Mass Effect: Podniesienie - Drew Karpyshyn - Fragment #1

– Patrz gdzie idziesz, człowieku.
Kroganin, na którego Pel nieumyślnie potrącił, spojrzał na niego z góry. Widać po nim było, że tylko szuka powodu, by wszcząć bójkę. Zwykle Pel nie wycofywał się, zwłaszcza, gdy przeciwnikiem był obcy, ale miał dość rozumu, by zrobić wyjątek dla wściekłej, ośmiostopowej masy twardych mięśni.
– Przepraszam– wymamrotał, unikając kontaktu wzrokowego, póki przerośnięty jaszczur nie odszedł, by gdzie indziej zaspokoić swój głód krwi.
W normalnych okolicznościach Pel nie byłby na tyle nieostrożny, by wpaść na gadającego gada rozmiarów małego czołgu, nawet na zatłoczonych ulicach Omegi. Ale teraz pochłaniały go inne sprawy. Cerberus wysłał go na spotkanie z nowym kontaktem z Układów Terminusa, ale ten się nie pojawił. Już tylko to wystarczyłoby, aby Pel poczuł się zdenerwowany. Tymczasem kiedy wracał do wynajętego w sąsiedniej dzielnicy mieszkania miał wrażenie, że jest obserwowany.
Nie zauważył nikogo podejrzanego, ale Cerberus uczył swoich agentów, że ignorowanie intuicji to prosta droga do śmierci. Niestety, Omega nie była miejscem, po którym można było się przechadzać nieustannie zerkając przez ramię. Trzeba było patrzeć gdzie się idzie, o ile nie chciało się skończyć z nożem w brzuchu.
Omega, olbrzymia stacja kosmiczna zlokalizowana w głębi Układów Terminusa, nie przypominała żadnego innego miejsca w znanej galaktyce. Zbudowano ją na szczątkach masywnej, nieregularnie ukształtowanej asteroidy, której wypełniony ciężkimi metalami rdzeń był systematycznie drążony, aż asteroida stała się niemal zupełnie pusta, dostarczyła też surowców na ciasną zabudowę pokrywającą każdy jej cal. Nikt nie wiedział ile stacja liczy sobie lat, chociaż wszyscy byli zgodni co do tego, ze została zbudowana przez Protean. Jednak nie było zgody co do tego który gatunek pierwszy zasiedlił ją po tym, jak Proteanie zniknęli w tajemniczych okolicznościach.
W długiej historii stacji pojawiło się kilka prób przejęcia stacji, jednak żadnemu ze zdobywców nie udało się utrzymać kontroli dłużej niż kilka lat. Obecnie stanowiła punkt spotkań i zawierania międzygwiezdnych interesów dla tych, dla których nie było miejsca w przestrzeni Cytadelii, na przykład dla batarian i salariańskiej gałęzi Lysthenii, a także najemników, łowców niewolników, zabójców i kryminalistów wszelkich ras.
Mimo wojenek okazjonalnie wybuchających między zamieszkującymi stację rasami, Omega stała się de facto stolicą układów Terminusa. W ciągu wieków osiedliły się tu przeróżne grupy, a kolejni osiedleńcy z przebudowywali część stacji tak, by odpowiadało to ich specyficznym potrzebom. Te wysiłki sprawiły, że Omega przekształciła się w coś na kształt ogromnego dryfującego miasta podzielonego na liczne niezależne od siebie dzielnice, z których każdą charakteryzowała niespójna architektura i przypadkowość zabudowy. Z daleka stacja wydawała się nierówna i krzywa. Ramiona dodane do głównej konstrukcji wyrastały z asteroidy pod każdym możliwym kątem, a do nich doczepione były kolejne sekcje. Wewnątrz poszczególnych obszarów budynki zdawały się powstawać bez planu i myśli przewodniej. Ulice skręcały i zawracały niespodziewanie, niekiedy tworząc prowadzące do nikąd pętlę. Nawet autochtoni szybko gubili się i tracili orientację, a nowo przybyli mieli nieustające trudności z adaptacją.
Pel bywał na Omedze na tyle często, by przyzwyczaić się do irytującej przypadkowości miejsca, ale nadal go nie znosił. Stacja była pełna istot wszelkich gatunków, nawet ludzi było tam wielu. Ale w przeciwieństwie do uporządkowanej, harmonijnej – niemal sterylnej – koegzystencji jaka miała miejsce w Cytadeli, ulice Omegi były zatłoczone, brudne i niebezpieczne. Nie było tu przedstawicieli prawa, bo i praw było niewiele, a przestrzegania nielicznych reguł pilnowały gangi, na usługach tych, którzy kontrolowali poszczególne dzielnice. Drobna przestępczość była powszechna, a morderstwa częste.
Pela to nie martwiło. Umiał o siebie zadbać. Omega nie podobała mu się z innych powodów. Każdy kąt śmierdział zmieszanymi odorem obcych: potem i feromonami, których nie zdołał zamaskować duszący zapach nieznanych perfum; smród trudnego do zidentyfikowania pożywienia dobiegający zza uchylonych okien i drzwi; okropny swąd niewyrzucanych śmieci zalegający w bocznych uliczkach.
Zapachy były obrzydliwe, ale hałas jeszcze gorszy. Inaczej niż w przestrzeni Rady, tutaj obcy nie używali wspólnych języków handlowych, chyba że nie mieli innego wyjścia. Niekończąca się kakofonia burknięć, pisków i skrzeków raniła uszy Pela, gdy przeciskał się przez tłum. Jego automatyczny translator był bezużyteczny w przypadku kosmicznych dialektów, na które nie był zaprogramowany.
Obcy nie mogli się nawet dogadać w sprawie nazwy stacji. Każdy nazywał ją inaczej w swoim ojczystym języku. Niewymawialna nazwa w języku asari oznaczała w wolnym tłumaczeniu „serce zła”, turianie mówili o „świecie bezprawia”, salarianie nazywali ją „miejscem tajemnic”, a dla krogan był to „kraj możliwości”. Dla wygody automatyczny translator, który Pel nosił przy pasie, tłumaczył wszystkie te terminy jako ludzkie słowo „Omega” – absolutny kres wszystkiego.
Chociaż Pel bardzo chciał być gdzie indziej, tutaj miał zadanie do wykonania. Cerberus wysłał go by pośredniczył w zawarciu umowy z kontaktem, a Pel dobrze wiedział, że Człowiekowi Iluzji lepiej się nie sprzeciwiać. Oczywiście nie powstrzymało to ani jego, ani jego ludzi od zaangażowania się w kilka niezależnych projektów, które mogłyby nie uzyskać akceptacji zwierzchników. Dlatego tak ważne było dokładne wykonywanie powierzonych zadań, wypełnianie misji wedle instrukcji; siedź cicho i nie rób błędów, które mogłyby zwrócić czyjąś uwagę na to co robisz, kiedy nie patrzą.
Chyba, że już o tym wiedzą, pomyślał Pel, zastanawiając się, czy jego ogon to agent Cerberusa. Może cała ta misja miała na celu sprowadzenie go na Omegę, gdzie martwy człowiek nie zwracał niczyjej uwagi.
– Jest tylko jeden sposób, by się przekonać – mruknął pod nosem, zrywając się do biegu i ciesząc się w duchu, że nie ma na sobie pancerza, który mógłby go spowolnić.
Biegł przez tłum, klucząc pomiędzy przechodniami, mijając zaskoczonych obcych, ignorując niezrozumiałe groźby i przekleństwa, którymi za nim rzucali. Skręcił gwałtownie w pustą boczną uliczkę pełną pojemników na odpadki, koszy i stosów śmieci. Minąwszy kilkoro zamkniętych drzwi skrył się za dużym zasobnikiem. Przykucnąwszy wyciągnął w kieszeni małe lusterko i ustawił je tak, by widzieć całą ulicę nie wychylając się przy tym z ukrycia.
Kilka sekund później jego ogon pędem wpadł w zaułek z głównej ulicy. Był nieduży, o stopę niższy od Pela i od stóp do głów ubrany w ciemną odzież. Twarz miał całkowicie schowaną za szalikiem ciasno owiniętym wokół głowy.
Zatrzymał się i rozejrzał, szukając jakichś śladów Pela. Wyciągnął pistolet, odbezpieczył i zaczął powoli posuwać się naprzód gotów strzelić w każdej chwili.
Pel też mógł wyciągnąć broń. Miał kilka do wyboru: zaufany Hahne–Keder w kaburze na biodrze, nóż przy pasku i mały awaryjny pistolecik w podeszwie buta. Nic nie wskazywało, by tamten miał na sobie pancerz, który mógłby generować tarcze kinetyczne, więc pojedynczy, dobrze wycelowany strzał byłby śmiertelny. Ale zabicie idącego za nim osobnika nie wyjaśniłoby kto go śledził i dlaczego. Zatem Pel siedział w ciszy i czekał.
Przeciwnik zbliżał się, trzymając się środka uliczki, starał się nie zbliżać zbytnio do drzwi ani kontenerów. Wciąż rozglądał się na boki, przyglądając się każdej z potencjalnych kryjówek o sekundę dłużej, niż było trzeba.
Był już blisko, może o dziesięć stóp od Pela, Zerkając w lusterko, człowiek czekał aż głowa tamtego obróci się w przeciwnym kierunku. Wtedy zaatakował. Błyskawicznie wypadł zza pojemnika i sięgnął ku broni przeciwnika.
Złapawszy go lewą ręką za przedramię, prawą skręcił nieznajomemu nadgarstek tak, że tamten zaczął celować sam w siebie. Przez cały starał się pozbawić przeciwnika równowagi, korzystając z przewagi jaką dał mu rozpęd i wzrost.
Upadli obaj. Pistolet poleciał na ziemię, a Pel usłyszał jęk swojego przeciwnika. Głos należał do mężczyzny. Siłowali się chwilę, ale Pel był większy, silniejszy i miał tę przewagę, że kiedy upadli na ziemię, znalazł się na górze. Obrócił swojego adwersarza na brzuch i zacisnął ramię na szyi, zwolna pozbawiając przeciwnika tchu. Drugą dłoń wciąż zaciskał na nadgarstku przeciwnika i powoli zmuszał go do zgięcia ramienia za plecami.
Tamten wił się i walczył. Był silny, ale nie mógł się mierzyć z przewagą, jaką Pelowi dawała jego postura.
– Kim jesteś? – syknął Pel w ucho powalonemu przeciwnikowi we wspólnym. – Kto cię przysłał?
– Golo – padła zduszona odpowiedź.
Pel lekko rozluźnił uścisk.
– Golo cię przysłał?
– Ja jestem Golo – translator Pela przekładał słowa na angielski, ale olbrzym rozpoznał rodzimy język przeciwnika i trudne do pomylenia słowa wypowiadane zza zamkniętej ochrono–maski.
Z parsknięciem odrazy Pel zszedł z quarianina i wstał.
– Miałeś się ze mną spotkać w barze – powiedział, nie próbując nawet pomóc kontaktowi wstać.
Golo poderwał się na nogi, sprawdzając, czy jest cały. Wyglądał tak samo jak każdy inny quarianin, jakiego Pel spotkał. Odrobinę niższy i drobniejszy niż człowiek był owinięty kilkoma warstwami odzieży, przy czym poszczególne elementy stroju zupełnie do siebie nie pasowały. Ciemny szal, którym okrywał twarz, został poluzowany podczas walki odsłaniając gładki, lustrzany wizor hełmu,.
– Proszę o wybaczenie – odparł quarianin, przechodząc na angielski. – Wybrałem okoliczności spotkania tak, by móc cię obserwować z bezpiecznej odległości i upewnić się, że jesteś sam. Odbyłem zbyt wiele spotkań, na których osoba, która na mnie czekała okazywała się tylko przynętą mającą mnie zwabić w zasadzkę.
– Ciekawe dlaczego? – zastanowił się na głos coraz bardziej zirytowany Pel. – Może zbyt często zdarzało ci się wystawić kogoś do wiatru? – był zbyt wkurzony by podziwiać płynność z jaką Golo władał ludzkim dialektem.
– Moje słowo to moja przysięga – zapewnił go Golo. – Ale jest wielu takich, którzy nie lubią quarian. Myślą, że jesteśmy tylko padlinożercami i złodziejami.
Bo jesteście, pomyślał Pel.
– Chciałem iść za tobą do twojego mieszkania – mówił dalej quarianin. – I tam porozmawiać z tobą w cztery oczy.
– A zamiast tego ruszyłeś na mnie z bronią.
– Tylko w celach samoobrony – zaprotestował Golo. – Gdy zacząłeś biec wiedziałem, że zostałem zauważony. Bałem się, że będziesz próbował mnie zabić.
– Wciąż mogę to zrobić – odparł Pel, ale to była pusta groźba. Cerberus potrzebował quarianina żywego.
Golo musiał wyczuć, że nic mu już nie zagraża, bo odwrócił się plecami do Pela by podnieść swoją broń.
– Możemy iść do ciebie i kontynuować naszą rozmowę w bardziej odosobnionym miejscu – zaproponował, chowając pistolet gdzieś pomiędzy warstwami ubrań.
– Nie – odrzekł Pel. – W bardziej publicznym miejscu. Nie chcę, żebyś wiedział, gdzie się zatrzymałem. – Pewnie byś później wrócił mnie obrabować.
Golo obojętnie wzruszył ramionami.
– Znam odpowiednie miejsce, niedaleko stąd.
Zaprowadził Pela do miejscowego kasyna. Przy drzwiach stał ciężko uzbrojony kroganin, który skinął im głową, gdy wchodzili. Szyld nad nim głosił „Jaskinia Fortuny”, Pel jednak wątpił, by ktokolwiek dorobił się tu bogactwa.
– Często tu bywasz? – zapytał, gdy Golo prowadził go do boksu na tyłach.
– Mam umowę z właścicielem. Nikt nam tu nie będzie przeszkadzał.
– Dlaczego nie umówiłeś się tu ze mną od razu?
– Jak mówiłem, musiałem się upewnić, czy jesteś sam. Olthar byłby niepocieszony, gdybym sprowadził mu do lokalu grupę ludzkich najemników.
Sposób, w jaki wypowiadał imię „Olthar” sprawiał, że brzmiało ono dla Pela volusańsko, ale nie miał pewności, czy tak jest w istocie. I tak nie miało to znaczenia.
Pel usiadł naprzeciwko Golo i wtedy zauważył zaskoczony, że lokal jest prawie pusty. Dwóch czterookich batarian grało w kości, kilku okrągłych volusan w coś przypominającego tryktraka, a grupa ludzi siedziała na środku sali i grała w karty pod czujnym okiem salariańskiego krupiera. Pel lepiej czułby się w barze ze striptizem – takim z ludzkimi albo nawet asariańskimi tancerkami – ale nie narzekał głośno.
– Nie ma automatów do quesara – zauważył.
– Za łatwe do zhakowania, za drogie do naprawiania – wyjaśnił quarianin.
Kelnerka – człowiek – podeszła i bez słowa postawiła przed nim kubek, potem odeszła nie patrząc mu w oczy. Kiedyś mogła być atrakcyjna. Gdy odchodziła, Pel zauważył, na jej kostce mały elektroniczny lokalizator; urządzenie powszechnie używane przez właścicieli niewolników do pilnowania swojej własności.
Mimowolnie zacisnął szczęki. Na myśl o tym, że człowiek był niewolnikiem obcych poczuł mdłości, ale nie mógł w żaden sposób pomóc tej kobiecie. W każdym razie nie w tej chwili.
Niebawem nadejdzie dzień rozliczenia, powiedział sobie w duchu. I sprawiedliwość spadnie niczym grom na tych przeklętych obcych zboczeńców.
– Ja stawiam – powiedział Golo, wskazując na stojącym przed nim napitek.
Na pierwszy rzut było to piwo w wersji obcych, ale Pel na własnej skórze przekonał się, że lepiej unikać ludzkiego jedzenia przygotowanego w nieludzkich knajpach. Gdyby miał szczęście, piwo byłoby tylko mdłe i gorzkie. Jeśli miałby pecha, czekałaby go noc spędzona na wyrzygiwaniu własnych wnętrzności.
– Podziękuję – powiedział, odsuwając kufel. – Dlaczego nic nie pijesz? – zapytał podejrzliwie po chwili.
– Zarazki – wyjaśnił krótko Golo, wskazując na swój hełm.
Pel skinął głową. Odkąd quarianie zostali wygnani ze swojego świata przez gethów, żyli w Wędrownej Flocie, flotylli składającej się z kilku tysięcy statków przemierzających bez celu kosmos. Kolejne generacje dojrzewające w tak odizolowanym, starannie kontrolowanym środowisku sprawiły, że system immunologiczny quarian stał się bezbronny wobec bakterii i wirusów gnieżdżących się na każdej z zamieszkałych planet galaktyki. By uniknąć zarażenia quarianie nosili dopasowane ochrono–kombinezony ukryte pod obszarpanymi ubraniami i nigdy nie zdejmowali szczelnych hełmów.
To spowodowało plotki, jakoby w rzeczywistości byli cyborgami; mieszanką organicznego ciała i maszynerii skrytą pod ich pancerzami i wizorami. Pel widział, ze prawda była o wiele mniej interesująca – przeciętny quarianin zwyczajnie nie mógł przetrwać poza flotyllą bez hermetycznie zamkniętego kombinezonu i maski.
– Przejdźmy do interesów – powiedział, skupiając się na wykonaniu zadania. – Twierdziłeś, ze możesz nam podać częstotliwości transmisji i kody komunikacyjne Floty.
Człowiek Iluzja i Cerberus bardzo interesowali się Wędrowną Flotą, zwłaszcza po ataku gethów na Cytadelę. Qunarianie powszechnie uważani byli za wyjątkowo nieprzyjemne utrapienie. Niemal siedemnaście milionów uciekinierów żyjących z dnia na dzień na podrzędnej jakości starych statkach od trzech wieków w podróży, zmierzających od systemu do systemu, na próżno szukając odpowiedniej niezamieszkałej planety, na której mogliby się osiedlić.
Panowało przekonanie, że przybycie quarian groziło kolonii co najwyżej utratą zasobów – ograbieniem lokalnego pasa asteroidów z cennych metali albo rezerwuarów elementu zero – i problemami z komunikacją, jakie musiał wywołać przelot kilku tysięcy niezapowiedzianych, przypadkowych jednostek. Te utrudnienia sprawiały, że quarianie nie byli mile widziani w żadnym z cywilizowanych obszarów kosmosu, ale tak naprawdę nikt nie postrzegał ich jako niebezpiecznych.
Jednak Człowiek Iluzja widział w nich coś więcej niż nieopanowaną chciwość i strupieszczałe statki. Na poziomie technologicznym dorównywali każdemu innemu gatunkowi. Quarianie stworzyli getha, który stał się zakałą galaktyki. I udało im się przez setki lat utrzymać cywilizację liczącą niemal siedemnaście milionów istnień bez wsparcia zasobów planetarnych. Kto mógł przewidzieć, do czego jeszcze są zdolni?
Wędrowna Flota była też największą armadą w zbadanym obszarze galaktyki: dziesiątki tysięcy statków od małych wahadłowców przez krążowniki aż po trzy ogromne agrostatki – cuda inżynierii kosmicznej i rolniczej, które były podstawowym źródłem pożywienia dla całej flotylli. Wiadomo było, że większość statków jest uzbrojona, jednak ile dokładnie i w jakim stopniu nikt nie widział. Quarianie byli społeczeństwem zamkniętym, żaden obcy nie postawił stopy na ich statku od exodusu z ojczystej planety.
Człowiek Iluzja nie ufał obcym mającym tyle statków i tyle tajemnic. Zdobycie quariańskich kodów i częstotliwości pozwoliłoby Cerberusowi na monitorowanie komunikacji pomiędzy Wędrowną Flotą... zakładając, że udałoby się mu wysłać jeden ze statków organizacji na tyle blisko, by mógł odbierać transmisje nie będąc zauważonym. Pel nie był pewien, jak Człowiek Iluzja planuje poradzić sobie z tą częścią planu, ale to nie było jego zmartwienie. On miał tylko zdobyć dane.
– Właściwie nie mogę wam podać kodów – powiedział Golo. – Zmieniły się od czasów, kiedy byłem częścią flotylli.
Pel przygryzł wargę próbując powstrzymać przekleństwo. Nie powinien był ufać Golo. To był wyrzutek z Wędrownej Floty. Quarianie nie mieli miejsca na statkach ani dość zasobów by stworzyć więzienie, więc z kryminalistami radzili sobie wykluczając ich ze społeczeństwa, porzucając na najbliższej zamieszkałej planecie albo stacji kosmicznej. W przypadku Golo – na Omedze.
Jakim chorym, pokręconym świrem trzeba być, żeby zostać wykopanym z rasy żebraków i złodziei?, zapytał się w duchu Pel, zastanawiał się, czy Golo był mordercą, gwałcicielem czy tylko całkowitym socjopatą.
– Jednak mam coś, co mogę wam zaoferować – Golo zdawał się nie zauważać z trudem tłumionej wściekłości Pela. – Zaprowadzę cię do kogoś, kto może dostarczyć wam te informacje. Za wynagrodzeniem.
Brudny, dwulicowy sukinsyn.
– Nie taką mieliśmy umowę.
– Musisz nauczyć się elastyczności – Golo wzruszył ramionami. – Improwizacji. Adaptowania się. Tak żyją moi ludzie. Tak udało mi się przetrwać, gdy znalazłem się na tej stacji.
Chciałeś powiedzieć: kiedy cię tu wyrzucili. Śmieć podrzucany innym do sprzątnięcia.
Mimo niewypowiedzianej odrazy, Pel żywił do Golo niechętny szacunek. Quarianie byli na Omedze tak samo niemile widziani jak wszędzie indziej; to, że udało mu się przetrwać na stacji było dowodem jego sprytu i zaradności. I dowodem, że nie można mu ufać. Pel nie chciał wrócić do Człowieka Iluzji z pustymi rękami, ale nie był jeszcze gotów by zaufać quarianinowi.
– Powiedz mi, czemu cię wygnano.
Golo zawahał się. Zza maski dobiegło coś, co mogło być westchnieniem żalu i przez chwilę Pel sądził, ze quarianin nie odpowie.
– Jakieś dziesięć lat temu próbowałem dobić targu ze Zbieraczami.
Pel słyszał o Zbieraczach, choć nigdy żadnego nie widział. Wielu, w tym on sam, wątpiło, czy w ogóle istnieją. Historie o nich bardziej przypominały międzygwiezdną wersję miejskich legend niż historię prawdziwego gatunku.
Według tych opowieści Zbieracze pojawili się na galaktycznej scenie jakieś pięćset lat temu, ponoć przybywając z niezbadanego rejonu kosmosu gdzieś za niedostępnym przekaźnikiem Omega–4. Jednak, mimo tego, że kręcili się po galaktyce od pięciu wieków, to niewiele wiedziano o nich i ich tajemniczej ojczyźnie. Zbieracze izolowali się wręcz ekstremalnie, nie pojawiali się nigdzie poza Omegą i kilkoma planetami w bezpośredniej okolicy stacji. Mijały dziesięciolecia podczas których nikt ich nie spotykał, po czym w następnych latach pojawiali się by handlować z innymi gatunkami.
Podczas tych rzadkich wypadów do Układów Terminusa Zbieracze dawali ponoć jasno do zrozumienia, że podobne wizyty innych gatunków na ich terytorium nie będą tolerowane. Mimo tego wiele jednostek odważyło się przejść przez przekaźnik Omega–4 w poszukiwaniu ojczystej planety Zbieraczy. Żadna z nich nie wróciła. Ogromna liczba statków, ekspedycji i flot zwiadowczych zniknęła bez śladu w przekaźniku, co doprowadziło do szalonych spekulacji na temat tego, co znajdowało się po drugiej stronie. Niektórzy wierzyli, że przekaźnik prowadził wprost do czarnej dziury albo serca słońca, choć to nie wyjaśniało w jaki sposób Zbieracze mogli z niego skorzystać. Inni utrzymywali, że jest tam futurystyczny ekwiwalent raju: ci, którzy tam przeszli żyli teraz w dekadenckim luksusie na idyllicznej planecie, nie chcąc wracać do brutalnego świata bezprawia w Układach Terminusa. Najpowszechniejsza teoria głosiła, że Zbieracze mieli jakiś rodzaj technologii obronnej, unikalnej i wysoce zaawansowanej, która całkowicie niszczyła wszelkie obce jednostki przechodzące przez przekaźnik.
Ale Pel nie był pewien, czy wierzył w którąkolwiek z tych opowieści.
– Myślałem, że Zbieracze to tylko mit.
– To powszechny błąd, zwłaszcza w przestrzeni Rady. Na podstawie własnych doświadczeń mogę cię zapewnić, że istnieją.
– Jakiego targu chciałeś z nimi dobić? – zapytał zaciekawiony Pel.
– Chcieli dwóch tuzinów „czystych” quarian, mężczyzn i kobiet, którzy spędzili całe życie we flocie, nieskażonych wizytami w innych światach.
– Myślałem, że każdy quarianin musi opuścić Flotę podczas swojej Pielgrzymki – zauważył Pel, odnosząc się do quariańskiego rytuału inicjacji.
– Nie wszyscy pielgrzymują – wyjaśnił Golo. – Robi się wyjątek dla zbyt chorych lub słabych, by przetrwać poza kolonią. W rzadkich wypadkach osobnik z cennym talentem lub umiejętnością może dostać dyspensę od Admiralicji. Od początku wiedziałem, że prawdopodobnie mnie złapią – dodał niemal z żalem. – ale oferta była zbyt dobra, by jej nie przyjąć.
Pel kiwnął głową. To pasowało do innych historii, które znał. Zbieracze przybywali robić interesy i zwykle chcieli wymienić towary albo technologię na żywe istoty. Nie byli jednak zwykłymi handlarzami żywym towarem. O ich żądaniach krążyły najdziwniejsze opowieści. Zbieracze zgłaszali dziwaczne zapotrzebowania: dwa tuziny leworęcznych salarian; szesnaście par batariańskich bliźniaków; kroganin, którego rodzice pochodzili z wojujących klanów. W zamian Zbieracze oferowali niesamowitą technologię lub wiedzę: nowe konfiguracje napędów masy pozwalające zwiększyć wydajność silników albo pamięć systemu naprowadzającego, która znacząco poprawiała celność broni. Po jakimś czasie taka technologia rozprzestrzeniała się w całym społeczeństwie, ale przez kilka lat dawała przewagę każdemu, kto był dość bystry, by dobić targu. A przynajmniej tak brzmiało to w opowieściach.
Te nietypowe zwyczaje handlowe, ekstrawagancki sposób płacenia, za prawdziwie nietypowy towar, oraz fakt, że nikt nie znał prawdziwej nazwy gatunku, przyniosły im przydomek Zbieraczy. Tak samo jak w przypadku teorii spiskowych dotyczących tego co znajdowało się za przekaźnikiem Omega–4, powstało wiele hipotez na temat motywacji Zbieraczy. Niektórzy uważali, że ich prośby wynikają z powodów religijnych, inni widzieli w tym dowód na dewiacje seksualne lub obrzydliwe upodobania kulinarne.
Jeśli Zbieracze naprawdę istnieli, jak twierdził Golo, to Pel był skłonny uwierzyć, że prowadzili genetyczne eksperymenty na innych gatunkach, choć nie był w stanie sobie wyobrazić jak miałyby one przebiegać i jaki mieć cel. Z całą pewnością jednak działalność obcych była podejrzana.
– Jeśli Zbieracze są prawdziwi, ich nie powstrzymano? – zastanowił się głos.
– A kto miałby to zrobić, skoro na interesach z nimi można zyskać? – retoryczne pytanie Gola idealnie obrazowało najpopularniejszą filozofię w całych Układach Terminusa. – Pojawiają się i oferują coś wartego kilka milionów kredytów, a w zamian musisz im tylko dać kilkudziesięciu więźniów. Nie są gorsi od łowców niewolników, ale lepiej płacą.
W przestrzeni Rady niewolnictwo było nielegalne, ale w Układach Terminusa było akceptowaną – a nawet powszechną – praktyką. Jednak to nie moralna strona działań Zbieraczy niepokoiła Pela najbardziej.
– Czy nikt nie martwi się tym, co robią po drugiej stronie przekaźnika? Mogą tworzyć potężną nową broń genetyczną. Co jeśli badają nasze gatunki by nauczyć się o naszych słabościach i bolączkach, by potem dokonać inwazji?
Golo zaśmiał się, a jego śmiech odbił się głuchym echem wewnątrz maski.
– Nie mam wątpliwości, że szykują coś nieprzyjemnego – przyznał. – Ale robią to już od pięciuset lat. Jeśli by planowali inwazję, już by do niej doszło.
– Nie jesteś nawet ciekaw?
– Ciekawscy próbują przejść przez Omegę–4 – przypomniał człowiekowi Golo. – I nie wracają. Reszta tu na Omedze bardziej martwi się tym, czy sąsiad nie czai się z nożem, niż tym co dzieje się na drugim końcu galaktyki. Tutaj trzeba się skupić na teraźniejszości, by przeżyć.
Dobra rada, uznał Pel. Zbieracze z pewnością byli intrygujący i nie byłby zaskoczony, gdyby okazało się, że agenci Człowieka Iluzji już ich gdzieś szukają. Ale jego misja była inna.
– Powiedziałeś, że możesz doprowadzić mnie do kogoś, od kogo mogę dostać te kody.
Golo pokiwał energicznie głową, zadowolony, że rozmowa znowu skupiła się na interesach.
– Mogę wam powiedzieć gdzie spotkacie załogę jednego ze statków zwiadowczych Wędrownej Floty – zapewnił. – Będzie tylko musieli wziąć jednego z nich żywcem.

Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.