Dwie karty - Agnieszka Hałas - Fragment #4

Na starym cmentarzu jak zwykle panowała cisza. Drzewa były powykręcanymi czarnymi kształtami na tle nieba, na którym płonął zatruty zachwianiem księżyc. Wszystko tonęło w szkarłatnej poświacie; świat jak z koszmarów sennych, namalowany krwią.

Anavri szła alejkami bezszelestnie niczym cień, unosząc suknię, żeby rosa nie zamoczyła falban. Znała drogę na pamięć. Nie bała się. Powóz czekał tuż za bramą; zresztą żywi tu nie przychodzili, a umarli nie mogli jej skrzywdzić.

Była już prawie u celu, gdy nagle ujrzała, że nie jest sama.

 

Na jednym z nagrobków ktoś siedział – skulona sylwetka, której zarys wyglądał znajomo. Dziewczyna najpierw zamarła, potem zbliżyła się ostrożnie, drżąc z emocji. Powiew wiatru przyniósł ślad charakterystycznej, kadzidlanej woni i Anavri z nagłym rozczarowaniem zdała sobie sprawę, co to za zapach. Zjawy z reguły się nie narkotyzują.

W pierwszym odruchu pomyślała, że to włóczęga, ale nie – był zbyt porządnie ubrany. Nie wyglądał na człowieka z marginesu. Nagle uświadomiła sobie coś jeszcze. Jego aura... parzyła czernią. Dawno temu Fabien nauczył ją, jak odczytywać niewidzialne znaki. Teraz Anavri wyczuła osłabienie i ten jedyny w swoim rodzaju, mroczny głód. Tak bardzo znajomy.

Ka-ira podniósł głowę, szkarłatna poświata padła na jego twarz. Źrenice zabłysły po kociemu.

Nie był podobny. Ani trochę. Ciemnowłosy, kilka lat starszy, z policzkiem zeszpeconym przez szramy. Ale i tak wspomnienia przypłynęły same.

Gorączkujący, słaby Fabien po kolejnej nocy spędzonej w odległych wymiarach, w krainach demonów i duchów. Niema prośba w jego oczach. Bolało za każdym razem tak samo, lecz Anavri nigdy się nie przyznała, jak bardzo. Nikomu innemu nie mógł zaufać, a ona... ona mogła mu ofiarować tylko tyle. Z chęcią oddałaby więcej, oddałaby krew i duszę, gdyby to coś mogło zmienić, ale na skazę przecież nie ma leku...

 

Otrząsnęła się z wysiłkiem, powracając do teraźniejszości.

Wyczerpany ka-ira tutaj, na grobie Fabiena. To było jak przeznaczenie.

 

* * *

 

Krzyczący siedział na marmurowej płycie nagrobnej, a pomiędzy jego dłońmi świeciła odrobina żaru. Wdychał głęboko słodki dym w nadziei, że opium złagodzi dreszcze. Przyszedł na cmentarz, bo aura tego miejsca miała szansę trochę mu pomóc.

Bardziej wyczuł niż usłyszał, że ktoś się zbliża. Podniósł głowę i ujrzał postać w pelerynie z kapturem.

Przypomniał sobie opowieści o krwiożerczych istotach, które wstają z grobu po śmierci. Przywołał moc, pozwalając, żeby źrenice zamigotały żółto. Mała demonstracja – na to jeszcze starczyło mu sił. Kimkolwiek była nieznajoma, to ona powinna się go bać.

– Nie trzeba – uniosła dłoń. Głos miała cichy, matowy. – Nie skrzywdzę cię. Jestem Anavri.

Szarpnęła zapięcia, peleryna opadła na trawę. Krzyczący zastygł z lufką w dłoni.

Nieznajoma miała na sobie czarną, zwiewną suknię i koronkowe rękawiczki, również czarne. Wyglądała jak postać z obrazu: jasne włosy gładko zaczesane do tyłu, aksamitka na szyi. Jej oczy tonęły w plamach ciemnego makijażu.

Dla jego wewnętrznego wzroku aż jaśniała siłą życiową. Cudowne, czyste źródło.

– Potrzebujesz żyły, prawda?... Użyj mnie.

Żmij dobył sztyletów i skrzyżował je przed sobą.

– Kim jesteś, na Otchłań?

– Nie bój się. – Wyciągnęła puste ręce. – Nie służę srebru.

– Nie? Po prostu ofiarowujesz swoją siłę każdemu, kto jej potrzebuje? I to wtedy, gdy świeci czerwony księżyc? Co to za wariactwo?

Spuściła głowę.

– Dawno temu złożyłam przysięgę... Pozwól mi ją wypełnić.

Krzyczący podszedł do niej, nadal nieufny. Schował jeden ze sztyletów, ale drugi trzymał w pogotowiu. Sięgnął wewnętrznym wzrokiem ku umysłowi dziewczyny. Był tak spięty, że wychwyciłby najmniejszy cień fałszu, najlżejszy ślad zagrożenia. Ale wszystko wskazywało na to, że mówiła prawdę.

Szaleństwo.

Zawahał się, lecz wygłodniała czerń już wyła w jego głowie; nie miał siły dłużej się zastanawiać. Przyłożył dziewczynie ręce do skroni. Wzdrygnęła się, jakby ją uderzył.

– To nic – zapewniła pospiesznie. – Masz bardzo silną aurę... Czerp, nic mi nie będzie.

Usłuchał, zanim jeszcze skończyła mówić. Poczuł, jak przyjemne ciepło napełnia opuszki palców, potem ręce. Ból głowy odrobinę zelżał.

Anavri jęknęła cicho, przygarbiła się. Żmij siłą woli zmusił się, żeby przerwać czerpanie, zanim wyrządzi jej krzywdę.

– Zaczekaj – szepnęła, zdejmując rękawiczki. Krzyczący poczuł dreszcz, bo paznokcie jej drobnych, bladych dłoni były poobgryzane do krwi. – Mogę ci ofiarować więcej... Nie bój się.

Zanim zdążył zaprotestować, objęła go i przytuliła twarz do jego twarzy. Owionął go zapach drogich perfum. Jej skóra była gładka i zimna jak satyna.

Zalała go powódź emocji, jakby wezbrana rzeka przerwała tamę. Ból, tęsknota, przeraźliwe poczucie pustki. I dzika, zapiekła nienawiść.

Po długiej chwili żmij cofnął się, oddychając głęboko, jakby wynurzył się z wody. Oszołomiony, ale dużo silniejszy. Wreszcie nasycił głód, a ona, przynajmniej przez krótki czas, mogła czuć się oczyszczona. Wolna.

– Dlaczego? – powtórzył, patrząc na nią. – Nawet mnie nie znasz!...

– Znam cię lepiej, niż sądzisz. Przypominasz mi kogoś... – Głos Anavri załamał się; przycisnęła kostki palców do ust. Zaczerpnęła głęboko tchu, uspokajając się. Nagle zakręciło jej się w głowie; nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo czerpanie ją osłabiło. Żmij podtrzymał ją, podprowadził do najbliższego z nagrobków.

– Usiądź – polecił spokojnie. – Usiądź, zanim zemdlejesz.

Usłuchała, choć przemknęło jej przez głowę, że zabrudzi suknię mchem.

Ka-ira stał sztywno, jakby zakłopotany, w końcu przykląkł obok. Patrzyła ze smutkiem na jego splątane włosy i przekreśloną bliznami twarz. Kim byłby, gdyby przeklęta moc nie zbudziła się w nim i nie zburzyła mu życia?

Podniósł wzrok – ich spojrzenia spotkały się. Anavri zadrżała, ale nie odwróciła oczu.

Krzyczący w Ciemności pod wpływem impulsu pocałował ją w policzek.

– Dlaczego?... – powtórzył po raz trzeci.

– Mój brat był przeklętym, jak ty. Zabili go srebrni. Zamęczyli, twierdząc, że ratują w ten sposób jego duszę i nas. – Wskazała sąsiedni nagrobek, na którym widniał herb i krótki napis. – Nasz ojciec użył swoich wpływów, żeby sprowadzić jego zwłoki z Domu Godnego Odejścia. Pochowano go tutaj, zamiast spalić ciało i rozsypać prochy. Co roku w rocznicę pogrzebu odwiedzamy grób, jak każe zwyczaj. – Dziewczyna spuściła głowę. – Kiedy dowiedziałam się o śmierci Fabiena, przysięgłam, że jeśli kiedykolwiek będę mogła pomóc komuś, kogo dotknęło przekleństwo Zmroczy... uczynię to.

Oboje milczeli chwilę.

– Jak się nazywasz? – spytała cicho Anavri.

– Brune.

Mówił jak ktoś wykształcony, ale im dłużej mu się przyglądała, tym wyraźniej widziała, że pomyliła się, oceniając, że nie miał nic wspólnego z marginesem. Wydawał się wynędzniały i zmęczony, ubranie miał bardziej zniszczone, niż początkowo sądziła. Odepchnęła od siebie pytanie, gdzie mieszkał i jak zarabiał na życie. Nie chciała tego wiedzieć.

Wstała – osłabienie już mijało. Podniosła pelerynę i owinęła się nią, nasuwając kaptur na czoło.

– Żegnaj. – Zawahała się. – Uważaj na siebie.

Krzyczący patrzył za nią jeszcze długo po tym, jak zniknęła w mroku. Jego wyczulony słuch uchwycił turkot powozu, który odezwał się w oddali i po chwili ucichł.

Szkarłatny księżyc trwał niewzruszenie na milczącym niebie.


Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.