Miecz i kwiaty, tom I - Marcin Mortka - Fragment #3

Gaston otworzył oczy i usiadł raptownie. Zbyt raptownie.
W jego głowie rozszalał się ból, jakby uderzyły w niej wszystkie dzwony Tyru, Jerozolimy i pozostałych miast Ziemi Świętej. Młodzieniec jęknął i objął dłońmi skronie, usiłując zdusić łomot. Minęła dłuższa chwila, zanim oprzytomniał na tyle, by rozejrzeć się dookoła. Siedzący na zewnątrz namiotu Adalbert coś pospiesznie mówił, gestykulując przy tym żywo, italski rycerz zajrzał do środka i pokazał Gastonowi jakiś kubek.
Bernard nakrył niską pozostałość jakiegoś muru, najwidoczniej szykując swemu panu siedzisko – na tyle wygodne, na ile to było możliwe. Gdzieś daleko grzmiały dzwony, prawdziwe, spiżowe. Młodzieniec zacisnął powieki raz jeszcze.
Już przypominał sobie zdarzenia poprzedniej nocy.
Już pamiętał pełne animuszu głosy żołnierzy ze straży miejskiej i szaleńczą ucieczkę wzdłuż wymarłych, pozamykanych kramów bazaru, i gwiazdy mrugające doń filuternie między rozwieszonymi wysoko matami, za dnia broniącymi handlarzy przed skwarem. Pamiętał radosny śmiech Italczyka, pełnie niepokoju pytania zasapanego Adalberta i gniewne pomruki taszczącego ciężki tobół Bernarda.
Przypomniał sobie swą beztroskę.
– Gdzie my jesteśmy? – wymamrotał, mrużąc oczy.
O ile mógł ocenić, pora była jeszcze wczesna, ale wrześniowe słońce przygrzewało mocno, zamazując swym blaskiem kontury okolicznych budowli.
– Nadal w Tyrze. – Głos italskiego rycerza wydawał się dobiegać z daleka. Mówił w langue d’oïl bardzo płynnie, lecz z miękkim, śpiewnym akcentem. – Przykro mi niezmiernie, że tak niewiele mogę zaoferować mym nowym przyjaciołom, ale coś mi mówi, że to i tak więcej, niżbyście zdziałali sami.
Ból głowy nareszcie zelżał na tyle, by Gaston mógł uklęknąć i wydostać się z namiotu, który rozbito, jak się okazało, na mozaikowych płytach wielce podobnych tym, o które w nocy wyrżnął podbródkiem. Tyczki bez większego szacunku dla nieznanych budowniczych wbito w szczeliny między płytami. Daleko przed oczyma de Baideaux ciągnął się labirynt niskich, przypominających kopczyki budowli o bokach zdobionych płaskorzeźbami, a dalej dostrzegł dwa rzędy kolumn, między którymi przechodzili piesi i przejeżdżali jeźdźcy, czasami również wozy zaprzężone w woły. Gorący wiatr znad lądu kołysał zielonymi grzywami palm.
– To rzymska nekropolia, panie – odezwał się suchym głosem Adalbert i pospiesznie uczynił znak krzyża.
– Wybaczcie, dopiero rano żem zauważył... Ten Italczyk...
– Wasz towarzysz doprawdy imponuje mi swą wiedzą o miejscowych demonach! – uśmiechnął się szeroko italski rycerz. – Od chwili, gdy oczy otworzyłem, cięgiem słyszę o ghulach i ifrytach. I o sobie, zwłaszcza o sobie.
– Przecież każdy pielgrzym, który do Francji powróci, zapewnia, że miejscowe cmentarzyska aż roją się od ghuli! Święty Patroklusie z Troyes, cud, że nas co nie zeżarło. Mówiłem, żebyśmy trzymali się z dala od Italczyków, a...
– Nie lękajcie się, dobry rycerzu! – Obiekt przerażenia ojca Adalberta wybuchnął szczerym śmiechem, po czym wzniósł toast swoim kubkiem. – To bezpieczne miejsce. No, zdarza się, że po ciemku w coś przyrżnę, o coś się wywalę, ale to wszystko. Przecież żadne szanujące się monstrum nie będzie obgryzać wyschniętych na wiór truposzy, kiedy na południu król Gwidon, uwolniony przez przełaskawego sułtana Salah ad-Dina, wciąż dostarcza nowych, świeżutkich. Zachodzę tu co noc i jakoś nigdy żadnego potwora nie widziałem, co oznacza, że one też mają swój rozum. Poza tym – zarechotał – żadna bestia nieczysta nie jest groźna, gdy kompanii towarzyszy zacny sługa boży, co ze świętymi za pan brat przestaje.
– Zachodzicie tu co noc – powtórzył Gaston. Podszedł wolno do towarzyszy i usiadł na wyścielonych kocem kamieniach. Nawet nie zwrócił uwagi na stojące na ziemi miski, jedną wypełnioną daktylami i oliwkami, a drugą kawałkami chleba. Wskazał Bernardowi dzbanek, a służący posłusznie napełnił mu kubek. Młodzieniec ujął naczynie z winem, jak się okazało – cierpkim, i wychylił je do dna.
– Mnie też nalej – powiedział ich przygodny gospodarz, wyciągając swój kubek.
Bernard zmarszczył brwi tak mocno, że przez moment wyglądały jak zrośnięte. Chrząknął groźnie, ale Gaston przyzwalająco skinął głową. Ogromny sługa napełnił kubek Italczyka i podał mu niechętnie. Krople wina prysnęły na jego nogawice.
– Wasz pachoł zawsze taki rozmowny? – zapytał rycerz.
Minę miał nadal zaczepną, ale wolał już nie drażnić nią Bernarda.
– Od urodzenia – burknął Gaston.
– Widywałem berberyjskich ludojadów, co więcej uroku w sobie mieli. Mam wrażenie, że od tych jego grymasów wino nam kwaśnieje.
– Wierzcie mi, panie, ma on przymioty, które to równoważą. Wybaczcie, ale o czym innym wolałbym pogadać, nie o starym wiernym Bernardzie. Dopiero co z okrętu wczoraj zeszliśmy i obyczaje tutejsze nam obce. Doprawdy, inaczej sobie Tyr przedstawiałem i...
– Chodzi o to, że aniołów jakoś nie widać, wbrew temu, co pielgrzymi plotą? – podchwycił Italczyk. – Mnie to też, zaraza, gnębi.
– Nie, z tym się już zdążyłem pogodzić. – Gaston obrzucił kusym spojrzeniem ponownie zaczerwienionego Adalberta. – Bardziej mnie zastanawia, co pasowany rycerz porabia wśród hulających żeglarzy. I czemu wdaje się w uliczne bijatyki. I czemu sypia w nekropolii, zamiast...
– Dość! – przerwał mu szorstko Italczyk. Na jego policzkach pojawił się niezdrowy rumieniec. – Dość tego. Bo zaraz mnie oskarżysz, że ukradłem pas rycerski, a wierz mi, nie chcesz mi tego powiedzieć. Oj, nie chcesz! Nazywam się Vittorio Scozzi, z tych Scozzich.
– Nie chciałem was urazić, panie Scozzi, jeno...
– Dość, rzekłem! Udzieliłem wam schronienia, fakt, że skromnego, kierując się jednak współczuciem i dobrocią. Nietęgi z was szermierz, dobry panie Gastonie, ale żywot żeście mi uratowali, co tu dużo mówić. Byłby mnie kropnął ten Pizańczyk, jucha jedna! – Rumieniec Vittoria jeszcze się pogłębił na to wspomnienie. – Coś mi jednak mówi, że czas będzie się rozstać, bo...
Z tymi słowami zaczął sprzątać naczynia.
– Zaczekajcie, dobry panie Scozzi! – zawołał de Baideaux.
– Nie chowajcie urazy, jam niezwyczajny...
– Juści, żeście niezwyczajni. Pizańczyków wziąć za Saracenów, dobre sobie! W sumie jedni i drudzy potrzebni temu światu jak wrzód na krowim cycu, ale Saraceni przynajmniej bić się potrafią.
– ...a pomocy mi trzeba! Do orszaku rycerskiego jakiegoś trza mi się zaciągnąć! Śluby poczyniłem! – dokończył pospiesznie Gaston.
– Śluby? – W oczach Italczyka znów błysnęła ironia. – Jakie śluby? Coś nowego! Słyszałem już o wielu, ho, ho... Byli tacy, co ślubowali nigdy do ojczyzny nie wracać, ale to nic trudnego, bo jak cię Syryjki nie usidlą, to Saraceny powalą. A jak nie Saraceny, to syfilis. Byli tacy, co od chędożenia powstrzymać się ślubowali. Najtwardszy tydzień wytrzymał. Tydzień albo sześć dni, nie pomnę już teraz. A wy, panie de Baideaux? No, cóżeście ślubowali?
Nagle świat znów pociemniał w oczach młodzieńca.
– Boże, nie – jęknął Gaston. – Nie...
Znikły gdzieś wszystkie kolory, jakby na oczy nasunięto mu szarą błonę. Wszelkie dźwięki poczęły cichnąć, czas zwolnił. Vittorio poderwał się blady, przerażony, Bernard zacisnął swe ogromnie dłonie na jego ramionach, świat zakryła pucołowata, zaniepokojona twarz Adalberta, jego mięsiste wargi poruszały się, zapewne szepcząc jakąś niesłyszalną modlitwę.
„Powiedz mu – zachęcił Diabeł. – No, opowiedz mu o swym ślubie, Gastonie. I wspomnij o tym, dlaczego go uczyniłeś”.
– Nie waż się używać mego imienia! – wysyczał de Baideaux, zaciskając pięści do bólu.
„Och, wybacz, wciąż zapominam! Wybacz również, że nadal mącę twój spokój. Niestety, samo przybycie do Ziemi Świętej niczego nie załatwi, Gastonie. Nie pomoże nawet modlitwa w tutejszym kościele, choćby i najświętszym. Nie odpędzisz mnie, chłopcze, a w każdym razie nie przyjdzie ci to łatwo. Hmmm... Znam cię jednak doskonale i wiem, że tak łatwo nie odpuścisz, prawda?”.
– Nie – wycedził Gaston.
„Cóż, czeka nas więc wiele wspólnych przygód. Przyznam szczerze, że nie mogę się doczekać. Jest przecież tyle rzeczy, których musisz się nauczyć”.

Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.