Królowa Tearlingu - Erika Johansen - recenzja

Młoda następczyni tronu znikąd, mająca objąć tron i pokonać  złą królową wrogiego imperium. Temat tak sztampowy, że chyba trudno o bardziej wyeksploatowany motyw. Czy coś takiego może jeszcze kogoś zainteresować? To dziwne… ale tak. Powieść debiutującej pisarki  Eriki Johansen, o takim właśnie zarysie fabularnym, święci triumfy na amerykańskim rynku wydawniczym. Mało tego! Mimo że książka jest jeszcze ciepła, bo wydana w 2014 roku, od jakiegoś czasu trwają już prace nad jej ekranizacją, a główną rolę według internetowych doniesień ma grać Emma Watson. Nie wnikając już w gusta czytelników zza wielkiej wody, czy rzeczywiście jest się czym zachwycać?

Historia rzecz jasna nie stanowi nic nowego na rynku literatury fantastycznej. Autorka jednak poszła kroczek dalej i spróbowała czegoś, co określić można połączeniem high fantasy z post-apo. Akcja rozgrywa się w realnym świecie, w stosunkowo niedalekiej przyszłości, ale po wydarzeniu nazwanym przez autorkę „Przeprawą”, podczas której to ludzkość utraciła praktycznie wszystkie zdobycze współczesnej cywilizacji i wróciła do poziomu przypominającego wieki średnie. Pierwszy tom opowieści nie wyjaśnił, dlaczego owa „Przeprawa” była konieczna, ale trzeba przyznać, że ta próba podkolorowania wypranej tematyki wyszła Johansen całkiem nieźle i świat przedstawiony, chociaż przecież doskonale znany, jest cokolwiek zaskakujący.

Jak już wspomniałam, „Królowa Tearlingu” jest debiutem Eriki Johansen. Można to odczuć w trakcie czytania - widać, że powieść ewoluuje wraz z zaawansowaniem historii. Na początku odbiera się ją bez większego zainteresowania czy emocji. Wrażenie to potęguje prostota fabuły, nieskomplikowane dialogi i znikoma ilość wątków. Jednak z biegiem czasu powieść zaczyna nabierać odrobinę głębi, szybszego tempa, zwrotów akcji, interesujących niewiadomych – czyli tego, co sprawia, że chce się czytać dalej. Autorka rozwija też swoich bohaterów, z początku nijakich i nie wzbudzających żadnych uczuć. Wciąż nie można powiedzieć, że są oni wykreowani w sposób wyjątkowo złożony… ale, skoro powieść nie kończy się na jednym tomie, wszystko jest na dobrej drodze.

Mówiąc o tej książce, nie sposób pominąć strony technicznej wydania. Twarda oprawa, zdobione strony, okładka nie wzbudzająca myśli o zamachu na grafika, a do tego wygodny do czytania format i czcionka – wszystkie te elementy to istotny plus tej pozycji. Jest jednak coś, co psuje to dobre wrażenie i rzutuje negatywnie na wydawcę – niedociągnięcia w tłumaczeniu. Czasami niefortunnie brzmiące, czasem gorzej, bo świadczące o niechlujstwie tłumacza, który np. nie zadał sobie trudu, by (pomimo bezsensowności kontekstu) sprawdzić, czy dany termin brzmiący tak samo w języku polskim i angielskim, aby na pewno oznacza to samo. Są to sporadyczne przypadki, jednak moje wrodzone malkontenctwo nie pozwala mi o tym nie wspomnieć.

Podsumowując – mimo złego nastawienia do tej książki zapowiadającej się na kolejną sztampę, muszę przyznać, że czytało się ją zadziwiająco dobrze. Może nie jest to dzieło, do którego będzie się wracało, ale zdecydowanie ma potencjał na kilka tomów przyzwoitej powieści. Byle nie za dużo


Shane


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.