Overwatch - recenzja

Wbrew temu, co można by dziś sądzić, Overwatch wcale nie zapowiadał się na murowany hit. Reakcja publiczności na pierwsze informacje o nowej grze Blizzarda nie była przecież zbyt optymistyczna. Marudzono między innymi na kompletnie nieznane uniwersum i bajkowy styl graficzny, a nawet samą decyzję o rozpoczęciu produkcji kolejnego sieciowego shootera, motywując to stwierdzeniami, że światu z powodzeniem wystarczy tych, które i tak wylewają się z niemal każdego zakątka Internetu. Autorom dostało się też za to, że próbują wcisnąć graczom odpady po pogrzebanym Titanie, co akurat szybko okazało się prawdą. Kiedy gra trafiła wreszcie do etapu zamkniętej bety, zaczęły napływać inne, pozytywne opinie, a w Overwatchu dostrzeżono wielki potencjał. W maju tego roku, podczas „dni otwartych” tytuł przetestowało ponad 9 milionów osób, a niespełna miesiąc po oficjalnej premierze serwery nietaniej, bo kosztującej blisko 200 złotych produkcji (wersja pc), regularnie odwiedza aż 10 milionów fanów. Z czego zatem wynika jej fenomen?

MOBA? Jaka MOBA, panie!

Overwatcha o tyle popularnie, co błędnie zwykło się nazywać FPS-em z elementami MOBY. W rzeczywistości to jednak dość zwyczajna strzelanina z bardzo tradycyjnymi celami meczu, tyle że do dyspozycji graczy oddano ponad 20 grywalnych postaci o różnych cechach i umiejętnościach. Nie ma tu ścieżek, sterowanych przez SI minionów, ani tym bardziej wież i fortów, toteż doszukiwanie się jakiekolwiek pokrewieństwa z LoL-em lub HotS-em uważam za nieco niepoważne. Nie znaczy to jednak, że Overwatch jest zły – wręcz przeciwnie.

Gry cRPG - Pod lupą - Overwatch - recenzja - Atak!

W grze znalazło się miejsce dla czterech trybów zabawy, wybieranych przez serwer losowo przed każdym meczem. Najbardziej klasyczny, Control, to w zasadzie typowa Dominacja - drużyny konkurują o ściśle wyznaczony punkt na mapie i im dłużej pozostają w jego posiadaniu, tym więcej punktów zdobywają. Bardzo podobnie funkcjonuje Point Capture, tyle że tutaj role są z góry przydzielone: jedna ekipa broni wyznaczonej strefy, podczas gdy druga ma za zadanie ją przejąć. W mojej opinii znacznie ciekawej prezentują się dwa pozostałe typy rozgrywki. Payload wymaga eskortowania ładunku do stacji końcowej, nim minie wyznaczony limit czasowy. Sęk w tym, że „paczka” przemieszcza się tylko wtedy, gdy w jej okolicy pozostaje przynajmniej jeden gracz, a to wcale nie takie łatwe, zważywszy na huraganowy ogień obrońców, który natychmiast koncentruje się na takim delikwencie. Na każdej mapie (swoją drogą łącznie jest ich dwanaście – po trzy na stale przypisane do konkretnych trybów) znajdują się wąskie gardła, które ułatwiają robotę defensorom, ale z drugiej strony po ich zdobyciu szturmujący otrzymują dodatkowy czas, niezbędny do sięgnięcia po ostateczne zwycięstwo. Hybrid dodaje do tego schematu konieczność zajęcia punktu, z którego startuje ładunek (na zasadach zbliżonych do tych z Control) – później rozgrywka wygląda identycznie jak w Payload. Zdaję sobie sprawę, że „na papierze” brzmi to pewnie nieco skomplikowanie, ale zapewniam, że w rzeczywistości jest czysto intuicyjne i diabelnie emocjonujące.

Oblicza chaosu

 

Prawdziwą wisienką na torcie oraz głównym powodem imponującego sukcesu gry bez wątpienia są jednak bohaterowie, jakimi przyjdzie nam sterować. Każda z 21 postaci (na tę chwilę, choć Blizzard już przebąkuje o nowych) posiada własne, unikalne umiejętności, niedostępną dla innych broń, a nawet niezwykle potężnego ultimate’a, którego najpierw trzeba naładować poprzez standardowe działania – zadawanie obrażeń w wypadku zabójców, leczenie jako wsparcie itd. Początkowo to bogactwo potrafi przytłoczyć, ale z czasem każdy znajdzie coś dla siebie. Ulubieniec nowicjuszy, Bastion, potrafi przyjmować pozycję defensywną, która uniemożliwia mu ruch, ale w zamian za to pozwala używać śmiercionośnego działka Gattlinga, zdolnego do przemielenia całej wrogiej drużyny w przeciągu kilku sekund. Cybernetyczny ninja Genji to wspaniały wybór dla tych, których los obdarzył sporym refleksem – skubaniec jest wrażliwy na ciosy, ale niezwykle szybki. Potrafi wspinać się po ścianach na trudno dostępne części mapy, by następnie wskakiwać za plecy wrogów i przerabiać ich na mielonkę przy pomocy zabójczej kombinacji ciosów kataną i celnie rzuconych shurikenów. Jeden z moich faworytów to wielki, paskudny tank o wdzięcznej ksywce Wieprzu. Jest nieruchawy jak polski „tatusiek” na wakacjach, ale potrafi się leczyć oraz używa dalekosiężnego łańcucha, przy pomocy którego przyciąga niemilców tuż pod lufę wiernego obrzyna. Jeśli chodzi o lekarzy, to warto wymienić Lucio. Zasuwający na rolkach Brazylijczyk (wallride’y obecne!) wspiera kompanów za pomocą… muzyki. Dysponuje dwiema melodiami: jedna przyspiesza ruchy kompanów, a druga przywraca im zdrowie. W kluczowych momentach „audiomedyk” nakłada na kumpli dość wytrzymała tarczę ochronną dzięki swojemu ultimate’owi.

Gry cRPG - Pod lupą - Overwatch - recenzja - Wieprzu

Tylko dla orłów

Jak sami widzicie jest się czego uczyć, a do tego dochodzą przecież rozmaite zależności między postaciami. Jedne współpracują ze sobą lepiej, inne gorzej, a każda ma co najmniej jedną kontrę. Wspomniany Bastion staje się jeszcze bardziej zabójczy, gdy w jego pobliżu znajdzie się Reinhardt, który użyczy mu swej potężnej osłony. Jego godziny (a raczej sekundy, ale o tym za chwilę) będą jednak policzone, gdy weźmie się za niego umiejętnie prowadzona Fara. Panna nie będzie zmuszona szarżować wąskim korytarzem, tylko po prostu wzbije się w niebo na odrzutowym plecaku i ostrzela blaszaka wiązką rakiet, których z uwagi na nikłą mobilność najpewniej nie zdąży uniknąć. To zaledwie najprostsze, najbardziej banalne przykłady tego, czym jest Overwatch, ale nawet one pokazują, że bez współpracy się nie obejdzie. To nie jest jedna z tych gier, gdzie banda losowo dobranych kolesi szarżuje przed siebie z pieśnią na ustach i nadzieją, że „jakoś się uda”. Pewnie, można i tak, ale sensu w tym tyle, co w liczeniu na uczciwość polityków. Wylewający się z ekranu chaos potrafi wówczas kompletnie wyprowadzić z równowagi – zwłaszcza biorąc pod uwagę, że w trakcie trwania rundy można – i należy – zmieniać postaci, by dostosowywać się do stale ewoluującej sytuacji na polu bitwy. Próżno jednak liczyć na to, że tzw. PUG się tutaj sprawdzi – zamiast np. pokierować Smugą, by wreszcie wyeliminować wrogich snajperów, kompani najpewniej zdecydują się na czwartego Hanza – bo czemu nie. Brrr.

Gry cRPG - Pod lupą - Overwatch - recenzja - Cel i...

Warto też zaznaczyć, że Overwatch zdecydowanie nie powstało z myślą o ludziach z refleksem godnym urzędnika (no chyba, że mowa o tych ze skarbówk). Ten tytuł jest szybki. Bardzo szybki. Większość bohaterów jest niezwykle mobilna, a przy okazji mało wytrzymała – dwa, trzy celne strzały wystarczą, by odesłać ich do krainy wiecznych łowów. Panuje tu jedna prosta zasada: jeśli się zatrzymasz, najpewniej zginiesz. Koordynowanie wielu umiejętności, zwracanie uwagi na działania towarzyszy i wrogów, przy jednoczesnych próbach zrealizowania celów mapy naprawdę nie jest łatwe i wymaga długich treningów. Lojalnie ostrzegam: próg wejścia do rywalizacji już teraz jest dość wysoki, a z czasem będzie coraz gorzej (lub lepiej – zależy jak na to spojrzeć).

A po co mi te śmieci?

Dwojakie odczucia wzbudza we mnie za to system nagradzania graczy. Owszem, doceniam to, że nie odblokowujemy żadnych skilli, co (teoretycznie) daje wszystkim równe szanse, ale nagrody, jakie można znaleźć w skrzyniach przydzielanych za wbijanie kolejnych poziomów to w większości zwykłe śmieci. A to linia dialogowa, której i tak nikt nie używa po rozpoczęciu zabawy, bo nie ma na to czasu, a to logo do umieszczenia na mapie (patrzy wyżej), a to widoczny przez ułamki sekund portret przy nicku - po co to komu, ja się pytam? Jakikolwiek sens mają w zasadzie wyłącznie skórki (choć z oczywistych względów będą je oglądać głównie inni gracze) oraz pozy, jakie twój herosheroina przyjmuje po zwycięstwie lub wykonaniu „zagrania meczu” (tytuł pokazuje wszystkim uczestnikom filmik z akcją najlepszego – jej zdaniem – gracza). Jakby tego było mało, loot ze skrzyni jest kompletnie losowy, więc nie raz otrzymacie gadżety dla postaci, którymi i tak nie będziecie mieli najmniejszego zamiaru zagrać. Ktoś powie, że to mało istotne bzdury i w gruncie rzeczy będzie miał rację, ale osobiście lubię czuć, że gra docenia to, że poświęcam jej czas. W Overwatchu na dobrą sprawę jedyną nagrodą jest świadomość rosnących umiejętności. Dobre i to.

Gry cRPG - Pod lupą - Overwatch - recenzja - Rewolwerowiec na szlaku

Jeśliś niedzielniak, to nic tu po tobie

Najnowsze dziecko Blizzarda to naprawdę świetna, emocjonująca gra, ale osobiście jestem daleki od polecania jej wszystkim potencjalnie zainteresowanym. Jeśli szukacie lekkiej, przyjemnej zabawki na weekendowe wieczory i nie zamierzacie bawić się ze znajomymi, to radzę się dwa razy zastanowić. Overwatch prawdziwy pazur pokazuje dopiero wtedy, gdy poświęci się sporo czasu na treningi i to najlepiej w towarzystwie stałego, zgranego zespołu, który w pełni wykorzysta system zależności między genialnie zaprojektowanymi bohaterami. W innym wypadku zabawa zbyt często zamienia się w trudny do ogarnięcia, mało satysfakcjonujący chaos.


Murky


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.