Magia parzy - Ilona Andrews - Fragment #2

Łażenie po podziemiach nigdy nie figurowało na liście rzeczy, które lubię robić dla przyjemności. Przebywanie w ciemnościach kilka metrów pod poziomem ulicy sprawiało, że czas jakoś się wydłużał.
Na przykład teraz wydawało mi się, że idę już chyba z godzinę. Na głowę sypał mi się pył z kruszącego się stropu, ściany obcierały mi ramiona, a znajomy snajper pewnie czekał po drugiej stronie tunelu, ustawiony ku jego wylotowi, z olbrzymią paszczą pełną ropuszych wymiocin. Tylko raz w życiu wpadłam prosto na taką gigantyczną ropuchę, a do tej pory dręczyły mnie nocne koszmary.
Tunel zaczął skręcać. Przecisnęłam się przez zakręt i zobaczyłam światło. Nareszcie! Przystanęłam i zaczęłam nasłuchiwać. Nie doszedł mnie żaden metaliczny dźwięk, który mógłby oznaczać odbezpieczenie kuszy. Nie usłyszałam nic. Kompletna cisza.
Zbliżyłam się do światła i zamarłam. Przede mną rozpościerała się ogromna czeluść. Była szeroka co najmniej na kilometr i miała około ćwierć kilometra głębokości. Innymi słowy, zaledwie kilka metrów od moich stóp znajdował się skraj przepaści, która ciągnęła się na odległość jakichś dwóch kilometrów, a następnie skręcała w lewo. Trudno było nawet przypuszczać, co znajduje się za zakrętem i gdzie naprawdę kończy się ta monstrualna czeluść. Na całej jej długości dno przykrywały stosy metalowych gratów, piętrzące się wysoko po stromych ścianach. Tu i tam z grubej warstwy śmieci wystawały kolce.
Ostre i lśniące, zakrzywiały się pionowo w górę niczym pazury jakiegoś ogromnego, pogrzebanego pod śmieciami niedźwiedzia. Długość tych pazurów trzykrotnie przekraczała mój wzrost. Ponad tą miniaturową kopią Wielkiego Kanionu latały dwa duże, podobne do bocianów ptaki, które zataczały kręgi, jakby unosiły się na niewidocznych prądach powietrznych.
Gdzie ja, do cholery, byłam?
Poniżej, na samym dnie rumowiska, stała wielka metalowa konstrukcja. Z miejsca, w którym się znajdowałam, wyglądała, jakby jakiś olbrzym ścisnął zębami metalowy hangar, by sprawdzić, czy ze środka nie wyjdzie bokami krem. Pomyślałam, że gdybym potrzebowała teraz kryjówki, ten hangar nadałby się znakomicie.
Jeden z ptaków obniżył lot i poszybował w moim kierunku. Z pomarańczowych skrzydeł wyleciała nagle jasna iskra, po czym uderzyła w ziemię i wbiła się w nią z ciężkim, metalicznym brzękiem. Zeszłam po splocie kilku zardzewiałych rur do miejsca, w którym upadła. Znalazłam ją. To było pióro. Perfekcyjnie ukształtowane pióro o czerwonej stosinie i szmaragdowo zabarwionej, ostro zakończonej chorągiewce.
Gdy pstryknęłam w nie palcami, zadźwięczało metalicznie.
O cholera. Lity metal – ukształtowany jak nóż i ostry jak skalpel! Miałam przed sobą pióro stymfalijskiego ptaka.
Wyciągnęłam nóż z futerału przy pasie i podważyłam pióro, chcąc wydostać je z podłoża na tyle ostrożnie, by się nie skaleczyć. Coś podobnego, ptak wprost z greckich mitów! No ale przynajmniej nie była to harpia. Wetknęłam nóż w zapasową pętlę przy pasie, natomiast pióro wsunęłam do futerału noża i zaczęłam schodzić w dół zbocza.
Mitologiczne stworzenia, kiedy już się pojawiały, występowały zwykle w gromadach. Jeśli na przykład człowiek spotkał w lesie słowiańskiego Borutę, mógł być niemal pewny, że w najbliższym stawie mieszka utopiec. A skoro w powietrzu fruwały ptaki z greckich mitów, mogłam się spodziewać, że za chwilę z jakiegoś ciemnego zakamarka wyskoczy na mnie inne mitologiczne stworzenie. Przy czym, jeśli wziąć pod uwagę prześladującego mnie pecha, nie będzie to przystojny grecki heros poszukujący miłości na całe życie (albo chociaż kilka godzin), ale raczej coś paskudnego w rodzaju Cerbera czy najmłodszej z trzech Gorgon – Meduzy. Przyjrzałam się podejrzliwie hangarowi. Zgodnie z tym, co właśnie kołatało mi się po głowie, pewnie był wypełniony ludźmi mającymi węże zamiast włosów.

W połowie drogi na dół świat zalała kolejna fala magii. Powiew wiatru przyniósł cierpki, gorzki fetor. W pewnej odległości ode mnie coś głucho zadudniło, jak pałeczka dobosza uderzająca w bęben z otępiającą regularnością: Kto tam, kto tam, kto tam...
Pięć minut później, spocona jak mops i pokryta plamami rdzy, dotarłam do hangaru. Zza jego ścian dolatywały ciche, łagodne głosiki. Co prawda nie mogłam zrozumieć słów, ale byłam na sto procent pewna, że ktoś jest w środku.
Przyłożyłam ucho do ściany.
– Co z moją mamą? – rozedrgany głosik należał prawdopodobnie do młodej dziewczyny.
– Musieliśmy się rozdzielić – odpowiedział nieco głębszy, prawie męski głos. Cholera, chyba go już gdzieś słyszałam!
– Obiecałeś – powiedziała, tym razem z wyrzutem, dziewczyna.
– Magia sięga szczytu, rozumiesz? Musieliśmy się rozdzielić.
Po krótkiej chwili nasłuchiwania doszłam do wniosku, że głosy należą do naprawdę bardzo młodych osób. Najprawdopodobniej chłopca i dziewczynki rozmawiających o sytuacji na zewnątrz. Jedyne prowadzące do hangaru drzwi wisiały krzywo na powyginanych zawiasach. Z pewnością narobiłabym hałasu, próbując je ostrożnie otworzyć.
Kopnęłam w nie i zdecydowanie wkroczyłam do środka. Hangar był pusty, jeśli nie liczyć ogromnej ilości rupieci, które zalegały na ziemi w sporych stertach. Światło słońca wpadało do środka przez dziury w dachu, dzięki czemu mogłam się zorientować, że w pomieszczeniu nie ma podłogi, a pognieciona metalowa konstrukcja spoczywa na warstwie nagromadzonego i udeptanego pyłu. W samym środku tego brudu znajdował się doskonale regularny krąg z białych kamieni, które słabo migotały, jakby chciały się ukryć przed wzrokiem nieproszonego gościa.
Zaklęcie związane ze środowiskiem. Dobre, a nawet zbyt dobre jak na mój gust.
– Czy ktoś jest w domu?! – zawołałam w przestrzeń.
Zza stosu rupieci wyszło dziecko, wymachując trzymanym za ogon martwym szczurem. Chłopiec był mały, chudy i brudny. Obszarpane ubranie, które wyglądało jakby łatano je wielokrotnie w tych samych miejscach, wisiało na nim jak worek po kartoflach. Brązowe włosy sterczały śmiesznie w różnych kierunkach, przywodząc na myśl igły na wystraszonym jeżu.
Podniósł prawą rękę, by namacać palcami sznur, na którym dyndało mnóstwo kości, piór i paciorków.
Miał wąskie ramiona i patykowate ręce, a mimo to, kiedy tak się na mnie gapił, wyraźnie dostrzegałam w jego oczach wyzwanie. Dopiero wtedy, niemal natychmiast, przypomniałam sobie, skąd znam to spojrzenie.
– Czerwony – powiedziałam do chłopca. – To fantastycznie, że cię tu spotykam.
W oczach dziecka pojawił się błysk. Rozpoznał mnie i opuścił rękę.
– W porzo! – zawołał. – Znam ją.
Ponad śmieciami pojawiła się brudna głowa. Niezwykle chuda dziewczynka zaczęła się wdrapywać na szczyt usypiska. Miała może dwanaście, trzynaście lat i spojrzenie, które zupełnie nie pasowało do drobnego ciała, ale za to wiele mówiło o jej niedożywieniu. Pociągłą twarz okalały splątane, brudne włosy, sprawiając, że cienie wokół oczu wydawały się jeszcze głębsze. Wyglądała, jakby już dawno skaził ją sceptycyzm dorosłych, ale jednocześnie nie zdążyła nim jeszcze zupełnie przesiąknąć. Życie mocno ją doświadczyło, więc najpierw kąsała każdą wyciągniętą w jej stronę rękę, a dopiero potem patrzyła, czy ta ręka nie podawała jedzenia. Widziałam wyraźnie, jak dziewczynka zaciska dłoń na rękojeści noża, a jej oczy mówiły, że jest skłonna go użyć, jeśli tylko zostanie do tego zmuszona.
– Kim jesteś? – spytała, patrząc na mnie.
– Najemnikiem – odpowiedział za mnie Czerwony.
Sięgnął pod koszulkę i wyciągnął plik papierów przewiązanych sznurkiem. Przez chwilę brudnymi palcami szukał czegoś, a potem położył mi na dłoni nieduży prostokąt. Spojrzałam – moja wizytówka z brązowym odciskiem kciuka. Odcisk był mój, krew, którym został zrobiony, należała do Dereka, ślicznego wilkołaka.
Ta wizytówka miała swoją historię. Kiedyś razem z Derekiem próbowaliśmy się dostać do domu po ciężkiej walce, która nie zakończyła się dla nas zbyt pomyślnie. Derek odniósł bardzo poważne rany nóg i potrzebował czasu, by wirus Lyc-V, który posiadali w organizmach zmiennokształtni, zasklepił je i wyleczył.
Kiedy spotkaliśmy Czerwonego, próbowałam właśnie wtaszczyć krwawiącego, nieprzytomnego towarzysza na konia – oczywiście z marnym skutkiem.
Czerwony i jego niewielka banda „dzieci szamana” pomogli mi. Dałam mu wtedy wizytówkę i przyrzekłam pomóc, kiedy będzie w potrzebie.
– Powiedziałaś, że mi pomożesz – przypomniał. – Jesteś mi to winna.
Wiedziałam, że to nie najlepszy moment na spełnianie takich obietnic, ale tak to już bywa. Bardzo rzadko mamy szansę wybrać odpowiedni moment na spłacanie długu. A skoro tak, mogłam tylko powiedzieć:
– To prawda.
– Ochraniaj Julie – polecił mi, a potem zwrócił się do dziewczyny: – Bądź jej cieniem. Wszystko będzie dobrze.

Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.