jednak z określeniem takowej w tym przypadku występuje niemały problem. Z jednej strony indiańskie wierzenia, z drugiej klimat rodem z Mad Maxa, postapokalipsa i naleciałości s-f. Niestety dla całości, nie wypada to ciekawie - bohater Fallouta z łukiem, na pstrokatym wierzchowcu? Sami przyznacie, dość absurdalne.

Książka niestety nie zachwyciła, co niezmiernie mnie martwi, jako że Kossakowska była dla mnie swoistą „wyspą nadziei” – jako jedyna spośród znanych mi autorek przejawiała bowiem pomysłowość i spory talent. Dlatego mi przykro, że nie dała temu wyrazu przy tworzeniu „Zakonu Krańca Świata”, którego pierwszy tom prezentuje się jako powieść bardzo średnia, do tego stopnia, że lektura drugiego tomu jawi mi się jako przykry obowiązek, a nie chwila relaksu. Co prawda zawsze tli się gdzieś iskierka, że kolejna część choć trochę nadrobi braki i zmyje niesmak, jaki pozostawiła pierwsza, ale w tym wypadku mam uzasadnione obawy, że może być już tylko gorzej.


Rude


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.