Szatański interes - Tomasz Pacyński - Fragment #1

Miś nie spuszczał oka z niewyraźnego cienia za brudnymi szybkami, kiedy palec na spuście niepostrzeżenie, jak zwykle, pokonał opór. I jak zwykle snajper poczuł przez moment zdziwienie, kiedy amortyzowana kolba kopnęła miękko w ramię. Przeładował broń, zdawałoby się, zanim jeszcze pocisk doleciał do okna, wywiercił zgrabną, otoczoną pajęczyną pęknięć dziurkę w szybie i drugą taką samą w głowie celu. Był pewien strzału, zanim jeszcze zobaczył, że cień terrorysty zniknął jak zdmuchnięty. Miał przeczucie, intuicję, którą posiada każdy dobry snajper.
– Miś, trafienie – zameldował. – Brak celu.
Dymiąca łuska wypadła na termoizolacyjną płachtę.
I tyle, kurwa, zabawy, przemknęło Misiowi przez głowę. Przecież nie będą spierdalać oknem.
Mimo to rozluźnił się, wyciągnął w pozycji strzeleckiej. W okularze lunety znów widział małe okienko przekreślone krzyżem zespawanych kątowników, w którym już dwie szybki połyskiwały pęknięciami. Czekał. I czuł coś na kształt żalu, że dla niego akcja się skończyła.
O cieniu, który nagle zniknął jak zdmuchnięty, nie myślał inaczej niż w kategorii celu. Na refleksje przyjdzie czas później. O ile w ogóle przyjdzie.
Rybitwa miał najtrudniejsze zadanie ze wszystkich snajperów. Okno budynku od jego strony było największe. I choć w założeniach akcji miał wyeliminować tylko jeden cel, miał też szansę dalej prowadzić ogień. O ile będzie do czego. Przyszedł do Grupy z desantu. Wielkie, dobroduszne chłopisko, nie obrażał się nawet, kiedy koledzy nazywali go „glebotłukiem”. I znosił ze stoickim spokojem docinki pod adresem swojego dragunowa, który rzeczywiście nie mógł się mierzyć z precyzyjną, drogą bronią innych snajperów. Wciąż był wyposażony w oryginalny, czterokrotnie powiększający celownik optyczny PSO-1. Rozrzut na dwieście metrów ledwo mieścił się w czarnym polu tarczy.
Ale stary, poczciwy SWD miał jedną zaletę. Był bronią samopowtarzalną.
Rybitwa strzelał z wolnej ręki, bez dwójnoga. Jako prawdziwy komandos gardził wszelkimi udogodnieniami w rodzaju płacht termoizolacyjnych. Czuł chłód ziemi, na której leżał, każdą nierówność. I prowadził nitkami celownika poruszający się nieustannie niewyraźny cień w słabo oświetlonym oknie. Był blisko, mógł rozpoznać nawet kształt broni, którą cel trzymał gotową do strzału. AK-47. Paskudny sprzęt w pomieszczeniu zamkniętym. Kogo nie dosięgną mierzone serie, ten oberwie rykoszetami.
Spadochroniarz nie wierzył w żadne nowomodne wynalazki. Już nawet instalowanie kroprzełącznika
Syncro-Fire na języku spustowym dragunowa uważał za niepotrzebne utrudnienie. On sam był niezawodnym urządzeniem do zabijania.
Teraz, kiedy w słuchawce nie przebrzmiał jeszcze rozkaz otwarcia ognia, nacisnął spust. Raz i drugi. Rybitwa lubił strzelać dublety, to rzadka przyjemność dla snajpera. SWD plunął dwukrotnie płomieniem wylotowym. Snajper przeniósł nitki celownika na drugą widoczną w oknie sylwetkę. Znów nacisnął spust, mrucząc jednocześnie do mikrofonu:
– Rybitew... Tfu, Rybitwa, trafienie.
Ręka Lodziarza, wzniesiona w górę, drgnęła. Płynęły sekundy. I wciąż nie było trzeciego meldunku.
Pingwin miał kłopoty. Już po komendzie do otwarcia ognia, ułamek sekundy po niej, jego cel zniknął.
Teoretycznie miał to być najłatwiejszy strzał. Żadnych szyb, wyraźna sylwetka człowieka, w dodatku nieruchoma.Ten facet musiał być patentowanym kretynem, stał w pozbawionym oszklenia oknie, oparty o parapet. Nie poruszał się od dłuższego czasu.
Ale teraz zniknął. Jakby ostrzegła go intuicja, szósty zmysł. Albo po prostu schylił się po upuszczoną zapalniczkę albo coś równie irracjonalnego. Nie mógł przecież zareagować na strzały innych, na śmierć swoich kamratów. Ludzki system nerwowy nie działa tak szybko.
Na jedno wyszło, facet miał szczęście. Snajper zacisnął zęby. Liczył upływające sekundy. Gdy doliczył do trzech, warknął w mikrofon:
– Pingwin, brak celu.
Nie było na co czekać. Dłoń Lodziarza opadła. Oba mossbergi z basowym hukiem plunęły ogniem, breneki rozniosły zawiasy wraz ze sporymi kawałkami dykty, wyrwały strzępy ocynkowanej blachy. Mimo to drzwi wciąż się trzymały.
Wafel Pięć stęknął i zamachnął się młotem. Ciężka, zardzewiała głowica uderzyła w drzwi. Wybiła w skorodowanej blasze i cienkiej dykcie regularną dziurę, po czym młot wleciał w całości do wnętrza. Omal nie wyrywając przy tym Waflowi ręki ze stawu.
Lodziarz zaklął. Wejście było wciąż niedostępne, a cenne sekundy upływały. Impas, jakże niebezpieczny dla powodzenia całej akcji. Dowódca odepchnął Wafla Pięć, który potrząsał nadgarstkiem, wywrzaskując piętrową, kunsztowną wiązankę. Dopadł do drzwi. Jak się spodziewał, wyleciały od jednego kopa.
Ciemne, ciemniejsze od mroku sylwetki znikały kolejno w drzwiach. Budynek zajaśniał od wewnątrz, okna rozbłysły oślepiającymi eksplozjami.
Granaty oszałamiające, przemknęło Leciutkiemu przez głowę. Wiedział, że koledzy są przygotowani, wiedzą, kiedy przymknąć oczy. Ale nie zazdrościł terrorystom wewnątrz. A zwłaszcza zakładnikom.
Ciemna linia zarośli na tyłach przysadzistego budynku zamigotała ognikami wystrzałów. Aż ttaj przytłumione nieco półkilometrową odległością, dobiegło regularne szczekanie erkaemu, szybki trzask serii z beryli. Kuleczki Pistacjowe i Waniliowe rozpoczęły wsparcie.
W tej akcji grupa wsparcia miała niewiele do zrobienia. Gęsty, lecz w zasadzie niemierzony ogień stanowił tylko jeden z elementów rozpraszania uwagi przeciwnika, małe były szanse, że ktoś będzie chciał się wymknąć tylnym wyjściem. Tym bardziej, że tylnego wyjścia nie było. Okienko pod samym dachem, malutkie, sprawiłoby trudności średnio wypasionej myszy.
Leciutki wpatrywał się w okular lunety. Ostatni komandos – Leciutki nie mógł z tej odległości rozpoznać po sylwetce, kto zacz – przestał już śmiesznie podskakiwać i masować nadgarstek. Przerzucił peem z pleców na piersi, zniknął w wejściu, błyskającym teraz już nie wybuchami granatów, ale odblaskiem serii.
Showtime, pomyślał snajper i wykrzywił wargi w uśmiechu. Nitki celownika zastygły pośrodku maski poloneza. Leciutki nacisnął spust.
Kopnięcie półcalowego barretta było jak zwykle nieoczekiwanie lekkie, płaski hamulec wylotowy osłabiał ponad sześćdziesiąt procent odrzutu. Miał jedną wadę: gazy wylotowe, wylatujące pod kątem do tyłu, wzbijały zazwyczaj kurz i śmieci. Leciutki nie odrywał wzroku od celu. Przez moment w polu widzenia dojrzał smugacz oddalającego się pocisku. I za chwilę czystą przestrzelinę, dokładnie tam, gdzie celował.
Mało efektowne, pomyślał Leciutki. Trafiony wóz nie eksplodował, jak to zwykle w filmach, choć przeciwpancerny pocisk z cyrkonowym rdzeniem przekazał mu całą swoją energię. Snajper wiedział jednak, że ze zdruzgotanym blokiem silnika polonez już nigdy nie ruszy. Przeładował broń. Jego Barrett 95M był kompaktową, powtarzalną wersją ciężkiego karabinu przeciwsprzętowego. Leciutki preferował ten akurat model, uważał, że jest celniejszy od półautomatycznego M82A1.
Wymierzył teraz w sierrę. Nacisnął spust, miękkie kpnięcie i kolejny półcalowy pocisk poszybował do celu. Już za chwilę przeciwnik pozostanie bez środków transportu.
Lodziarzowi wciąż dzwoniło w uszach od wybuchu granatów, mimo że był na nie przygotowany. Co gorsza, przeciwnicy też, jak się okazało.
Obok samego, zda się, ucha dowódcy dwukrotnie szczeknęła empepiątka. Wafel Dwa umieścił precyzyjny dublet dokładnie pomiędzy oczyma terrorysty, który wciąż stał, mimo ogłuszających eksplozji. Unosił nawet kałacha.
Nigdy nie dokończył tego ruchu, runął jak ścięty, zanim na posadzkę spadły jeszcze dymiące, wystrzelone łuski. Dowódca dostrzegł to kątem oka, opadając jednocześnie na prawe kolano, by stanowić jak najmniejszy cel. Już nie myślał, działały tylko odruchy. Poderwał peem, bez udziału świadomości wymierzył w jasną plamę, pod nią widział tylko czarny otwór lufy, niczym wielki tunel, z którego w każdej chwili mógł bluznąć ogień.
Nie zdążył bluznąć. Przeciwnik runął na plecy trafiony dwoma pociskami, wprawdzie ze sporym, bo prawie dwucentymetrowym rozrzutem.
– Czysto! – krzyknął Wafel Dwa. Przeskoczywszy nieruchome ciało, podbiegł do ściany, oparł się o nią tuż obok drzwi. Smugi światła z halogenowych reflektorków pod lufami empepiątek poruszały się nerwowo. Omiatały całe pomieszczenie, rozpraszały się na drobinkach kurzu i dymie spalonego kordytu.
To się, kurwa, nie może udać, przemknęło Lodziarzowi przez głowę. Najgorszy układ, jakiego można się było spodziewać, wszyscy zakładnicy w drugim pomieszczeniu. Do którego prowadziło tylko jedno wejście.
Mógł liczyć tylko na snajperów, a zwłaszcza na Rybitwę i jego samopowtarzalnego dragunowa. O ile udało mu się zaliczyć przynajmniej dwa trafienia. W pierwszym pomieszczeniu trzech, jednego zdjął Miś. Dwóch może Rybitwa. Zostaje pięciu. I pięcioro zakładników. Nie było na co czekać.
Z drzwi, przy których rozpłaszczył się na ścianie Lodziarz, nie padł jeszcze nawet jeden strzał. Wciąż były szanse, malejące jednak w miarę upływu sekund.
Z zewnątrz wpadli następni komandosi. Jeden z Wafli poślizgnął się na walających się po posadzce łuskach, zachwiał, usiłując rozpaczliwie odzyskać równowagę. Prawie mu się udało.
– Kurwa! – krzyknął boleśnie zduszonym głosem, kiedy kolano bez ochraniacza trafiło na kole ną łuskę.
Przekleństwo wyrwało Lodziarza z chwilowego stuporu. Skończyło się definitywnie planowanie, zaczynała improwizacja. I ryzyko.
Słyszał, jak pociski Kuleczek trafiają w pustaki, wciąż miał nadzieję, że ta nawała ogniowa, jakkolwiek nieskuteczna, zdezorientowała terrorystów. Przynajmniej na tyle, by nie zaczęli jeszcze zabijać zakładników.

Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.