Szamanka od umarlaków - Martyna Raduchowska - Fragment #1

Była jedna rzecz, której nikt o Idzie nie wiedział.

Za cholerę nie chciała być wiedźmą. Była też jedna rzecz, której nie wiedziała sama Ida – zasadniczo nie miała w tej kwestii nic do powiedzenia. I nie chodzi tu o żadne zrządzenie losu, siłę wyższą, klątwę, życiorys zapisany w gwiazdach w najdrobniejszym szczególe, czy przeznaczenie, którego nie da się zmienić ani oszukać. Ida zwyczajnie miała Pecha. Chociaż nie, to nawet nie było tak: to Pech miał Idę. Trzymał mocno, nie puszczał, śledził jak cień, czepił się jak rzep psiego ogona, wierny niczym najlepszy przyjaciel, zawsze gotów, by pokrzyżować jej plany i zwalić pod nogi nie kłodę, a cały ich stos.
W dniu swoich dziewiętnastych urodzin Ida oświadczyła rodzicom, że nie zamierza mieć absolutnie nic do czynienia z magią.
Nie byli zachwyceni.
Jako jedyna dziedziczka wielopokoleniowego dorobku rodziny Brzezińskich, jedyna, która mogła kontynuować tradycje równie starego, co poważanego rodu czarodziejów, wróżbitów i telepatów, stawiała właśnie tenże ród w nieopisanie trudnej, niezręcznej sytuacji. Zgodnie z tradycją Idę czekała śmiertelnie nudna, pozbawiona choćby odrobiny spontaniczności przyszłość. Dziewczyna miała udać się na studia do elitarnej szkoły magii, zdobyć najlepsze wykształcenie, dyplom z wyróżnieniem , rekomendacje od najbardziej poważanych profesorów, ba, nawet od dziekana, a najlepiej i samego rektora, a wszystko to po to, by zająć miejsce ojca w loży czarodziei i do dnia swojego ślubu zajmować się polityką. Oczywiście nie na własną rękę, o nie, to dałoby jej zbyt dużą swobodę – zamiast tego Ida miała potulnie wprowadzać w życie decyzje podjęte przez jej rodziców. Po ślubie natomiast bez szemrania usunąć się w cień swego małżonka i również bez szemrania zacząć rodzić dzieci, które, ma się rozumieć, czekał podobny nieszczęsny los.
Tak, poglądy Idowych rodziców zaliczały się do tych nader staroświeckich, ale tak to już jest, jak się człowiek uprze, żeby być tradycyjnym. Na nieszczęście państwa Brzezińskich, córkę mieli niebezpiecznie wręcz nowoczesną. Na jeszcze większe nieszczęście – jedyną. Irmina, matka Idy, miała na karku już prawie dwa stulecia i choć wciąż promieniała urodą podlotka, mogła pożegnać się z nadzieją na wydanie na świat alternatywnego dziedzica. Nigdy nie planowała posiadania wielodzietnej rodziny, a ponieważ do tej pory nie zdarzyło się, by którykolwiek dziedzic był na tyle bezczelny, by pokazać tradycji środkowy palec i podążyć własną drogą, Irmina w kwestii potomstwa z radością ograniczyła się do niezbędnego minimum.
Nikt nie przewidział, że niezbędne minimum może mieć własne zdanie i co gorsza własne plany na własną przyszłość, że któregoś dnia oświadczy, iż uważa całą tę magię za godną pożałowania bzdurę, której to ono – niezbędne minimum – nie zamierza się poświęcać. Co gorsza, Ida zmroziła rodzicielom krew w żyłam stwierdzeniem, że nie ma też zamiaru wychodzić za mąż. Posiadania dzieci jeszcze nawet nie rozważała i wcale nie jest pewna, czy cokolwiek kiedykolwiek zdecyduje się urodzić. I w ogóle niech jej dadzą wszyscy święty spokój.
W miarę jak słuchali krótkiego i rzeczowego oświadczenia córki, ojciec coraz mocniej zaciskał szczęki, a stan matki coraz lepiej pasował do określenia „przedzawałowy”. Z każdym słowem Idy cała ich starannie zaplanowana przyszłość obracała się w ruinę. Wszelkie nadzieje, że dziewczyna może jednak da się przekonać do zmiany zdania okazały się płonne, gdy ta oznajmiła dobitnie, iż nie posiada najmniejszych nawet czarodziejskich zdolności, o czym łatwo można się przekonać za pomocą prostych testów. Z Idy taka czarownica jak, nie przymierzając, z koziego zadka waltornia i szkoła magii zupełnie mijała się z celem. A zatem nawet jeśli rodzice zmuszą ją do wypełnienia obowiązku wobec rodu i poświęcenia się karierze czarownicy–polityka, jej brak zdolności prędzej czy później wyjdzie na jaw. A ponieważ prawo do zasiadania w loży czarodziei mają, jak sama nazwa wskazuje, wyłącznie czarodzieje, dziewczyna pozbawiona daru przyniosłaby rodzinie jedynie wstyd i hańbę. Niemagiczne dziecko nie było bowiem dla magów szczególnym powodem do dumy. Małżeństwo Idy z czarodziejem mogłoby co prawda zmazać nieco plamę na honorze rodziny i uratować choć część rodzicielskich planów, ale, jak już wspomniano, dziewczyna nie życzyła sobie małżeństwa i nawet bardzo pociągająca aparycja głównego kandydata na narzeczonego nie zdołała zmienić jej decyzji.
Po dłuższym zastanowieniu rodzice zmuszeni byli przyznać, że córka faktycznie nigdy nie przejawiała nadprzyrodzonych zdolności, a mając już lat niemało, powinna tymi zdolnościami wręcz emanować. I szukać okazji by się nimi chwalić. W tej rodzinie zawsze tak było i tak zgodnie z tradycją być powinno. Niestety wyglądało na to, że tak już nie będzie.
Ponieważ jednak tonący brzytwy się chwyta, postanowili przetestować Idę, nie tracąc nadziei na to, że może tli się w niej choćby malutka iskierka mocy, która przy odpowiedniej pielęgnacji wybuchnie silnym, jasnym płomieniem. Na tyle silnym i jasnym, by rodzinie hańby ani wstydu nie przynieść.
Ida nie doceniła rodziców. Ich determinacja, by odnaleźć w niej choć odrobinę magicznego potencjału była tak wielka, że zastawiali na nią czarodziejskie sidła na każdym wręcz kroku. Założenie było takie, że dziewczyna korzystając z mocy będzie się umiała oswobodzić lub wykryć podstęp i zwyczajnie w sidła nie wpaść. Ale Ida nie miała mocy, niczego nie była w stanie wykryć. Za to wpadanie wychodziło jej pierwszorzędnie. Było przy tym niezwykle frustrujące i zaczynało doprowadzać dziewczynę do szewskiej pasji.
Zaczęło się od pułapek podłogowych, które ojciec pozakładał w całym domu. Ida wyszła z biblioteki pogrążona w jakiejś lekturze, na pamięć zmierzając do swojego pokoju, gdy nagle coś zacisnęło się na jej kostce, szarpnęło tak, że straciła równowagę i grzmotnęła na podłogowe deski, po czym silnie pociągnęło w górę. Tym sposobem dziewczyna zawisła w powietrzu do góry nogami i dyndała wesoło pod samym sufitem. Piętnaście minut zdzierała sobie gardło, zanim rodzice i służba przybyli na ratunek. Dom był ogromny, mogli jej nie słyszeć, ale Ida podejrzewała ich o najgorsze. O to na przykład, że zwlekali tak długo specjalnie i czekali, aż dziewczyna znudzi się tym dyndaniem i posłuży czarami, by się uwolnić. Nie ma głupich. Nawet gdyby Ida miała w sobie moc, wolałaby i z tydzień nawet podziwiać warstwy kurzu i pajęcze sieci nagromadzone na żyrandolu, niż dać się przyłapać na używaniu czarów. Miała plany, swoje własne osobiste plany i za nic nie zamierzała z nich rezygnować. Dla takich planów warto się poświęcić i powisieć trochę głową w dół.
Zanim wreszcie ściągnięto ją spod sufitu, musiała wysłuchać długiej, pełnej lamentów tyrady matki oraz śmiertelnie poważnego kazania ojca. Oboje bardzo starali się przemówić Idzie do rozumu, by wykrzesała z siebie trochę zaangażowania i chociaż spróbowała odkryć w sobie źródło czarodziejskiej energii. Nie, nic z tego. Ich córka nie była może zbyt zdolna, umiała jednak postawić na swoim.
Tak przynajmniej jej się wydawało.
Kiedy powpadała jeszcze w kilka pułapek podłogowych, kilkakrotnie zaplątała się w czarodziejskie pajęcze sieci, poparzyła o zaklęte w klamkach i poręczach diabelskie ogniki, utknęła po kolana w schodach, których deski zmiękły ni stąd ni zowąd, przyjmując konsystencję gęstego błota, po czym stwardniały z powrotem i boleśnie zacisnęły się wokół Idowych nóg, a na koniec wsunęła cały talerz krokietów nafaszerowanych „esencją wieszczów”, wyjątkowo złośliwym halucynogenem, po którym świat stał się niebieski w czerwone kropki a zamiast ludzi otaczały ją zgniłozielone trolle, w Idzie zaczęła kiełkować nieodparta potrzeba pozbawienia kogoś życia. Rodziców, służby czy siebie samej – wszystko jedno. Krwiożercze żądze niechybnie zostałyby zaspokojone, gdyby na pomoc nie przyszedł atak wyrostka robaczkowego. Perspektywa spędzenia w szpitalu kilku dni z dala od rodziców i ich magicznych testów, w ciszy i samotności, nieco Idę uspokoiła, napełniła napawała nadzieją i optymizmem.
Pech chciał, że nadzieję i optymizm szlag trafił, gdy w noc przed operacją dziewczynę odwiedził nieoczekiwany gość...
*
– Widzę nieżywych ludzi – wyszeptała Ida, ocierając twarz rękawem. Krew nie chciała zejść. Z dłoni, z policzków, z piżamy... Była wszędzie. Lepka i gęsta jak miód, ciemnoczerwona niczym dojrzałe wiśnie.
– Jakich „ludzi”? Ja jestem pojedynczy – odparł pogodnie nieżywy człowiek i uśmiechnął się do niej przyjacielsko. A zarazem makabrycznie. Nie miał oka, a krew z pustego oczodołu zalewała mu policzek i kapała na białą koszulę. Zabarwiła usta i zęby, ściekała po brodzie, nadając mu wygląd ucztującego kanibala.


Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.